Gdyby bezpieczeństwo ruchu drogowego zależało od liczby apeli o ostrożną jazdę, od dawna nie byłoby wypadków. Niestety, tak to nie działa. Wszystkich, szczególnie rodziców, poruszył tragiczny wypadek na warszawskich Bielanach, gdzie pod kołami podrasowanego bmw z nabuzowanym adrenaliną mężczyzną za kierownicą zginął ojciec bohatersko ratujący żonę i dziecko w wózku.
Kilka dni później głoszący patriotyczne hasła eksposeł Artur Zawisza swym mercedesem – którego nie wolno mu prowadzić, bo prawo jazdy stracił przez jazdę po alkoholu – potrąca rowerzystkę, a po kilkunastu godzinach znów siada za kierownicę... Na swe usprawiedliwienie bredzi coś o stanie wyższej konieczności jedynego żywiciela rodziny, jakby nie było taksówek. Takie ostentacyjne lekceważenie i relatywizowanie prawa nazywano kiedyś warcholstwem.
Czytaj także: Jak samorządy będą walczyć o bezpieczeństwo pieszych
Przystosowane do wyścigowej jazdy bmw nie powinno być dopuszczone do ruchu ulicznego, ale komu to przeszkadza? Na pewno nie stacji diagnostycznej, która wykonuje doroczny przegląd, policja też niechętnie reaguje, gdy auto czy motocykl bez tłumika wyje, pędząc 100 km/h po ulicach miasta. Kierowca warchoł o tym wie i używa sobie w najlepsze. Dlatego wciąż mamy na drogach to, co mamy.
Co jakiś czas wraca pomysł zmiany kodeksu drogowego, by pieszy wchodzący na pasy zawsze miał pierwszeństwo. Na świecie działa, a u nas wciąż opory, bo zanim się tego nauczymy, zginie wielu pieszych. Czyli nigdy nie odważymy się na tę zmianę? Jak to jest, że Polak za granicą potrafi się samoograniczyć i jeździ ostrożniej, a w ojczyźnie puszczają mu wszelkie hamulce?