Quebec-Chicoutimi

Kenneth przyjechał do Quebec City jesienią. Po drodze lasy migotały mu w oczach – to złotą czerwienią, to ryżym oranżem – a brzozy nęciły białymi nóżkami. Teraz jest początek sierpnia. Pełnia lata... Za oknami motelowej jadłodajni, gdzie się ocykuję wczesną kawą, czekając, aż koledzy wstaną – zakurzona zieleń. Możnali jesień dogonić? Choćby najszybszym fordem?

Publikacja: 20.02.2009 23:33

Zamek Frontenac w mieście Quebec

Zamek Frontenac w mieście Quebec

Foto: AP

Red

[srodtytul]Dziennik północny[/srodtytul]

„Nawet umiejętność poruszania się z prędkością światła – pisze Wang Bi we wstępie do Daodejing Laozi, z którym się nie rozstaję w drodze – nie wystarczy, by przemierzyć pojedynczy moment. Nawet umiejętność podróżowania na skrzydłach wiatru nie wystarczy, by dogonić pojedynczy oddech”.

Tak, na jesień najlepiej byłoby poczekać. Usiąść gdzieś nad brzegiem św. Wawrzyńca i patrzeć na obłoki płynące rzeką, aż liście klonów pokraśnieją. No, lecz jak tu czekać, kiedy czas nas popędza. Bat czasu.

Zazdroszczę Kenowi! Nie jesiennych kolorów w Quebecu, bo i lato ma tu swoje uroki (wystarczy spokojnie się rozejrzeć), ale tego, że go czas nie poganiał. Co więcej, Kenneth wybrał się na rubież Kanady, aby znaleźć „terytorium, gdzie czas zamienia się w przestrzeń”, a więc w ogóle chciał się uwolnić od dyktatu czasu i – tym samym – wyleczyć z historii.

[srodtytul]***[/srodtytul]

Bo historia to rodzaj choroby! To boleść białego człowieka. Do przybycia tu Europejczyków ani Indianie, ani Inuici nie znali historii (jak nie znali wódy i kiły...), żyjąc jedynie w przestrzeni. Przeszłość miała charakter mityczny. Z mitów jawiły się duchy przodków i ich opowieści. Historia północnej Ameryki zaczyna się dopiero od pojawienia się białych ludzi.

W Quebec City widać historię na każdym kroku. To jedyne miasto w Ameryce Północnej otoczone murami obronnymi. Nic dziwnego, że te mury odcisnęły się tutaj w głowach. Stąd słynny separatyzm quebecki i dewiza „Je me souviens”, którą wypisują sobie na tablicach rejestracyjnych. Kenneth wyśmiewał się, że jako rodowity Szkot miałby więcej powodów, by pamiętać, żalić się, pisać długie polityczne poematy lub wymachiwać chorągiewką przeciw Anglikom, i powtarzał to swoje credo: „Do cholery, nie można być Szkotem przez całe życie”. Nie można całego życia spędzać na murach obronnych.

Dlatego ktoś, kto posądziłby White’a, że będąc w Quebecu, zwiedzał zamek Frontenac i odbywał pielgrzymkę na Wzgórza Abrahama, na których Anglicy bili Francuzów, byłby w grubym błędzie. Kenneth w Quebecu szukał mapy Labradoru, odwiedził Centre d’Etudes Nordiques i rzucał okiem na huroński rezerwat przy Ancienne Lorette. A my?

Mapę mamy (i to niejedną), Ośrodek Studiów Nordycznych możemy sobie odpuścić, nie znając francuskiego, a u Huronów warto pójść na obiad do La Sagamite, podobno dają tam rostbef bizoni! Po śniadaniu więc wspinamy się na Cytadelę! Nie po to, aby złożyć dań historii, lecz dlatego, że z jej murów rozpościera się najlepszy widok na rzekę św. Wawrzyńca.

Patrząc na rzekę z Terrasse Dufferin, wspominam zachwyt Henry’ego Bestona ogromem tego landszaftu. „Panorama odległych gór i posępnych brzegów – pisał w The St. Lawrence – pustego nieba i potężnej jak ocean rzeki. Nie ma tu niczego, co można by zrównać ze skalą Europy czy choćby wschodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych. Landszaft, który stąd się otwiera przed oczyma, poraża rozmiarem i niezwykłą mocą. Pejzaż ów nie ma nic wspólnego z krajobrazami Anglii lub Francji. Ta ziemia jest cudza zarówno Europie, jak i wspomnieniom o niej”.

A mnie najbardziej poraża, że w tak wspaniałej przestrzeni taką miałką historię pisano. Wziąć choćby epizod decydujący o powodzeniu szturmu na quebecką warownię. Całe lato 1759 roku brytyjska armada (licząca ponad 150 statków) pod dowództwem Jamesa Wolfego osadzała bez skutku twierdzę od strony rzeki. Nieprzystępna skała brzegowa nie dawała szans na wysadzenie wojsk i wzięcie miasta. Anglicy byli bezradni, zbliżała się zima, okrętom groziło uwięzienie w lodach i gdyby nie francuskie baby... 8 września generał Wolfe, utraciwszy już nadzieję na powodzenie operacji, jak co dzień rutynowo lustrował przez lornetę nieprzyjacielski brzeg i wtem, własnym oczom nie dowierzając, dojrzał kilka kobiet piorących w rzece. Nieco powyżej w zaroślach suszyła się bielizna. Wolfe słusznie wykombinował, że musi tam wieść jakaś ścieżka, i nocą 12 września wysadził w tym miejscu swoje wojska. Decydująca batalia rozegrała się nazajutrz na Wzgórzach Abrahama i trwała zaledwie 15 minut. Francuskie oddziały markiza Louisa Josepha de Montacalma, mimo liczebnej przewagi, poniosły sromotną klęskę, a kanadyjskie marzenia Francji rozpuściły się jak mydło w rzece. Można powiedzieć, że suszące się gatki zadecydowały o biegu historii Kanady.

Nota bene Beston, od którego wziąłem ten epizod, zauważa, że śmierć rosyjskiej carycy Jelizawiety Pietrownej oraz wstąpienie na tron Piotra III (zwolennika Prus) spowodowały wyjście Rosji z koalicji profrancuskiej w wojnie siedmioletniej i tym samym osłabienie pozycji Francji. Słowem, rozkład figur na politycznej szachownicy w Europie decydował w owych czasach o obliczu kontynentu na drugiej półkuli Ziemi.

Dzisiaj Quebec City gotuje się do obchodów czterechsetlecia. Wszędzie łopocą chorągiewki z lilijkami, „... które nigdy tu nie rosły i rosnąć nie będą – żalił się wódz miejscowego rezerwatu, cytowany przez White’a – zamiast skóry czarnego niedźwiedzia z rakietą śnieżną pośrodku i z głową Indianina, aby zaznaczyć, że to my ją stworzyliśmy”. Na rocznicowe święto zapowiedział się między innymi Paul McCartney z bezpłatnym koncertem. Nas już w tym czasie nie będzie... Przed wyruszeniem w drogę zaglądnęliśmy do indiańskiej knajpy La Sagamita, gdzie urocza Huronka podała nam rostbef z bizona. Gdybym nie zobaczył karty, tobym nie uwierzył, bo ten bizon smakował jak zwykły wół. Huronka za to była ufarbowana na blond.

Później, już w aucie, Kasprzyk wspominał jej piękne oczy pełne złotawego światła i rozmarzony z tyłu sapał, jakby to było miło w takich oczach się budzić.

[srodtytul]***[/srodtytul]

Wydostać się z Quebecu było nie lada sztuką. Istny labirynt dróg, słabe oznakowanie i dopiero za którąś próbą z rzędu udało nam się wyjechać na drogę 175 Północ. White poświęcił jej cały rozdział i wcale mu się nie dziwię! To przepiękna trasa wiodąca przez park narodowy imienia Jacquesa Cartiera i dwa rezerwaty przyrody w Górach Laurentyńskich. Tyle że w czasie włóczęgi Kennetha była to boczna i cicha szosa, a obecnie ją poszerzają na potrzeby turystycznego boomu. Poza tym od początku dziwiły mnie znaki drogowe sygnalizujące obecność łosi, bo Ken pisał o karibu. Jakże mógł się tak mylić? Dopiero potem się wyjaśniło, że jeszcze jakieś 20 lat temu w Górach Laurentyńskich rzeczywiście żyły karibu i dopiero ocieplenie klimatu wygoniło te zwierzęta dalej na północ.

– Teraz i ludzie walą pod biegun – dorzucił Krzychu, który ma lekką obsesję na punkcie zmian klimatycznych. – Ot, nową drogę budują, bo stara im była za wąska.

Wielkie koparki na gąsienicach, potężne spychacze, dźwigi i monstrualne ciężarówki w tej delikatnej północnej przyrodzie wyglądały niby pojazdy kosmiczne najeźdźców z innego świata. Miałem wrażenie, że dosłownie wżerają się w ziemię. Co jakiś czas musieliśmy przystawać i odczekiwać w długiej kolejce aut, aż wysadzą kawał góry na poboczu dynamitem. Czarne świerki przydrożne (przeznaczone do wycięcia...) zaznaczono jadowitą żółcią. Droga 175 Północ przypominała otwartą ranę broczącą jaskrawą posoką. Indiańska muzyka Robbie Robertsona w tym zdewastowanym krajobrazie brzmiała niczym żałobny śpiew po zmarłych.

[srodtytul]***[/srodtytul]

Nad jeziorem Jacquesa Cartiera robimy krótki przystanek, żeby rozprostować nogi. Tutaj budowlańcy drogi na szczęście jeszcze nie dotarli. Aż straszno pomyśleć, co z tym dziewiczym jeziorem się stanie, gdy go ludziska obsiądą. Gdyby to ode mnie zależało, tobym w ogóle zabronił (pod karą śmierci!) masowej turystyki na Północy. Zbyt krucha jest przyroda tych szerokości geograficznych. Pejzaż Północy wymaga bacznej kontemplacji, a nie pijackiego zachwytu turystycznej gawiedzi. Może dlatego White pisał, że „ci, którzy podążają Drogą Północną, próbują dotrzeć do klarowności i wydostać się z tego zamętu”.

Trzeźwe i klarowne były też umysły pierwotnych mieszkańców tej ziemi, póki biali odkrywcy nie przywlekli ze sobą trucizn cywilizacji: kultu mamony, chorób zakaźnych i wody ognistej. – Bo Północ to nie miejsce, lecz stan umysłu – mawia Duke Redbird

Jednym z owych białych, którzy szczególnie się przyczynili do „odkrywania Kanady”, był bretoński szyper Jacques Cartier z Saint-Malo. Użyłem cudzysłowu, ponieważ Bretończyk wpłynął do Zatoki św. Wawrzyńca w maju 1534 roku, więc 37 lat później niż John Cabot, który 24 czerwca 1497 roku pierwszy raz ujrzał brzeg Nowej Fundlandii. A jeśli wspomnimy jeszcze o wikingach z sag, na przykład o Bjarni Herjolfssonie i o Leifie Eirikssonie, którzy chodzili z Grenlandii do Winlandii (tak nazywali wówczas Nową Fundlandię – krainę winorośli) na przełomie X i XI wieku, to przypisywanie szyprowi z Saint-Malo odkrycia Kanady, zacznie zakrawać na żart. Zwłaszcza że przecież sam wzmiankował w swych „Voyages de decouverte au Canada” o spotkaniu rybackiej szkuny z la Rochelle u brzegów Kanady. Zarówno bowiem francuscy, jak i baskijscy rybacy na długo przed przybyciem Cartiera łowili tu dorsze, ale bogate łowiska trzymali w sekrecie. A Bretończyk opisał swoje podróże! Stąd i splendor odkrywcy.

[srodtytul]***[/srodtytul]

Już kiedyś zauważyłem, że tekst jest bardziej realny aniżeli droga, która dla tekstu jest jedynie pretekstem. Przykład Cartiera to znakomicie potwierdza. Warto dodać, że Bretończyk utrwalił nazwę Kanady, błędnie rozumiejąc Irokezów, którzy nie pojęli jego pytania o państwo, z którego pochodzą (pojęcia „państwa” w ogóle nie znali), i, pokazując kilka wigwamów, powiedzieli „kanata”, co w ich języku oznaczało „wioska”. Była to Stadacona na miejscu dzisiejszego Quebecu. Indianie gościnnie przyjęli Cartiera, ale rychło ochłonęli, kiedy zobaczyli, że pierwszą rzeczą, jaką zrobił w ich wiosce, było wbicie pala z emblematami króla francuskiego. Takich totemów u siebie nie chcieli... Dla kilku indiańskich chłopców znajomość z Cartierem zakończyła się tragicznie, bo siłą ich zabrał ze sobą do Francji i żaden nie przeżył pobytu w Paryżu. Jako zabawną ciekawostkę warto przytoczyć pierwszy w literaturze opis użycia tytoniu. W tym opisie Cartier był rzeczywistym odkrywcą.

„Co i rusz rozcierają to ziele w drobny proszek i zapełniają nim jeden z otworów pustego rożka. Z wierzchu kładą gorący węgielek, a z drugiego końca wsysają w siebie dym do tej pory, aż im wypełni wnętrzności i zaczyna walić z ust i z nosa, jakby z komina. Twierdzą, że dym ich rozgrzewa i tym samym chroni przed chorobami, dlatego ni kroku nie robią bez przyborów do palenia. My także kosztowaliśmy onego dymu, ale wystarczyło raz, drugi się zaciągnąć, by mieć wrażenie, że do gardła nasypali ci mielonego pieprzu, taki był piekący”.

Do Cartiera także należy słynne porównanie Labradoru do ziemi ofiarowanej przez Boga Kainowi, tak nieprzystępny mu się pokazał. Wsiadając do samochodu, pomyślałem: ciekawe, co dłużej przetrwa z Jaquesa Cartiera – jego książka czy nazwisko w nazwie tego ślicznego jeziora?

Droga 175 Północ skończyła się na wjeździe do Chicoutimi szpalerem szpetnych supermarketów. Po pewnym czasie dotarliśmy do czegoś w rodzaju centrum. Na początku XIX wieku miasteczko było dość ważnym ośrodkiem handlu futrami. Dziś pasaż Racine’a w barwnych proporczykach i girlandach pełni tu rolę głównego deptaka. Wdzięczątka tłuste jak wieloryby rozbierały scenę uliczną. Wczoraj ponoć odbywał się jakiś koncert czy festiwal, licho wie.

Usiedliśmy w ogródku włoskiej knajpy. Zamówiłem pastę o nazwie Fettucine Alfredo, lecz jej smak nie dorównywał nazwie. Ken w Chicoutimi jadł merquez, popijając go białą whisky. Niestety, nie odnaleźliśmy jego Cafe Oasis, a port na Saguenay, o którym wspomniał, był nieczynny. Postaliśmy więc chwilę na brzegu wspaniałej rzeki, aliści jej „szare wody przetykane srebrem i złotem” nie zrobiły na mnie wrażenia. W ich kontemplacji przeszkadzał mi garaż wielokondygnacyjny z brudnoszarego żelbetu, który przeglądał się w lustrze wody.

[i]—Ciąg dalszy nastąpi[/i]

[srodtytul]Dziennik północny[/srodtytul]

„Nawet umiejętność poruszania się z prędkością światła – pisze Wang Bi we wstępie do Daodejing Laozi, z którym się nie rozstaję w drodze – nie wystarczy, by przemierzyć pojedynczy moment. Nawet umiejętność podróżowania na skrzydłach wiatru nie wystarczy, by dogonić pojedynczy oddech”.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy