Jednym z nich jest były już kardynał i były ksiądz Theodore McCarrick, który udzielił właśnie wywiadu magazynowi „Slate". A w nim rzewne opowieści o tym, jak to bracia kapucyni, w których klasztorze były duchowny dożywa swoich dni, traktują go jak brata, jak to on sam spędza dni na modlitwie i w bibliotece, a także zapewnienia, że w sumie to on wcale nie jest „taki zły, jak się go maluje".
I można by przejść nad tym tekstem do porządku dziennego, przemilczeć go i uznać, że jest on ostatnią już zapewne próbą błyśnięcia w mediach człowieka, który przez lata był w nich nieustannie, brylował na salonach, gdyby nie to, że pokazuje on – i to skupioną jakby w soczewce – psychikę i myślenie nie tylko samego McCarricka, ale także wielu innych przestępców seksualnych, a także ich radykalnych obrońców. Wciąż powraca w ich przypadku motyw wiary bądź niewiary w wydarzenia. Jakkolwiek absurdalnie by to brzmiało, McCarrick podkreśla: „Nie wierzę, bym zrobił rzeczy, o które się mnie oskarża". Nie twierdzi więc, że czegoś nie zrobił, ale to, że w to nie wierzy. A w co konkretnie nie wierzy? W to, że mógłby wykorzystać seksualnie chłopca w czasie spowiedzi. – Ta rzecz ze spowiedzią, to coś strasznego. Byłem księdzem przez 60 lat i nigdy nie zrobiłbym czegoś takiego – przekonuje. Kłopot polega na tym, że ofiara doskonale pamięta, że coś takiego się zdarzyło, a jakby tego było mało, pamięta także, że wiele lat temu argument z wiary też był wykorzystywany do zastraszania ofiary. „Jego zaprzeczenia są wciąż takie same, jak wówczas, gdy mówił mi: Kto ci w to kiedykolwiek uwierzy" – komentował wywiad James Grein, na podstawie którego zeznań pozbawiono kardynała zarówno piastowanej funkcji, jak i usunięto do stanu świeckiego.
Ale jest w wywiadzie McCarricka jeszcze jeden wątek, który warto poruszyć. Otóż przekonuje on, że klerycy i księża, którzy oskarżyli go o molestowanie, także są niewiarygodni i napuszczeni na niego przez „wrogów". Dlaczego? Bo przecież byli także klerycy, których nie molestował, a to ma przecież dowodzić, że nie molestował nikogo. I znowu, jak poprzednio, można roześmiać się nad brakiem logiki tych zapewnień albo z zatrwożeniem dostrzec, że ten sam motyw powraca w obronie części naszych oskarżonych o przestępstwa seksualne duchownych. – Znałem go, a do mnie się nigdy nie zbliżył – mówią jedni.
Inni zapewniają, że też byli w seminarium, a przecież nic ich nie spotkało. Argument to żaden, bo tak się składa, że przestępcy seksualni nigdy nie molestują wszystkich, zawsze wybierają sobie ofiary. To, że ktoś kogoś nie molestował nie oznacza więc, że nie molestował nikogo.
Argument niewiary czy przywoływanie świadectw niemolestowanych powraca nieustannie. Kłopot polega na tym, że po 30 latach odkrywanych skandali seksualnych już wiemy, że ta wiara zbyt często chroniła sprawców, i że księża, a nawet kardynałowie nie tylko mogli, ale byli i tacy, którzy popełniali przestępstwa seksualne. A mimo to wciąż słychać głosy, że nie wolno wierzyć ofiarom, że są one niewiarygodne, bo za długo czekały z oskarżeniami, że nie wolno wierzyć w ich świadectwa, bo przedstawili je ludzie niechętnie nastawieni do Kościoła itd., itp. A przecież naszym zadaniem nie jest – co mocno podkreślił arcybiskup Charles Scicluna – zajmowanie się intencjami opowiadających, a pochylenie się nad prawdziwością oskarżeń i troska o ofiary. To jest kwestia wiarygodności, ale nie sprawców i nie ofiar, ale Kościoła instytucjonalnego, w Jego ziemskim wymiarze. Bo, że Chrystus jest z ofiarami, nie mam wątpliwości.