Sprzedaż drobnych przedmiotów nie była handlem na dużą skalę, naruszała jednak uregulowania. Społeczna szkodliwość czynu nie była tak mała, by prowadziła do umorzenia postępowania, ale też nie tak znaczna, by prowadziła do ukarania grzywną – postanowił wczoraj Sąd Rejonowy Warszawa-Śródmieście. Zajmował się on sprawą kataryniarza, którego straż miejska przyłapała na sprzedaży pamiątek bez zezwolenia.
Sprawa się zaczęła, gdy straż miejska chciała ukarać trzystuzłotowym mandatem Piotra Bota, kataryniarza, za sprzedaż żołnierzyków, diabełków, piłeczek, pamiątek, a także wróżb (losów) wyciąganych przez jego papugę. Działalność ta odbywała się poza miejscem wyznaczonym do handlu – m.in. na Rynku Starego Miasta w Warszawie. Piotr Bot przekonywał, że przedmioty (np. figurki) nie były przeznaczone na handel. Były to fanty w loterii, w której każdy los wygrywa.
Po wysłuchaniu świadków i zbadaniu korespondencji między kataryniarzem a organami samorządu sąd uznał jednak, że Piotr Bot sprzedawał drobiazgi, nie mając pozwolenia na handel. Stwierdził przy tym, że od 2007 r. bezskutecznie próbował tę działalność zalegalizować, zwracając się m. in. do burmistrza i Zarządu Terenów Publicznych. W trakcie procesu kataryniarz tłumaczył, że działalność prowadzi od kilkunastu lat, w ciągu których zasady udostępniania miejsca na Starówce się zmieniały.
Adwokat Wojciech Dobkowski, pełnomocnik Piotra Bota, przekonywał podczas rozprawy, że przypisywany jego klientowi czyn nie tylko nie jest społecznie szkodliwy, ale wręcz przyciąga turystów i przyczynia się do utrwalania korzystnego wizerunku miasta. Sędzia Jan Piwkowski przyznał, że sąd w dużej mierze podzielił argumentację obrońcy kataryniarza. Zaznaczył , że z jednej strony można by stosować zasadę, że sąd nie powinien się zajmować drobnymi spawami, z drugiej jednak historia kataryniarza wzbudziła duże zainteresowanie.
Sąd uznał, że kataryniarz popełnił wykroczenie, ale społeczna szkodliwość czynu była tak mała, że postanowił nie karać grzywną pozwanego.