François Hollande po raz pierwszy uzależnił start w wyborach prezydenckich w maju 2017 r. od stopy bezrobocia podczas tradycyjnego spotkania z dziennikarzami wieczorem 14 lipca. Od tego czasu kilkakrotnie potwierdzał to zobowiązanie. Tyle że nie sprecyzował, co ono dokładnie oznacza.
Słowa prezydenta można rozumieć w ten sposób, że punktem odniesienia jest moment, w którym sam wprowadził się do Pałacu Elizejskiego w maju 2012 r. Ale można też ten punkt odniesienia umieścić obecnie. W obu przypadkach wnioski są radykalnie odmienne – mówi „Rz" Nicolas Véron, ekonomista brukselskiego Instytutu Bruegla.
Gdy Hollande obejmował władzę, bez żadnej pracy (tzw. kategoria A) było 2,9 mln Francuzów, aż o 600 tys. więcej niż obecnie. Do tego trzeba doliczyć osoby, które nie z własnej winy pracują na część etatu lub są zdane na krótkookresowe stanowiska opłacone przez Skarb Państwa. A także tych, którzy nie znajdują pracy od tak dawna, że nie są już rejestrowani w urzędach zatrudnienia. Wówczas liczba bezrobotnych we Francji sięga astronomicznej wielkości siedmiu milionów.
Hollande z całą pewnością zdecyduje się na druga opcję przedstawioną przez Vérona, licząc na spadek bezrobocia w 2016 roku. Nie zrezygnuje tym samym kandydatury. Nie dopuści nawet do prawyborów w samej Partii Socjalistycznej w obawie, że bardziej popularny okaże się premier Manuel Valls – stwierdza w rozmowie z konserwatywnym dziennikiem „Le Figaro" Stephane Rozes, wykładowca paryskiej Sciences Po.