Bo historia to rodzaj choroby! To boleść białego człowieka. Do przybycia tu Europejczyków ani Indianie, ani Inuici nie znali historii (jak nie znali wódy i kiły...), żyjąc jedynie w przestrzeni. Przeszłość miała charakter mityczny. Z mitów jawiły się duchy przodków i ich opowieści. Historia północnej Ameryki zaczyna się dopiero od pojawienia się białych ludzi.
W Quebec City widać historię na każdym kroku. To jedyne miasto w Ameryce Północnej otoczone murami obronnymi. Nic dziwnego, że te mury odcisnęły się tutaj w głowach. Stąd słynny separatyzm quebecki i dewiza „Je me souviens”, którą wypisują sobie na tablicach rejestracyjnych. Kenneth wyśmiewał się, że jako rodowity Szkot miałby więcej powodów, by pamiętać, żalić się, pisać długie polityczne poematy lub wymachiwać chorągiewką przeciw Anglikom, i powtarzał to swoje credo: „Do cholery, nie można być Szkotem przez całe życie”. Nie można całego życia spędzać na murach obronnych.
Dlatego ktoś, kto posądziłby White’a, że będąc w Quebecu, zwiedzał zamek Frontenac i odbywał pielgrzymkę na Wzgórza Abrahama, na których Anglicy bili Francuzów, byłby w grubym błędzie. Kenneth w Quebecu szukał mapy Labradoru, odwiedził Centre d’Etudes Nordiques i rzucał okiem na huroński rezerwat przy Ancienne Lorette. A my?
Mapę mamy (i to niejedną), Ośrodek Studiów Nordycznych możemy sobie odpuścić, nie znając francuskiego, a u Huronów warto pójść na obiad do La Sagamite, podobno dają tam rostbef bizoni! Po śniadaniu więc wspinamy się na Cytadelę! Nie po to, aby złożyć dań historii, lecz dlatego, że z jej murów rozpościera się najlepszy widok na rzekę św. Wawrzyńca.
Patrząc na rzekę z Terrasse Dufferin, wspominam zachwyt Henry’ego Bestona ogromem tego landszaftu. „Panorama odległych gór i posępnych brzegów – pisał w The St. Lawrence – pustego nieba i potężnej jak ocean rzeki. Nie ma tu niczego, co można by zrównać ze skalą Europy czy choćby wschodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych. Landszaft, który stąd się otwiera przed oczyma, poraża rozmiarem i niezwykłą mocą. Pejzaż ów nie ma nic wspólnego z krajobrazami Anglii lub Francji. Ta ziemia jest cudza zarówno Europie, jak i wspomnieniom o niej”.
A mnie najbardziej poraża, że w tak wspaniałej przestrzeni taką miałką historię pisano. Wziąć choćby epizod decydujący o powodzeniu szturmu na quebecką warownię. Całe lato 1759 roku brytyjska armada (licząca ponad 150 statków) pod dowództwem Jamesa Wolfego osadzała bez skutku twierdzę od strony rzeki. Nieprzystępna skała brzegowa nie dawała szans na wysadzenie wojsk i wzięcie miasta. Anglicy byli bezradni, zbliżała się zima, okrętom groziło uwięzienie w lodach i gdyby nie francuskie baby... 8 września generał Wolfe, utraciwszy już nadzieję na powodzenie operacji, jak co dzień rutynowo lustrował przez lornetę nieprzyjacielski brzeg i wtem, własnym oczom nie dowierzając, dojrzał kilka kobiet piorących w rzece. Nieco powyżej w zaroślach suszyła się bielizna. Wolfe słusznie wykombinował, że musi tam wieść jakaś ścieżka, i nocą 12 września wysadził w tym miejscu swoje wojska. Decydująca batalia rozegrała się nazajutrz na Wzgórzach Abrahama i trwała zaledwie 15 minut. Francuskie oddziały markiza Louisa Josepha de Montacalma, mimo liczebnej przewagi, poniosły sromotną klęskę, a kanadyjskie marzenia Francji rozpuściły się jak mydło w rzece. Można powiedzieć, że suszące się gatki zadecydowały o biegu historii Kanady.