Wiadomo było, że Biden – jako faworyt sondaży – będzie atakowany podczas debaty. Jego oponenci mieli w zanadrzu mnóstwo tematów z jego długiego życia politycznego, które mogli wykorzystać. Zarzucono mu m.in., że powinien ustąpić na rzecz młodszych, podważono jego doświadczenie w administracji w sprawach imigracyjnych oraz aborcji.
Z tych wszystkich zarzutów Biden wybrnął czasem lepiej, czasem gorzej, podpierając się swoimi osiągnięciami w Waszyngtonie oraz polityką administracji lubianego przez wielu Baracka Obamy, w której był wiceprezydentem. Właściwie nie byłoby tak źle, gdyby nie Kamala Harris.
Biden nie poradził sobie, gdy ta senator z Kalifornii, patrząc mu w oczy i opowiadając o trudach swojego dzieciństwa jako czarnoskórej dziewczynki w separatystycznej Ameryce, przypomniała mu, że w latach 70. nie poparł integracji białych z czarnymi. „W Kalifornii mieszkała mała dziewczynka, która należała do tej gorszej klasy dzieci (...). Tą małą dziewczynką byłam ja" – powiedziała.
Przeczytaj także: Tłum demokratycznych kandydatów na prezydenta
Biden, który cieszy się ogromną sympatią wielu demokratów za to, że wielokrotnie wspierał kampanie kolegów z partii, za osiem lat w administracji Baracka Obamy oraz za osobiste tragedie, był mocno zbity z tropu zarzutami Harris. Próbował się bronić, ale potem stwierdził, że skończył się jego czas wypowiedzi, i ją nagle uciął.