Obóz władzy od siedmiu lat uprawia propagandę sukcesu z tak nieprawdopodobnym natężeniem, że kiedy nawet w niewielkim stopniu ten ton zostaje naruszony, wiedzcie, że coś się dzieje. Zwykle sygnalizuje to, że w jakiejś sprawie nie da się już dłużej chować głowy w piasek, choćby się pięciu Sasinów i dziesięciu Tarczyńskich uparło.
Kiedy premiera zapytali dziennikarze „Dziennika Gazety Prawnej” o oprocentowanie polskiego długu (w momencie przeprowadzania wywiadu sięgało 8 proc., w momencie publikacji sięgnęło już 9 proc.), Mateusz Morawiecki stwierdził, że go to „niepokoi”, i zapowiedział: „Będę się starał nie tylko trzymać finanse publiczne w ryzach, lecz także w taki sposób komunikować się z rynkami finansowymi, aby widziały, że w średniej perspektywie będzie dochodziło do ograniczenia deficytu budżetowego i do zmniejszenia długu publicznego w proporcji do PKB”.
Czytaj więcej
Mateusz Morawiecki zmienił Beatę Szydło na stanowisku premiera, żeby polepszyć stosunki z Brukselą. Tak źle między Unią a Polską nigdy jeszcze nie było.
To próba robienia dobrej miny do bardzo już złej gry. W czasie, gdy ukazywał się wspomniany wywiad, Bank Gospodarstwa Krajowego odwołał niespodziewanie aukcję obligacji mających sfinansować rozbudowę naszej armii. Dlaczego? Najpewniej dlatego, że ich oprocentowanie było już na tyle niskie, że nie znalazłyby chętnych – a to dodatkowo nakręciłoby wokół tych papierów złą atmosferę.
Komunikacja z rynkami finansowymi to nie to samo co twarde liczby. Inwestorom nie da się zamydlić oczu parametrem relacji długu do PKB, która będzie się zmieniać w miarę wzrostu nominalnego produktu krajowego, co przecież nie oznacza, że dług maleje, a może wynikać choćby z inflacji. Inwestorzy czytają całość wypowiedzi premiera lub docierają do nich słowa Jarosława Kaczyńskiego, a z nich wynika, że władza nie ma w planach prowadzenia bardziej konserwatywnej polityki monetarnej. Przeciwnie: radośnie rozdaje pieniądze, jakbyśmy byli w okresie największej prosperity. W dodatku obłudnie argumentuje, że skuteczniejsza walka z inflacją musiałaby oznaczać wzrost bezrobocia. Owszem, to możliwe, ale bynajmniej nie pewne.