Rafał Tomański: Cyfrowy ślad nienawiści

Błędnie założono, że przykładowy Jan Kowalski powstrzyma się od wylewania pomyj na sieciowym forum, gdy będzie musiał to zrobić jako on sam.

Aktualizacja: 04.03.2015 22:24 Publikacja: 04.03.2015 21:43

Rafał Tomański

Rafał Tomański

Foto: Fotorzepa

W 1967 roku psycholog Stanley Milgram przeprowadził eksperyment nazwany „Świat jest mały". Jego efektem było stwierdzenie, że kompletnie dla siebie nieznajome osoby są w stanie dotrzeć do siebie poprzez średnio sześć kontaktów z innymi ludźmi. Od tamtej pory mówiono o sześciu stopniach oddalenia, świat wzajemnych relacji miał się kurczyć z dekady na dekadę.

Nowy ład w nowym świecie

Wraz z nowymi mediami, internetem, społecznościami i Bóg wie, czym jeszcze, stopnie oddalenia malały, a odległości między ludźmi zmniejszały się. Świat miał się stać bliski, jak nigdy wcześniej, a możliwości kontaktu z ludźmi nieograniczone. Wszystko prawda, tylko że w praktyce prowadzi to do świata iluzji. Do rzeczywistości opartej na błędnych założeniach.

Ludzie z internetu nie są tym samym, co relacje ze znajomymi na żywo. Wklejanie kolejnych zdjęć i kompulsywne sprawdzanie nowych lajków, które nie jest nawet wstępem do uzależnienia, ale uzależnieniem samym w sobie. To pogoń za czymś, czego nie ma, co jest złudne, a do tego oparte na aktualnie stosowanym przez twórcę serwisu algorytmie. Jeżeli Facebook czy Twitter ma awarię, tym samym na długie minuty giną światy pieczołowicie tworzone przez pojedynczych użytkowników. Można patrzeć na to z przymrużeniem oka, a cała sytuacja wymaga jak najwięcej dystansu, jednak tworzenie profili i podrasowywanie swoich społecznościowych awatarów coraz bardziej jest zabawą w Boga.

Obsługa popularnych serwisów musi być intuicyjna, inaczej nie byłoby mowy o ich popularności na całym świecie. Profil można stworzyć w ciągu chwili, uwierzytelnienie danych także nie zajmuje długo. Między kartki starych encyklopedii (tych w wersji analogowej, między tomy wydawane w twardych oprawach, niezmienianych jak obudowy tabletów) można włożyć nadzieję na to, że publikowanie pod własnymi danymi powstrzyma falę internetowego hejtu. Liczono na to, jeszcze kilka lat temu można było niemalże obstawiać prawdziwe pieniądze niczym na wyścigach konnych, że przykładowy Jan Kowalski powstrzyma się od wylewania pomyj na sieciowym forum, gdy będzie musiał to zrobić jako on sam.

Jednej rzeczy można być pewnym

Tak się nie dzieje. Od rana do późnych godzin wieczornych, z minimalnym spadkiem aktywności na samą najciemniejszą noc, na blogach, serwisach opinii w rodzaju natemat.pl i oczywiście na wszystkich Facebookach i Twitterach jedyne, co kwitnie zawsze i najmocniej, to nienawiść. Komentujący nawet nie zadają sobie trudu, by chcieć zrozumieć intencje osoby krytykowanej. Liczy się pozostawienie po sobie cyfrowego śladu nienawiści. To nowoczesny powrót do zezwierzęcenia. Obsikuje się teren przy pomocy hejtu.

Nie wypada z kimś się zgodzić. Im bardziej zdanie będzie „na nie" wobec komentowanego artykułu, tym lepiej dla wspominanego Kowalskiego. Z dumą może zyskiwać miano „Najbardziej aktywnego komentatora" albo wpisywać w informacjach o sobie pseudo inteligenckie opisy wydumanych stanowisk. Era „social media ninja" i „ewangelistów z Doliny Krzemowej" już dawno się skończyła, te sformułowania, którymi cieszyła się społeczność internautów jeszcze niedawno, teraz brzmią archaicznie. Dziś trzeba być „Kierownikiem zamieszania w firmie Powiedzialem.pl", czy „Stukaczem klawiaturowym w firmie Archiwum Chaosu". Przykłady można mnożyć, ale ważny jest ich odcień. Spójrzcie proszę na tekst o blogach roku ze wspominanego natemat.pl. Przeczytajcie tekst ze zrozumieniem i porównajcie go z komentarzami. Szkoda na nie czasu, ale sytuacja może posłużyć za ćwiczenie do opisywanego tematu.

Przykład złej drogi ewolucji

Tekst Aleksandry Galewskiej jest opublikowany po godzinie 14. Pierwsze negatywne komentarze zaczynają się ok. 40 minut później. Między 15 a 16 ich liczba znacznie się zwiększa, wspominani „stukacze" i „kierownicy zamieszania" na zdrowy rozum powinni zajmować się wprowadzaniem w życie bardzo-ważnych-spraw w swoich pracach. Do wyjścia z biur zostało jeszcze trochę, dodatkowo zdjęcia w awatarach sugerują, że ma się do czynienia z ludźmi dorosłymi, a nie rozwydrzonymi dzieciakami. Takimi, które jak w czasach przed-Facebookowych o tej porze starałaby się przetracić ostatnią godzinę zajęć z informatyki prześcigając się w najbardziej idiotycznych komentarzach i udając starszych na IRCu.

Dziś efektem przemyśleń i możliwością dzielenia się nimi na szerokim forum jest ryzyko napotkania na hejt. Na zrozumienie nie ma co liczyć, pozytywny głos w dyskusji zostanie szybko sprowadzony do poziomu Hitlera czy innego, aktualnie popularnego anty-bohatera. Nacisk na wszechobecną kreatywność skutkuje ucinaniem jej u samych podstaw, a nawet wyrywaniem z korzeniami. Stopnie oddalenia w cyfrowym świecie rosną zamiast maleć i nie ma się co łudzić, że jest inaczej. Co gorsza, ten proces jest nieodwracalny. Podobnie jak ci, którzy kiedyś polecą w jedną stronę na Marsa mają liczyć się ze śmiercią po mniej więcej 68 dniach, tak i komentującym w sieci pozostało niewiele życia. Kosmonautów w mniej lub bardziej odległej przyszłości do śmierci mają doprowadzić przywiezione z Ziemi rośliny, które na stacji wyprodukują zbyt dużo tlenu. Procentowo skład powietrza stanie się po dwóch miesiącach misji zabójczy. W internecie do zagłady hejterzy doprowadzą się sami. Przy pomocy kreatywności. Dążenie do niej skutecznie pozbawi ich kontaktu z rzeczywistością.

Publicystyka
Estera Flieger: Dlaczego rezygnujemy z własnej opowieści o II wojnie światowej?
Publicystyka
Ks. Robert Nęcek: A może papież z Holandii?
Publicystyka
Frekwencyjna ściema. Młotkowanie niegłosujących ma charakter klasistowski
Publicystyka
Zuzanna Dąbrowska: Mieszkanie Nawrockiego, czyli zemsta sztabowców
Publicystyka
Marius Dragomir: Wszyscy wrogowie Viktora Orbána
Materiał Promocyjny
Lenovo i Motorola dalej rosną na polskim rynku