A wszystko to stało się w mgnieniu oka za sprawą podpisanego w Lizbonie przez przywódców 27 państw Unii traktatu reformującego. Zaiste, czyż nie jest to prawdziwy postęp? Kiedyś imperia powstawały wskutek niszczących wojen, przewlekłych kampanii, niespodziewanych obrotów fortuny i zuchwałości bohaterów. By je stworzyć, wodzowie ponosili cierpienia, dzień i noc walczyli z przeciwnikami, gubili armie i narody. Czasem budzili podziw, czasem przerażenie. Wszystkim tym próbom towarzyszyła pewna wielkość, która pojawia się wszędzie tam, gdzie człowiek dla narzucenia innym swej woli ryzykuje życiem. Nawet ostatnie prawdziwe imperium, jakim obecnie są Stany Zjednoczone, by zwyciężać, musi mieć żołnierzy gotowych ponieść śmierć w walce.
Dziś jednak do stworzenia imperium wystarczą, jak donosi część prasy, wielomiesięczne rozmowy. Zamiast wrogich armii stają naprzeciw siebie grupy z definicji bezbronnych negocjatorów, dla których myśl o wojnie i narzucaniu woli siłą jest czymś absolutnie niewyobrażalnym. Co więcej, mówi się, że dzięki tym porozumieniom i traktatom wszyscy uczestnicy zyskują. Być może. Być może osiągnięto taki poziom cywilizacji i dostępności dóbr, że nie ma już silniejszych i słabszych i nikt nie dąży do hegemonii.
Zamiast dawnej suwerenności państw i narodów pojawił się niezdefiniowany, nieokreślony, nieznany wcześniej organizm Unii. Będzie miał przywódcę, który nie będzie mógł samodzielnie podejmować decyzji, i armię bez jednolitego przywództwa. Wygląda też na to, że nie będzie miał wrogów ani wyraźnych granic. Zapewne wszystko ułoży się samo, zapewne kolejne tury negocjacji z udziałem takich mędrców jak były premier Hiszpanii Felipe Gonzalez doprowadzą do porozumień i pogłębień.
Mimo tych zapewnień wolałbym mieć prawo do zagłosowania i powiedzenia, co myślę o tym projekcie. Przynajmniej tyle suwerenności mi się chyba należy?
Skomentuj na blog.rp.pl