Trzecie w okresie ostatniego roku wybory parlamentarne w Izraelu wygrał premier Netanjahu i jego prawicowy blok Likud, zdobywając najprawdopodobniej 36 miejsc w 120-osobowym Knesecie. Razem z partiami sojuszniczymi mógłby liczyć na 59 mandatów. Tak to wyglądało we wtorek pod wieczór po obliczeniu 90 proc. głosów.
Ten wynik oznaczałby jednak, że Netanjahu nie miałby szans na objęcie urzędu premiera po raz piąty w karierze i czwarty z rzędu. Podobnie było po wyborach w kwietniu ubiegłego roku, kiedy zmontowana przez niego koalicja miała w sumie 60 głosów, ale i tak do utworzenia rządu nie doszło.
Ale od tego czasu status premiera uległ dramatycznej zmianie, gdyż kilka miesięcy temu został postawiony w stan oskarżenia przez prokuratora generalnego w trzech sprawach korupcyjnych. Wygląda na to, że zamiast w gabinecie premiera zasiądzie na ławie oskarżonych. Na 17 marca wyznaczona został pierwsza rozprawa sądowa z jego udziałem.
– Netanjahu gryzł w trakcie tej kampanii trawę. Był wszędzie i spotykał się z wszystkimi, czego nie robił nigdy do tej pory, świadom, że tym razem walczy nie tylko o stanowisko premiera, lecz także o swą przyszłość – mówi „Rzeczpospolitej” Awi Szarf, szef wydania online krytycznego wobec premiera dziennika „Haarec”. Od tego, czy zostanie po raz kolejny premierem czy też nie, zależy osobisty los Netanjahu.
W pierwszym wypadku może doprowadzić do uchwały Knesetu wyposażającej premiera w immunitet w sprawach karnych. Jako premier mógłby też doprowadzić do wyboru nowego prokuratora generalnego, który mógłby uznać, iż zarzuty korupcyjne są pozbawione podstaw. Musiałby jednak stać na czele rządu.