Na okładce słynne zdjęcie z getta – przerażony chłopczyk, z rączkami w górze. Za nim uśmiechnięty esesman. Marek Edelman pamięta go z czasów likwidacji żydowskiego szpitala przy ulicy Gęsiej 6. „Zabijał tam niemowlęta, noworodki. To był typ, który znany był z tego, że bardzo chętnie strzela do ludzi”. Otóż tego esesmana aresztowano i skazano na karę śmierci dopiero w 1969 roku, 24 lata po wojnie. Zginął w Zakładzie Karnym w Lipsku od strzału w tył głowy. Nie miał ostatniego życzenia i nie chciał napisać pożegnalnego listu. Jego zwłoki spopielono i pochowano anonimowo na Cmentarzu Południowym. Wcześniej los darował mu jednak ponad 20 lat spokoju. Josef Blösche żył. Nie zmienił nawet nazwiska. Mógł w tym czasie pracować (był górnikiem), spłodził dwoje dzieci, jeździł pewno na wakacje. Że też nikt go nie spotkał wcześniej, to nie takie niemożliwe. Coś mi się przypomina.

Jest rok 1957. Dostałem stypendium na wyjazd do Francji. Pora obiadowa, idę do wagonu restauracyjnego, co mi tam. Znajduję miejsce przy stole, przy którym już siedzi małżeństwo w średnim wieku. Za oknami migają Alpy. Szwajcaria. Niemiec bardzo uważnie mi się przygląda. W końcu nie wytrzymuje: „My się skądś znamy”. I ja mam to wrażenie. „Auschwitz?” – pyta. „Nein”. „Tschenstochau?”. „Nein”. „Firma Reckmann – Warshau?”. „Ja!”. Serdeczne powitanie. To inspektor Schmidt z Ostbahn (Kolej Wschodnia). To jemu zanosiłem rachunki razem ze smaczną łapówką – parokilową szynką i butelką koniaku. Ma miłe wspomnienia. Spotkałem go po powstaniu w Łowiczu, na ulicy. Ucieszył się. „Co mogę dla pana zrobić?” – zapytał. „Proszę o przepustkę dla mnie i dla moich rodziców – których odnalazłem w Łowiczu – do Krakowa”. Przepustka – rzecz bezcenna. „Jutro niech pan przyjdzie na dworzec o ósmej rano”. Była przepustka. Potem był Kraków, wyzwolenie albo okupacja dwa, Łódź, teatr, Warszawa i teraz sobie jadę do Francji. No, po prostu miałem szczęście. Na miłej pogawędce i wspomnieniach czas nam szybko upływa. Państwo Schmidt się żegnają. „Dziękuję panu za przepustkę” – mówię na pożegnanie. „No cóż, musimy sobie pomagać” – odpowiada poważnie dobry Niemiec.

Wracam do przedziału i w pamięci przesuwam odległe obrazki: okupacja, Warszawa, Ostbahn, inspektor Schmidt w granatowo-złotym mundurze. No przecież, jeżeli ja spotkałem „znajomego” okupanta, tak samo ktoś mógłby spotkać niedobrego Niemca, ale kata. Takiego jak „rzeźnik Woli”, Dirlewanger, którego zaciukali we Francji byli jeńcy z powstania.

Tu była kawka, wspomnienie zapachu łapówkowej szynki. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie męczyło mnie, dlaczego w swojej peregrynacji służbowej inspektor zawadził o Auschwitz. Co on tam robił…