Chłopcy z Platformy

Zarzuty o fałszerstwa, kompromitujące przecieki, czystki. To nie porachunki gangsterskie, to wybory w regionach PO.

Publikacja: 12.10.2013 12:00

Chłopcy z Platformy

Foto: Fotorzepa, Piotr Nowak PN Piotr Nowak

Wygrane przez premiera wybory na szefa Platformy miały zakończyć czas konfliktów i walki wewnątrz partii. Nic bardziej mylnego. Dopiero teraz – gdy Donald Tusk został wybrany na kolejną kadencję – wojna wybuchła na całego. Brutalną walkę, bez reguł i skrupułów, toczą lokalni partyjni bonzowie, którzy w wyborach zaplanowanych na 21–27 października chcą zająć stołki przewodniczących regionów.

„Przyszedł" po rywala

Wybory regionalne mają ważny kontekst – to otwarty pojedynek między marzącym o powrocie do władzy w partii i rządzie Grzegorzem Schetyną a premierem, który zrobi wszystko, by owo marzenie się nie spełniło. Tusk zdecydował się na otwarte rzucenie rękawicy Schetynie – poparł europosła Jacka Protasiewicza, który wystartuje przeciw niemu w wyborach szefa dolnośląskiej PO.

Wszystko w białych rękawiczkach: formalnie Tusk poparł pomysł Protasiewicza, by Platforma zakopała wojenny topór z prezydentem Wrocławia Rafałem Dutkiewiczem, z którym Schetyna wojuje od lat. – Wiem, że to jest dla Grzegorza Schetyny może bolesne – dla jasności oświadczył premier.

Według naszych rozmówców, większych szans Protasiewicz nie ma. Ale efekt udało się osiągnąć: Schetyna zrozumiał, że nawet na własnym terenie musi się bronić.

W wyborach na szefa PO przeciw Tuskowi nie stanął – mówił swoim ludziom, że partia nie wytrzyma takiej wojny. Teraz Tusk i tak po niego „przyszedł" – jak w PO eufemistycznie nazywa się wojnę o władzę.

Tusk idzie nie tylko po Schetynę, ale także po jego ludzi. Osłabiany w ostatnich latach Schetyna wciąż utrzymuje – dzięki swym współpracownikom – kontrolę nad kilkoma kluczowymi regionami. Poza Dolnym Śląskiem do najbardziej widowiskowych starć dojdzie w Małopolsce, w Wielkopolsce oraz na Podlasiu. Przeciw jego ludziom staną tam popierani przez premiera kandydaci tzw. spółdzielni.

Spółdzielnia to platformowy fenomen. Tworzą ją politycy drugiego szeregu, w tym kilku regionalnych liderów. W żadnej innej partii nieformalna, pozioma struktura nie ma takiego znaczenia. Jej nieoficjalnym liderem jest lider łódzkiej PO Andrzej Biernat, który ma niewyparzony język i pozuje na twardziela.

Spółdzielnia to zaciężna gwardia premiera. Wbrew pozorom Tusk nie ma w terenie wielu działaczy kojarzonych bezpośrednio z nim. Nigdy o to nie zabiegał, kontrolę nad partią dawali mu zawsze zaufani ludzie na stanowisku sekretarza generalnego i w zarządzie PO.

Teraz to spółdzielcy wspierają Tuska we wszystkich jego działaniach w rządzie oraz wewnątrz partii. Właśnie oni najostrzej atakowali Jarosława Gowina, gdy stanął do wyborów przeciw Tuskowi. Biernat groził mu nawet wnioskiem o wykluczenie z partii.

Odbijanie regionu

Najbrutalniejsze pojedynki toczyć się będą właśnie wedle linii podziału na spółdzielców i schetynowców.

W Wielkopolsce jeden z najbliższych ludzi Schetyny, szef klubu parlamentarnego PO Rafał Grupiński, będzie bronił stanowiska szefa regionu. Przeciwko niemu stanie odwieczny przeciwnik, spółdzielca Waldy Dzikowski. Grupiński zapewnia „Rz", że jest spokojny o wynik. – Mam stały kontakt ze strukturami terenowymi w regionie. Większość działaczy zagłosuje za mną – mówi.

W Małopolsce spółdzielczy szef regionu Ireneusz Raś będzie się potykał z robiącym błyskotliwą karierę w partii Grzegorzem Lipcem, mężem posłanki Katarzyny Matusik.

Wedle nieformalnej umowy, o której wspominają w rozmowie z „Rz" przedstawiciele spółdzielni, Lipiec miał zostać szefem PO w Krakowie, a Raś – w całym regionie. Lipiec tę pierwszą część zrealizował – wygrał wybory na miejskiego szefa partii. Tyle że drugiej realizować nie zamierza i chce wystartować na szefa całego regionu. Lipiec nie był dotąd człowiekiem Schetyny, ale w Platformie panuje przekonanie, że zawarł z nim pragmatyczny sojusz.

W tych wyborach brudów jest tak wiele, że Platformie ciężko będzie się pozbierać po kampanii

Ludzie Schetyny odzyskają zapewne władzę na Podlasiu. Trzy lata temu schetynowiec Robert Tyszkiewicz niespodziewanie przegrał z młodym spółdzielcą Damianem Raczkowskim. Powód był trywialny – część stronników Tyszkiewicza, przekonana o pewnym zwycięstwie, zamiast na zjazd, pojechała na finał piłkarskiego Pucharu Polski, w którym grała ich ukochana Jagiellonia Białystok. „Jaga" puchar zdobyła, ale Tyszkiewicz wybory przegrał.

Od tego czasu Podlasie było jednym z tych regionów, gdzie walka o władzę była najbrutalniejsza. Schetynowcy wyizolowali Raczkowskiego, obsadzając większość stanowisk w strukturach regionalnych. Młody spółdzielca nie był w stanie rządzić. Niedawno tak mówił „Rz": – Ludzie Schetyny sfałszowali wybory, żeby uniemożliwić mi skompletowanie zarządu. Ale ja panuję nad regionem, zapewniam.

Po tej wypowiedzi Schetyna wezwał go do siebie na dywanik. A zaraz potem w tabloidach ukazały się doniesienia o wojażach Raczkowskiego na Galapagos. W rozmowie z „Rz" nawet Andrzej Biernat przewiduje, że Tyszkiewicz odbije Podlasie.

Żadnego poważnego konkurenta nie będzie miał też inny współpracownik Schetyny, szef mazowieckiej PO Andrzej Halicki. Ale Halicki nie może spać spokojnie do poniedziałku.

Jego losy zależą bowiem od wyniku referendum w Warszawie. Jeśli Hanna Gronkiewicz-Waltz zostanie odwołana, to Halicki niemal na pewno straci stanowisko – i to mimo że na politykę pani prezydent praktycznie nie miał wpływu. Jeśli Platformie uda się ocalić Gronkiewicz-Waltz, Halicki zostanie wybrany na kolejną kadencję – takie kalkulacje słychać nawet w kręgach spółdzielców. Jedyną pociechą spółdzielni jest to, iż region jest mocno podzielony i spore wpływy ma w nim marszałek Ewa Kopacz, jako namiestniczka premiera.

Pompują koła

To, że kluczowi ludzie Schetyny obronią swe stanowiska, nie znaczy, że frakcja schetynowców wyjdzie z tych wyborów umocniona. W ostatnich miesiącach od Schetyny oddaliło się kilku szefów regionów. Chodzi przede wszystkim o Tomasza Tomczykiewicza (Śląsk) oraz Stanisława Gawłowskiego (Zachodniopomorskie). Obaj są wiceministrami i tylko premier może poprawić ich polityczną pozycję, awansując w rządzie lub przydzielając miejsce na liście do europarlamentu. Dlatego stawiają na ocieplenie relacji z Tuskiem i dystansują się od Schetyny. Obaj zresztą nie będą mieli problemów z ponownym wyborem na regionalnych baronów. Główny rywal Tomczykiewicza – Jacek Matusiewicz – został zmuszony do odejścia z partii. Twierdzi, że zarzucono mu, iż fikcyjnie zatrudnił w swojej firmie Wietnamczyka, aby mu umożliwić zdobycie prawa pobytu w naszym kraju. – Tyle że sąd uniewinnił mnie od tego zarzutu – przekonuje.

Z kolei głównemu rywalowi Gawłowskiego takie wyrzucenie dopiero grozi. Mowa o ambitnym europośle Sławomirze Nitrasie, który kilka dni temu zarzucił stronnikom rywala „pompowanie kół" przed wyborami. Nitras szacuje, że szczecińskie koła w ekspresowym tempie powiększyły się o ok. 200 osób. – Patologia była posunięta do tego stopnia, że szefowie kół nawet płacili za tych ludzi składki – oświadczył.

Wcześniej stronnicy Gawłowskiego podejrzewali, że Nitras inspirował publikacje dotyczące rzekomego plagiatu pracy doktorskiej ich patrona. Jaki będzie finał tej brutalnej wojny? Gawłowski chce doprowadzić do usunięcia Nitrasa z partii. Wniosek już trafił do partyjnego sądu koleżeńskiego.

Zachodniopomorskie nie jest wyjątkiem. Do „pompowania" dochodzi we wszystkich regionach, gdzie trwa ostra walka o władzę. Nawet sekretarz generalny PO Andrzej Wyrobiec przyznaje, że są regiony, gdzie partia znacząco rozrosła się w ciągu kilku dni. Chodzi o wydarzenia, które się rozegrały między 20 marca, gdy premier niespodziewanie zaproponował na zarządzie partii, że powinna zostać zamknięta lista uprawnionych do głosowania w wyborach wewnętrznych, a posiedzeniem Rady Krajowej 23 marca, która zatwierdziła tę decyzję. Wyrobiec przyznaje, że w ciągu tych trzech dni zanotował zwiększoną liczbę zapisów w Małopolsce, Łódzkiem oraz na Dolnym Śląsku. Niska frekwencja w wyborach na szefa PO – niewiele ponad 50 proc. – może oznaczać, że część nazwisk figurujących w partyjnej bazie danych to martwe dusze.

Czemu służy dopisywanie na listy członków fikcyjnych nazwisk? Każdy dodatkowy członek to większa siła danego koła wewnątrz regionu. Ponieważ martwe dusze nie głosują, baronom łatwiej przez to sterować wewnętrznymi wyborami.

Brudy na wierzchu

Politycy PO nauczyli się pompowania kół ponad dekadę temu, gdy byli w Unii Wolności, gdzie ów rytuał był stałym elementem wewnętrznych wyborów. Tyle że wówczas takie zagrywki ocierające się o fałszerstwo pozostawały tajemnicą partyjnej kuchni. A teraz wszystko zostało wywleczone na wierzch przez samych polityków PO.

Zresztą w tych wyborach brudów jest tak wiele, że Platformie ciężko będzie się pozbierać po kampanii. Dziś, po ostrych ciosach poniżej pasa, widać już nawet, że najdotkliwiej pobici nie dotrwają do ostatniego gongu.

Polityka
Ukraina łączy Tuska i Macrona
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Polityka
Sejmowa partia zmieniła nazwę. „Czas na powrót do korzeni”
Polityka
Stanisław Tyszka: Obecny rząd to polityka pełnej kontynuacji i teatr wojny
Polityka
Polscy żołnierze na Ukrainie? Jednoznaczna deklaracja Radosława Sikorskiego
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Polityka
Nie będzie kredytu 0 proc. Chaos w polityce mieszkaniowej się pogłębia