9 maja ruszą prace Konferencji na rzecz Przyszłości Europy. Politycy i obywatele mają przez dwa lata debatować, co w Europie poprawić, a potem ich pomysły mogą zostać wprowadzone w życie.
Oficjalnie można tylko temu przyklasnąć: Unia bliżej obywateli, w poszukiwaniu demokratycznych modeli zarządzania. Nieoficjalnie słychać obawy o wizerunkową katastrofę.
Co zmieniać
Wszystko zaczęło się w maju 2019 roku, gdy Emmanuel Macron w wywiadzie rzucił pomysł nowej konwencji dla Europy. Od razu sojusznikiem prezydenta stał się Parlament Europejski, który upatruje w tym szansy na przeforsowanie zmian instytucjonalnych zwiększających własne znaczenie.
W szczególności zależy mu na skodyfikowaniu idei tzw. kandydatów wiodących (z niemieckiego – Spitzenkandidaten). To zasada niezapisana w traktatach, ale zastosowana w 2014 roku pod wielką presją PE, przewidująca, że przewodniczącym Komisji Europejskiej zostaje kandydat wskazany przez zwycięską partię jeszcze w czasie kampanii wyborczej do Parlamentu. Raz się udało – szefem KE został wiodący kandydat chadeków Jean-Claude Juncker. Ale już pięć lat później, ku wielkiemu niezadowoleniu PE, Rada Europejska oparła się naciskom i nie wskazała żadnego z wiodących kandydatów, choć na liście miała nawet trójkę: chadeka Manfreda Webera, socjalistę Fransa Timmermansa i liberałkę Margrethe Vestager. Teraz czołowi eurodeputowani chcieliby powrotu do dyskusji.
Drugim kontrowersyjnym z punktu widzenia rządów państw członkowskich postulatem są tzw. listy ponadnarodowe. To pomysł federalistów z PE: możliwość głosowania w wyborach na europejskie, a nie narodowe kandydatury. Wszystko to ma służyć zwiększeniu znaczenia Parlamentu.