Recenzenci

Myślę, że mało kto by uwierzył, iż swoją, nazwijmy to, drogę teatralną rozpocząłem od recenzji

Publikacja: 27.03.2010 00:20

Przecież z recenzentami zawsze toczyłem walkę. Czasem na żarty, częściej na serio. Na przykład grałem sobie w „Lecie w Nohant” – to była chyba trzecia moja rola w życiu. Recenzja była następująca (cytuję z pamięci): „Już zdawało się, że przedstawienie zmierza do szczęśliwego końca, kiedy na scenę wszedł pan Łapicki i odebrał nam wszelką nadzieję”. Cóż, można się było tylko zabić. Zemściłem się srodze – w każdym z moich pierwszych felietonów w „Teatrze” była uszczypliwość pod adresem recenzentów. Muszę powiedzieć, że znosili to raczej cierpliwie. A oto co musieli znosić.

[srodtytul]Maj 1979[/srodtytul]

W felietonie „Jak pan się czuje w tej roli?” napisałem: „Pół biedy, kiedy takie pytanie zadaje cywil, przypadkowy kibic. Ale niedawno słyszałem, jak to pytanie zadał w towarzystwie recenzent (przepraszam, krytyk). Miał to być quasi-komplement, quasi-ironijka, jednym słowem rzecz na najwyższym poziomie towarzyskim. Biedna aktorka zrobiła się fioletowa. Sytuację uratował majonez, który kapnął jej na suknię”.

[srodtytul]Lipiec 1980[/srodtytul]

W tekście „Amant” umieściłem przypis: definicję recenzji z Encyklopedii PWN i dalej, ciekawy z dzisiejszego punktu widzenia, dopisek: „Wyjaśnienie wydało mi się konieczne, ponieważ od dawna nie wspominałem PP. recenzentów. Tym encyklopedycznym cytatem kończę bez pointy moją polemikę z nimi. Pointę dopisze Życie”.

Pierwszą moją recenzję opublikowało szkolne pismo Gimnazjum Batorego – „Pochodem idziemy” (tytuł pochodzi z hymnu szkolnego autorstwa polonisty Stanisława Młodożeńca). Redaktor naczelny Krzysztof Kamil Baczyński tylko raz zwrócił mi uwagę – kiedy źle potraktowałem Osterwę. Widziałem go w legendarnej roli „Fircyka w zalotach”. Napisałem, że nie było go słychać (bo nie było), że mówił prozą (bo mówił), że jest za stary do tej roli. Niepomny tego, sam ją zagrałem w tym samym 44. roku życia.

Najbardziej pozytywną recenzję miała u mnie Lena Eichlerówna w „Madame Sans-Gene”. Po prostu się w niej zakochałem. W 40 lat później udało mi się zagrać z nią w „Tej Gabrieli”. Moje najpiękniejsze wspomnienie teatralne – niech mi będzie wolno dziś wyznać.

Recenzenci wykluwali się na Wydziale Wiedzy o Teatrze Akademii Teatralnej. Czynnie i ostro działali w stanie wojennym. Byłem wtedy rektorem, przyszedł do mnie profesor Raszewski z prośbą, żeby wyciągnąć paru studentów z więzienia. Zrobiłem, co mogłem, i udało się, więc pewne zasługi dla teoretyków mam. Nie zrewanżowali mi się specjalnie. Musiałem dopiero zejść na 12 lat ze sceny, żeby zauważyli mój „tryumfalny powrót”.

Jakoś tak się stało, że moją żoną została recenzentka, absolwentka Wydziału Wiedzy o Teatrze. Jak powiedziała moja córka Zuzia: „Całe życie walczyłeś z recenzentami, a teraz masz jedną z nich w domu. Co za ironia”. Po prostu Życie dopisało Pointę.

Przecież z recenzentami zawsze toczyłem walkę. Czasem na żarty, częściej na serio. Na przykład grałem sobie w „Lecie w Nohant” – to była chyba trzecia moja rola w życiu. Recenzja była następująca (cytuję z pamięci): „Już zdawało się, że przedstawienie zmierza do szczęśliwego końca, kiedy na scenę wszedł pan Łapicki i odebrał nam wszelką nadzieję”. Cóż, można się było tylko zabić. Zemściłem się srodze – w każdym z moich pierwszych felietonów w „Teatrze” była uszczypliwość pod adresem recenzentów. Muszę powiedzieć, że znosili to raczej cierpliwie. A oto co musieli znosić.

Plus Minus
„Heretic”: Wykłady teologa Hugh Granta
Plus Minus
„Farming Simulator 25”: Symulator kombajnu
Plus Minus
„Rozmowy z Brechtem i inne wiersze”: W środku niczego
Plus Minus
„Joy”: Banalny dramat o dobrym sercu
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Karolina Stanisławczyk: Czarne komedie mają klimat
Walka o Klimat
„Rzeczpospolita” nagrodziła zasłużonych dla środowiska