Stojąca na czele skrajnie prawicowego Zjednoczenia Narodowego Marine Le Pen i szef Francuskiej Partii Komunistycznej Fabien Roussel twierdzą, że w czasie rozmów w Pałacu Elizejskim Emmanuel Macron wspomniał o budowie „rządu jedności narodowej”. Urząd głowy państwa tego nie potwierdza, jednak już sam fakt, że alians prezydenta ze skrajnymi siłami jest nad Sekwaną brany na poważnie pod uwagę, pokazuje głębię zapaści politycznej, w jakiej znalazła się Francja po wyborach 19 czerwca.
– Nie da się wykluczyć kryzysu instytucjonalnego państwa i konieczności zmiany jego ustroju – uważa wybitny politolog Pascal Perrineau. – Francuzi w pewnym stopniu cofnęli się do IV Republiki, przechodząc z ustroju prezydenckiego do parlamentarnego. Macron widział się w roli de Gaulle’a, a może skończyć jako nowe wcielenie René Coty’ego, dodał, odwołując się do wybranego w 12. turze głosowania w parlamencie w 1954 słabego prezydenta, którego wkrótce zastąpił generał, powołując V Republikę.
Przez ostatnie sześć dekad Zgromadzenie Narodowe było posłusznym narzędziem w rękach głowy państwa, której kompetencje nie miały sobie równych w zachodnich demokracjach europejskich. Tylko raz, w latach 1988–1991, François Mitterrand był pozbawiony przychylnej mu większości. Brakowało mu ledwie 14 głosów w 577-osobowej, niższej izbie parlamentu. Jednak ugrupowanie Macrona zdobyło 19 czerwca tylko 246 mandatów, aż o 44 mniej, niż wynosi większość.
Małżeństwo z musu
Prezydent miał nadzieję, że tę lukę trwale wypełnią gaullistowscy Republikanie ze swoimi 64 mandatami. Jednak w środę lider ugrupowania Christian Jacob oświadczył, że jego partia nie wejdzie w „związek małżeński narzucony siłą” i nie utworzy trwałej koalicji z Ensemble, siłą polityczną Macrona. – Szliśmy do wyborów jako opozycja i nie zdradzimy naszych wyborców – oświadczył Jacob.
Czytaj więcej
Utrata większości przez partię prezydenta utrudni sprawne zarządzanie krajem. Ale paraliżu politycznego nie należy się spodziewać.