Przecieram oczy ze zdumienia, ale tak zostało to powiedziane. Co więcej, polityk przedstawiany jako polskie wcielenie skrzyżowania Lorda Actona i Tony’ego Blaira dokonał tego porównania będąc już zwycięzcą wyborów.
Otóż, jeśli dobrze rozumiem, Tuskowi rządy Kaczyńskich kojarzą się z RPA, państwem broniącym apartheidu i Chile, doświadczonym wieloletnią, mniejsza z tym na ile usprawiedliwioną, dyktaturą wojskową. To rzeczywiście śmiałe twierdzenie i nie trzeba chyba dłuższej refleksji, by nie zadać sobie kilku pytań. Jaki u licha jest związek miedzy Chile i RPA a nami? Kto był polskim Pinochetem? Kto Desmondem Tutu? Na czym polegał polski apartheid? Gdzie ofiary szwadronów śmierci? Jakie winy mają być wyznane przed taką komisją?
Wygląda na to, że dla dużej części opozycji od jesieni 2005 r. głównym problemem nie były takie czy inne błędy, nie była nieudolność, słabość, brak energii i kompetencji – wady wszystkich demokratycznych gabinetów i ich urzędników – ale chroniczny brak legalności pisowskiego rządu. Po prostu Kaczyńscy nie mieli prawa do władzy i ich rządy z samej definicji były, jak to ujmują coraz śmielej publicyści, rządami zorganizowanego bezprawia. Nie da się ich usprawiedliwić powołując się na rozwój gospodarczy czy lepszy poziom życia. Tylko takie podejście umożliwia analogię z RPA i Chile, które potrzebowały oczyszczenia, bo panujący w nich ład opierał się na wojsku i prowadził do łamania praw człowieka.
Takie osobliwe porównania mogły mieć jeszcze sens, gdy Tusk był opozycjonistą i gdy walczył, by zwrócić na siebie uwagę. Wtedy musiał wykazywać przed innymi nie mniej zajadłymi krytykami władzy, że jest odpowiednio radykalny i że potrafi sprawnie posługiwać się dominującą retoryką. Teraz sytuacja się zmieniła. To, co w ustach Tuska opozycjonisty było groteską, w ustach Tuska premiera brzmi groźnie.