Majewski i Reszka o tym jak tajne służby tropiły informatora

Przyglądając się działaniom tajnej policji w sprawie naszego artykułu zadawaliśmy sobie pytanie: czy to jeszcze Polska, czy już Białoruś?

Publikacja: 08.01.2011 00:01

Majewski i Reszka o tym jak tajne służby tropiły informatora

Foto: Rzeczpospolita, Andrzej Krauze And Andrzej Krauze

Za chwilę na ławie oskarżonych usiądzie Piotr Kownacki, który rzekomo ujawnił nam poufny dokument służb specjalnych. Żeby dopaść domniemanego informatora, ABW sprawdzała nasze połączenia telefoniczne, rekonstruowała nasze ruchy po mieście, używała „metod operacyjnych”, o których funkcjonariusze nie chcieli mówić nawet prokuratorom, zasłaniając się tajemnicą. Prokuratura także nie pozostała bierna. Przesłuchano setki świadków: premiera, ministrów, szefów kancelarii, marszałków parlamentu. Sięgnięto nawet po billingi prezydenta Lecha Kaczyńskiego i jego małżonki Marii.

Przyglądając się działaniom tajnej policji i śledczych w tej sprawie, często zadawaliśmy sobie pytanie: czy to jeszcze Polska, czy już Białoruś?

[b]1.[/b]

Ta historia zaczęła się dla nas w listopadzie 2008 roku. Prezydent Lech Kaczyński pojechał wówczas z kurtuazyjną wizytą do Tbilisi. Już na miejscu dał się namówić gruzińskiemu liderowi Micheilowi Saakaszwilemu, by razem wyjechać poza stolicę i odwiedzić obozy uchodźców, którzy stracili domy w czasie sierpniowej wojny z Rosją.

[wyimek]Sprawdzanie billingów dziennikarzy, a czasem nawet nagrywanie prowadzonych przez nich rozmów, powoli dla służb staje się normą[/wyimek]

Konwój z prezydentami dojechał w okolicę miasta Achalgori – aż do posterunku kontrolowanego przez oddział południowych Osetyjczyków i Rosjan. Podczas rozmowy ochroniarzy Saakaszwilego z uzbrojoną załogą posterunku padły strzały. Jasne, że po „strzelaninie” w obecności prezydenta RP w mediach rozpętała się burza. Zdezorientowani dziennikarze pytali w pierwszych relacjach, czy to mógł być zamach. Szybko jednak się okazało, że o zamachu nie może być mowy, chodzi o incydent. Niebawem do oddania ostrzegawczych strzałów przyznali się zresztą Osetyjczycy.

Wrzawa w prasie jeszcze trwała, gdy dowiedzieliśmy się, że niemal natychmiast, dzień po gruzińskim wypadku, Krzysztof Bondaryk, szef Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, sporządził poufny raport na temat incydentu. Dokument został wysłany do 16 najważniejszych osób w państwie.

Nie ma wątpliwości, że każdy dziennikarz chciałby taki raport przeczytać.

Po jakimś czasie udało nam się zdobyć dostęp do niego. Dokument przygotowało Centrum Antyterrorystyczne Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Podpisał się pod nim szef ABW Krzysztof Bondaryk.

W konkluzjach autor postawił twardą hipotezę: „Na obecnym etapie i na podstawie posiadanych informacji uznać można, iż najbardziej prawdopodobne jest, że sytuacja mogła być wykreowana przez stronę gruzińską”.

Hipoteza ta nie była poparta żadnymi faktami. W raporcie brak bowiem informacji wywiadowczych, operacyjnych, zdobywanych samodzielnie lub przez zaprzyjaźnione służby. Tak naprawdę ów słynny raport był zwykłą prasówką, przeglądem tego, co o incydencie pisały media rosyjskie i kaukaskie.

Jakość raportu kompromitowała ABW. To tym bardziej bolesne, że Centrum Antyterrorystyczne było nową instytucją powołaną dzięki staraniom Bondaryka. Na jej rzecz musiały działać wszystkie służby. Tak więc dokument dowodził, że nie tylko ABW, ale i Agencja Wywiadu oraz Służba Wywiadu Wojskowego mają marne kompetencje.

Było jednak jeszcze coś więcej. Bondaryk przesłał źle udokumentowany raport z wydumaną hipotezą do najważniejszych ludzi w państwie, podejmujących kluczowe decyzje.

Publicystyczna teza Bondaryka była zgodna z linią krytyków Lecha Kaczyńskiego. Politycy rządu i Platformy Obywatelskiej (a więc ludzie, z nadania których Bondaryk został szefem agencji) atakowali Kaczyńskiego za gruzińską eskapadę.

„To był brak odpowiedzialności albo scenariusz, w który prezydenta wstawiono” – mówił radiowej Jedynce Bronisław Komorowski, wówczas marszałek Sejmu.

Padały też argumenty, że prezydent dał się Saakaszwilemu wykorzystać, że poprzez udział w tej prowokacji niepotrzebnie naraża na szwank stosunki z Rosją.

Niezależnie od oceny wypadku pod Achalgori wszystko wyglądało tak, jakby raport służb specjalnych był pisany nie w interesie państwa, ale w interesie jednej opcji politycznej. A to już poważna sprawa.

[b]2.[/b]

Upublicznienie przez nas raportu wywołało konsternację wśród polityków PO:

– Niefrasobliwy urzędas, który ten dokument dostarczył mediom, powinien zostać znaleziony, przykładnie ukarany, wyrzucony z pracy i nigdy więcej nie powinien mieć dostępu do tajnych dokumentów – grzmiał Paweł Graś, wówczas zastępca przewodniczącego Komisji ds. Służb Specjalnych, dziś rzecznik rządu.

Za to premier Donald Tusk zauważył, że wolałby mniej publicystyki w raportach służb. Potem oficjalnie opinii publicznej przedstawiono inny, wyważony i merytoryczny, raport na temat incydentu autorstwa Jacka Cichockiego, ministra odpowiedzialnego w Kancelarii Premiera za służby.

W ABW panowała prawdziwa wściekłość. Agencja złożyła doniesienie do prokuratury o ujawnieniu tajemnicy państwowej i zarządziła wewnętrzne postępowanie, w którym miała sprawdzić, czy kwitu nie dostarczył nam któryś z funkcjonariuszy. Szukanie kreta służby zaczęły od naszych telefonów. Funkcjonariusze sprawdzali, kiedy, z kim, jak długo rozmawialiśmy w dniach, gdy wydarzył się incydent, kiedy zbieraliśmy materiały do tekstów oraz gdy teksty publikowaliśmy. Technicy analizowali, gdzie logowały się nasze telefony, na tej podstawie odtwarzali, jak poruszaliśmy się po mieście. Tworzono układankę – kiedy, z kim i gdzie mogliśmy się spotkać. Przeglądano monitoring z kamer zamontowanych w instytucjach państwowych, które odwiedzaliśmy.

Szybko operacja wyszła poza ramy poszukiwania przecieku w ABW, czyli wewnętrznego postępowania. Sprawdzano billingi urzędników państwowych i polityków. Wszystkich, którzy w tamtych dniach mieli z nami kontakt. Warto zapytać, na jakiej podstawie agencja prowadziła własne, daleko wychodzące poza ramy wewnętrznego postępowania śledztwo, skoro wówczas toczyło się już śledztwo prokuratury.

ABW szybko typowała na „podejrzanych” ludzi z otoczenia prezydenta Kaczyńskiego. Świadczy o tym kontrola obiegu tajnych dokumentów, jaką przeprowadziła na początku grudnia 2008 r. w Biurze Bezpieczeństwa Narodowego.

[b]3.[/b]

Wkrótce ABW miała już swoją wersję wydarzeń, ale przy okazji pewien problem. Jej ustalenia pozostawały tajne. Służba nie miała jak się podzielić nimi z opinią publiczną. Znalazł się sposób. Na początku 2009 r. szefowie ABW próbowali się wprosić na posiedzenie Sejmowej Komisji do spraw Służb Specjalnych. Jej przewodniczący Jarosław Zieliński z PiS nie chciał się na to zgodzić. Wnosił, żeby informacji udzielała prokurator prowadząca śledztwo, a nie służby, których sprawa dotyczyła. Używał argumentu, że to w końcu komisja nadzoruje ABW, a nie na odwrót. Ale Krzysztof Bondaryk nie zamierzał odpuścić. Rozesłał pismo do wszystkich członków komisji i wszystkich członków prezydium Sejmu, żeby agencji umożliwiono przedstawienie informacji na temat przecieku. Dopiął swego. W drugiej połowie kwietnia 2009 roku, gdy władzę w komisji przejęła koalicja rządząca, na posiedzeniu zjawił się zastępca Bondaryka Paweł Białek. Za zamkniętymi drzwiami zaprezentował m.in. to, co agencji udało się wycisnąć z naszych telefonów. Uczestnik posiedzenia: „Nazywało się to »rekonstrukcja«. Białek na podstawie informacji z billingów i stacji przekaźnikowych telefonii komórkowej przedstawiał, z kim rozmawialiście i do kogo jeździliście na spotkania. Wniosek z występu był taki, że za przeciek odpowiada kierujący Kancelarią Prezydenta Piotr Kownacki. A wcześniej w kręgu podejrzeń był sytuowany wiceszef BBN Witold Waszczykowski”.

Zbigniew Wassermann, wówczas członek komisji, próbował dociekać, na jakiej podstawie agencja prowadzi działania operacyjne, skoro śledztwo jest w rękach prokuratury. Odpowiedzi nie było.

Oczywiście wiadomość z teoretycznie tajnego posiedzenia mówiąca o „winie” Kownackiego i Waszczykowskiego momentalnie wyciekła do kilku redakcji.

Mediom nieoficjalnie podano też nieprawdziwe informacje, że 16 kopii raportu różniło się od siebie po to, by służby mogły wychwycić ewentualny przeciek. W rzeczywistości kopie nie mają szczególnych zaszyfrowanych znaków. Różni je topografia podpisu Bondaryka na stronach, gdyż każdy z egzemplarzy był przez niego indywidualnie sygnowany.

[b]4.[/b]

W ten sposób Kownacki i Waszczykowski zaczęli funkcjonować jako „podejrzani” o ujawnienie tajemnicy. My znaleźliśmy się w wyjątkowej sytuacji. Zgodnie z prawem i dziennikarskimi obyczajami mamy obowiązek chronić swoich informatorów, którzy zastrzegli sobie anonimowość. W sprawie źródeł nie możemy pozwolić sobie na żaden komentarz, choćby na naszych oczach „wieszano” niewinnego. Przyznanie, że osoba X nie była naszym informatorem, naraża przecież prawdziwych informatorów. Zawęża pole poszukiwań tajnych służb. Przypomnijmy, że raport przesłano jedynie do 16 osób w kraju! Na co liczyły więc służby? O co im chodziło? O to, byśmy sami pomagali łapać własnych informatorów?

Kiedy omawialiśmy ten przypadek podczas konferencji „Best Practices in Transborder Investigative Journalism”, zorganizowanej w listopadzie 2010 roku w Kiszyniowie przez Fundację Sorosa, sala osłupiała. Jedna z uczestniczek biorących udział w dyskusji nie miała wątpliwości, o co szła rzecz: „Służby chciały zastraszyć waszych informatorów. Niech ci, którzy będą z wami rozmawiali, mają świadomość, że za chwilę mogą zostać namierzeni, że mogą ponieść za to odpowiedzialność”.

Być może o to chodziło.

Faktem jest, że efekty pracy ABW prokuratura włączyła do materiału dowodowego. Oczywiście pozostaje tajny. Tajne są także zeznania funkcjonariusza agencji, którego prokuratorzy pytali, skąd np. miał numery naszych telefonów.

Świadek odrzekł, że nie odpowie, bo powiedzenie tego zmusiłoby go do ujawnienia metod i form pracy operacyjnej tajnych służb. Co to za metody operacyjne? Czy ABW ma tajnych informatorów w mediach? Czy funkcjonariusze wchodzą do operatorów sieci komórkowych i biorą takie dane, jakie chcą?

Funkcjonariusz ABW jeszcze raz podczas zeznań zasłonił się tajemnicą.

Zeznał, że w kluczowym momencie dla sprawy jeden z nas spotkał się z Piotrem Kownackim w jego gabinecie. Ale nie powiedział, skąd o tym wie: bo to tajemnica pracy operacyjnej.

Pytamy publicznie: skąd to wiedział? Miał informatora w otoczeniu Kownackiego? Co to za praca operacyjna tajnych służb odbywała się w Kancelarii Prezydenta? Pytamy publicznie funkcjonariusza, dlaczego kłamał. Opisywanego przez niego spotkania nie było.

[b]5. [/b]

W sprawie ujawnienia raportu ABW zostaliśmy przesłuchani w prokuraturze. Odmówiliśmy zgodnie z prawem podania nazwisk informatorów. Byliśmy także pytani o okoliczności powstania tekstu – tu tajemnica dziennikarska nie obowiązuje. Musieliśmy więc – zgodnie z naszą pamięcią – odpowiadać. Dziś wiemy, że nasze zeznania, podobnie jak zeznania innych świadków, były dostępne dla funkcjonariuszy ABW. Dlaczego? Przez wiele miesięcy śledztwa agencja występowała w nim w kilku rolach. Funkcjonariusze byli świadkami, dostarczycielami dowodów, ale jednocześnie agencja została przez prokuraturę uznana za pokrzywdzoną. Dlatego funkcjonariusze mieli dostęp do materiałów śledztwa. Pokrzywdzona ABW przestała być dopiero w połowie 2010 roku – kiedy większość czynności śledczych została wykonana.

Sama Prokuratura Okręgowa w Warszawie także nie zasypiała gruszek w popiele.

W śledztwie prowadzonym przez prokurator oddelegowaną z prokuratury rejonowej przesłuchano kilkaset osób! Wszystkich, którzy brali udział w tworzeniu raportu, i prawie wszystkich, którzy go czytali – od najniższych rangą funkcjonariuszy służb aż po najważniejsze osoby w państwie. Przesłuchiwani byli: premier, wicepremierzy, najważniejsi ministrowie, marszałkowie obu izb parlamentu, kierownicy urzędów centralnych. W planach było też przesłuchanie prezydenta. Nie doszło do niego tylko dlatego, że Lech Kaczyński zginął w katastrofie smoleńskiej.

Spośród przesłuchiwanych VIP-ów jedynie minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski zeznał, że opublikowanie raportu przyniosło państwu straty. Pokazało naszym zagranicznym partnerom, przekonywał minister, że obieg poufnych dokumentów w Polsce jest nieszczelny. Ujawnienie raportu miało też wedle Sikorskiego narazić na szwank nasze relacje z Gruzją.

Śledztwo nie koncentrowało się tylko na wysłuchaniu świadków. Wykonywane były eksperymenty procesowe. Jeden z nich miał odpowiedzieć na pytanie, czy minister Witold Waszczykowski (sytuowany w kręgu podejrzeń) zdążyłby w konkretnym czasie przemieścić się ze ścisłego centrum Warszawy na plac Na Rozdrożu, by spotkać się z nami.

Do przeprowadzenia eksperymentu wykorzystywano wiadomości z billingów naszych i Waszczykowskiego, informacje o logowaniu się komórek w stacjach przekaźnikowych. Analizowane były (bez efektów) zapisy kamer przemysłowych zamontowanych w Kancelarii Prezydenta.

Przy okazji śledczy sięgnęli po billingi najważniejszych urzędników z obozu prezydenckiego. Od operatorów wzięte zostały zestawienia rozmów m.in. ministrów Małgorzaty Bochenek, Andrzeja Dudy, Władysława Stasiaka oraz byłego już wówczas prezydenckiego ministra Roberta Draby.

Nie skończyło się na urzędnikach. Pobrane zostały nawet billingi telefonów komórkowych Lecha Kaczyńskiego oraz jego małżonki Marii Kaczyńskiej. Sprawdzano połączenia wszystkich tych osób przez kilka dni po incydencie gruzińskim, który rozegrał się 23 listopada 2008 roku. Kryterium przy sięgnięciu po billingi wymienionych oficjeli były, jak można się domyślać, częste kontakty telefoniczne z Kownackim oraz Waszczykowskim. Warto jeszcze raz przypomnieć, że dostęp do wrażliwych danych głowy państwa, jego małżonki i prezydenckich ministrów miała ABW, posiadająca w śledztwie status strony pokrzywdzonej.

W sumie materiał zebrany w tej sprawie przez prokuraturę oraz ABW i właśnie posłany do sądu ma kilkanaście tomów. Połowa jest niejawna, opieczętowana różnymi gryfami tajności, jeden z nich ma klauzulę „ściśle tajny”. Nawet obrońca Kownackiego ma ograniczony dostęp do tego materiału. Złożył on, jak wynika z naszych informacji, skargę do rzecznika praw obywatelskich. W piśmie dowodzi, że takie metody są niezgodne z konstytucją i ograniczają prawo do obrony. Jak będzie wyglądał sam proces? Zapewne będzie tajny, bo taki charakter ma połowa akt. Ale pewności nie ma. Decyzję o charakterze procesu będzie podejmował sąd.

[b]6. [/b]

Widać, że sprawdzenie billingów dziennikarzy, a czasem nawet nagrywanie prowadzonych przez nich rozmów, powoli dla służb staje się normą.

Zachodzi podejrzenie, że w latach 2005 – 2007 ABW, CBA i policja mogły niezgodnie z prawem sprawdzać billingi znanych publicystów, takich jak Wojciech Czuchnowski i Bogdan Wróblewski z „Gazety”, Monika Olejnik z Radia Zet, Roman Osica i Marek Balawajder z RMF, Piotr Pytlakowski z “Polityki”, Andrzej Stankiewicz z „Newsweeka”, Maciej Duda i Bertold Kittel (wówczas „Rzeczpospolita”). Wiadomo też, że ABW nagrywała prywatne rozmowy Bogdana Rymanowskiego (TVN) i Cezarego Gmyza („Rz”).

„Śledztwo” ABW w sprawie raportu o incydencie gruzińskim to kolejny przykład. Pokazuje, że sobiepaństwo służb to choroba systemowa, a nie przypadłość jakiejś opcji politycznej.

Prokuraturze i służbom wydaje się, że schwyciły tego, który zdradził tajemnicę. Ale czy chodziło tu o jakiegokolwiek informatora? I o jakąkolwiek tajemnicę? Raport był poufny (najniższa klauzula tajności), a jedyną tajemnicą, jaką zawierał, był opłakany stan polskich służb specjalnych. Czy właśnie dlatego ABW zastosowała cały arsenał metod tajnej policji wobec dziennikarzy, by wytropić źródło przecieku? Po to prokuratorzy sprawdzali billingi Lecha i Marii Kaczyńskich? Chodziło o informatora czy o zemstę za upublicznienie prawdy o ABW, o urażoną dumę szefa służb specjalnych?

Z naszego punktu widzenia w tym procesie na ławie oskarżonych wcale nie będzie siedział Piotr Kownacki. Sądzone będzie prawo obywateli do informacji o tym, jak działają służby, i prawo do publikowania wiadomości niewygodnych dla władzy. Prawo dziennikarzy do poszukiwania prawdy i prawo do ochrony źródeł informacji.

Po drugiej stronie zasiądą służby specjalne, które tylko czekają na wyrok, który potwierdzi ich prawo do grzebania w połączeniach telefonicznych, śledzenia każdego z nas.

Za chwilę na ławie oskarżonych usiądzie Piotr Kownacki, który rzekomo ujawnił nam poufny dokument służb specjalnych. Żeby dopaść domniemanego informatora, ABW sprawdzała nasze połączenia telefoniczne, rekonstruowała nasze ruchy po mieście, używała „metod operacyjnych”, o których funkcjonariusze nie chcieli mówić nawet prokuratorom, zasłaniając się tajemnicą. Prokuratura także nie pozostała bierna. Przesłuchano setki świadków: premiera, ministrów, szefów kancelarii, marszałków parlamentu. Sięgnięto nawet po billingi prezydenta Lecha Kaczyńskiego i jego małżonki Marii.

Przyglądając się działaniom tajnej policji i śledczych w tej sprawie, często zadawaliśmy sobie pytanie: czy to jeszcze Polska, czy już Białoruś?

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy