Pierwszym zaskoczeniem była deklaracja złożona w wywiadzie dla "Rzeczpospolitej". Prezydent przyznał się w nim do błędu związanego z użyciem podczas przemówienia w Otwocku – w odniesieniu do opozycji i KOD – cytatu "ojczyznę dojną racz nam zwrócić panie".
Umiejętność przyznania się do błędu to u polityka rzadka cecha. Tym ważniejsza jest u głowy państwa, bo świadczy o dystansie do siebie i zdolności do autorefleksji.
W kampanii wyborczej Andrzej Duda obiecywał, że będzie budował jedność Polaków i będzie chciał odbudować wspólnotę. Wystąpienie w Otwocku, w którym bardzo mocno skrytykował opozycję, przeczyło tej obietnicy. I stało się dla krytyków Dudy argumentem, że jest prezydentem PiS uderzającym we wszystkich, którym PiS się nie podoba. I to uderzającym brutalnie.
Z naszych informacji wynika, że Duda szybko zdał sobie sprawę, iż przeholował. Wiedział, że nie powinien się w ten sposób wypowiadać, lecz poniosły go wiecowe emocje. Choć wymówką mogły być emocje po fali hejtu, jaka przelała się przez internet po wypadku prezydenckiej limuzyny, prezydent widział, że nie powinien się w ten sposób zachowywać. Dlatego też w wywiadzie uderzył się w piersi.
W tym kontekście jeszcze łatwiej zrozumieć sens wypowiedzi Dudy z niedzieli. Stojąc przed pałacem prezydenckim, wypowiedział słowa, których nikt się po nim nie spodziewał. Podczas trwającego ponad 20 minut przemówienia, kilka razy nawoływał do narodowego pojednania. Najpierw apelował, by z „tragedii smoleńskiej wyprowadzić coś dobrego”. Niech to będą: „jedność, solidarność wzajemna, życzliwość i szacunek”. Chwilę później mówił: „Wybaczmy sobie wszyscy wzajemne, niepotrzebne i niesprawiedliwe słowa, gorszące zachowania, wszystkie poniżenia”. Pod koniec zaś mówił, odwołując się do tego, że ofiary miały różne poglądy polityczne i pochodziły z różnych środowisk: „Pragniemy, aby zabliźniła się rana smoleńska, to kwestia przyszłości. Jesteśmy to winni tym, którzy odeszli, nie wrócą, ale pozostawili po sobie testament”.