Część osób związanych z filmem obawiała się, że tak mocne i sugestywne przedstawienie sowieckich obozów może wywołać negatywną reakcję części środowisk żydowskich. Niektórzy ich przedstawiciele podejrzliwie podchodzą bowiem do nagłaśniania zbrodni komunistycznych, widząc w tym próby podważenia „wyjątkowości Holokaustu”.
Weźmy choćby taką scenę z oficjalnego trailera „The Way Back”. Wysoki płot zwieńczony drutem kolczastym. Grupa strażników otwiera szeroko bramę wejściową do łagru. Ponad nią znajdują się sierp i młot oraz rosyjski napis: „Praca w ZSRS sprawą honoru, ofiarności i bohaterstwa”. W tym samym momencie na ekranie pojawia się napis: „Syberia 1940. Najbrutalniejszy system więzienny świata”.
– Pokaz przedpremierowy odbył się jesienią 2010 w Los Angeles. Na sali przeważali Żydzi. Odbiór filmu był jednak fantastyczny – opowiada Stańczyk. Ludzie nie ukrywali wzruszenia, opowiadali o wojennych losach swoich i swoich rodzin. – Nie było mowy o jakiejś rywalizacji ofiar. Dominowało poczucie wspólnoty losów ludzi dotkniętych przez oba totalitaryzmy XX wieku – dodaje historyk.
Dla Stańczyka upamiętnianie deportacji to również sprawa osobista. Jego rodzina pochodzi bowiem z Wileńszczyzny i wielu jego krewnych po zajęciu tej części Polski przez Sowiety zostało wysłanych na Wschód. Na osiedlenie w głębi Związku Sowieckiego skazano między innymi dwóch jego wujów. Obaj po dwóch latach uciekli i piechotą – tak jak bohaterowie filmu – dotarli do domów.
– Ten temat był zawsze obecny w mojej rodzinie, w moim życiu. Gdy w 1970 roku pojechałem do Londynu, odwiedziłem Instytut Sikorskiego. Obejrzałem tam album zdjęć przedstawiających polskie dzieci zaraz po opuszczeniu syberyjskich obozów w 1942 roku. Bardzo przypominały ofiary Auschwitz. Zrobiło to na mnie olbrzymie wrażenie. W PRL takie zdjęcia były zakazane – opowiada.
Gdy 11 lat później na stałe wyemigrował z PRL, postanowił informować świat o cierpieniach deportowanych Polaków. Pracując w Instytucie Hoovera, organizował wystawy, pomagał kręcić filmy dokumentalne, pisał artykuły i dostarczał materiały innym historykom. Były to jednak inicjatywy niewielkie w porównaniu ze skalą i rozmachem „The Way Back”.
– Kiedy w 2007 roku zadzwonili do mnie z Hollywood, wiedziałem, że nadarza się jedyna w moim życiu szansa, by oddać sprawiedliwość ofiarom Gułagu. Mogłem pomóc w tym, żeby informacje o ich cierpieniach dotarły do milionów – mówi Stańczyk.
I dalej opowiada: – Kilka lat temu w Warszawie podczas imprezy, którą organizowałem w Zamku Królewskim, rozmawiałem z panią, która jako dziecko została deportowana . Ocalała jako jedyna z rodziny. Miała wtedy góra siedem lat. Powiedziała mi, że kiedy wypuszczono ją z sowieckiego domu dziecka i odwieziono do Polski, na granicy po raz pierwszy w życiu poczęstowano ją ciepłym posiłkiem. Wcześniej nie znała takiego smaku! Trauma głodu nie opuściła jej nigdy. W trakcie naszej rozmowy wyciągnęła z torebki kanapkę. Do dziś boi się, że może zostać pozbawiona jedzenia. Tacy ludzie są wokół nas, przechodzą obok nas na ulicy. Ten film powstał także dla nich.
[srodtytul]Prawdziwa historia?[/srodtytul]
Kontrowersje budzi umieszczony na plakacie filmowym napis „Inspired by real events”. Jest bowiem rzeczą powszechnie znaną, że Sławomir Rawicz z żadnego łagru nie uciekł. Rzeczywiście był więziony w obozie, ale objęła go „amnestia” ogłoszona po podpisaniu paktu Sikorski – Majski. Został zwolniony i nieludzką ziemię opuścił z armią Andersa.
Do ataku na film przystąpiła już „Gazeta Wyborcza”, która wyśmiała zadowolenie, jakie film wywołuje wśród Polaków. „Doczekaliśmy się opowieści o naszym własnym baronie Münchhausenie. On wyciągnął się za włosy z bagna, a nasi bohaterowie zdobyli trudną górską przełęcz, przywiązując kawałek drutu do kamienia. (...) Na forach internetowych większość czytelników bez zmrużenia wierzy w opowieści Glińskiego i cieszy się z filmu Petera Weira. Co takiego tkwi w naszym narodzie, że jesteśmy w stanie uwierzyć w ewidentną bajkę, byle tylko przedstawiano nas jako bohaterów?” – napisał dziennikarz Rafał Zasuń.
Szkopuł w tym, że wygląda na to, iż Rawicz po prostu ukradł tę historię innemu Polakowi, któremu rzeczywiście udało się uciec z łagru. Jednym z tych, który utrzymują, że Rawicz przedstawił jego przeżycia, jest wspomniany Witold Gliński. Odwiedziłem go w Kornwalii, gdzie zamieszkał po wojnie. Ciężko chory obecnie Gliński opowiedział mi, że po tym, gdy przedostał się do Kalkuty, polskie władze przerzuciły go do Londynu.
– O mojej sprawie zrobiło się dość głośno. Pewnego dnia usiadło ze mną kilku oficerów i przez kilka godzin mnie przesłuchiwało. Opowiedziałem im wszystko z detalami. Była z nami sekretarka, która wszystko spisywała na maszynie, i powstał z tego pokaźny raport. Słyszałem, że po kilku latach ten raport zniknął z archiwum... – opowiadał Gliński.
Oczywiście można założyć, że starszy, będący u kresu swojego życia pan konfabuluje. Jednocześnie jednak swoje własne śledztwo prowadzi Zbigniew Stańczyk. Dokładnie przeanalizował korespondencję dyplomatyczną wymienianą podczas wojny między polskimi placówkami w Indiach a Londynem.
Okazało się, że w jednym ze szpitali w Kalkucie przez kilka tygodni przechodziła rekonwalescencję grupa Polaków, którzy uciekli z Sowietów. Za ich hospitalizację płacił polski rząd. Zachowały się nawet rachunki. Historyk z Kalifornii ustalił, że jeden z tych uciekinierów po wojnie był sąsiadem Rawicza w Nottingham. Być może to jemu były oficer ukradł historię?
Peter Weir dotarł zaś do dzieci oficera brytyjskiego wywiadu, który podczas wojny urzędował w Indiach. Ojciec opowiadał im, że podczas wojny rzeczywiście grupie Polaków udało się przedostać z Sowietów do Kalkuty. Choć film jest więc zainspirowany książką Rawicza, zadedykowano go po prostu „trzem ludziom”, którym udało się uciec z łagru.
Cóż jednak z tego, skoro, jak argumentuje „GW”, podobna ucieczka była po prostu niemożliwa. Ludzie nie byliby w stanie w 12 miesięcy pokonać takiego dystansu. W zeszłym roku trzech polskich podróżników – Tomasz Grzywaczewski, Bartosz Malinowski oraz Filip Drożdż – postanowiło to sprawdzić. Trasę Jakucja – Kalkuta pokonali w pół roku.
Spotkałem się z nimi zaraz po powrocie do Polski. – Podczas naszej wędrówki cały czas zastanawialiśmy się, czy byłaby ona możliwa w latach 40. bez nowoczesnego sprzętu i racji żywnościowych. Doszliśmy do wniosku, że tak. Wymagałaby oczywiście wielkiej odwagi, wytrzymałości i determinacji. Tego jednak uciekinierom z sowieckich łagrów nie brakowało – powiedział Grzywaczewski.