Krzysztof Masłoń o antologii najmocniejszych pamfletów XX w.

Najważniejsze założenie pamfletu sformułował już Stanisław Brzozowski: „Pisać trzeba krwią, trucizną, żółcią, na co kogo stać, byle nie limfą”

Publikacja: 19.02.2011 00:01

Krzysztof Masłoń o antologii najmocniejszych pamfletów XX w.

Foto: Fotorzepa, Mirosław Owczarek MO Mirosław Owczarek

W szkole i na studiach o XX. –wiecznym pamflecie polskim dowiedziałem się tego jedynie, że jego mistrzem był Antoni Słonimski. W iluż to podręcznikach znajdowałem zachwyty nad jego dziełem pod tytułem „Rudy do budy”, w którym – czytałem – ten świetny poeta i jeszcze lepszy felietonista całkowicie spostponować miał endeckiego pismaka Adolfa Nowaczyńskiego.

Gdy wreszcie dotarłem do tekstu „Rudego...” (pierwodruk w „Skamandrze” z 1923 r., nr 28), oczekiwałem pereł wysublimowanego humoru, cienkiego dowcipu i ironii. Ku swojemu zdumieniu przeczytałem skierowane pod adresem adwersarza Słonimskiego takie epitety, jak: łobuz, pseudo-szabesgoj, gorliwy, ale nędznie opłacany sługus, rudy centuś galicyjski, pseudonaukowy eruidiota, demaguś, szumowina, zmora wygłodniała, opuchła,

z brzuchem wzdętym od pęczaka, pijana w sztok, mały pętak. Poraziło mnie zdanie o Nowaczyńskim, który „rzuca obecnie na prasę tylko jedno oko, w braku drugiego, podbitego w burdzie ulicznej” (rzeczywiście autor „Wielkiego Fryderyka” za swoje teksty bywał jeszcze w Krakowie kilkakrotnie pobity i w jednej z takich napaści stracił oko).

[srodtytul]Kto zasługuje na pręgierz?[/srodtytul]

A jak pisał Adolf Nowaczyński?

W „Boyszewizmie” („Gazeta Warszawska” z 1931 r., nr 389), na przykład, tak potraktował Tadeusza Boya-Żeleńskiego: „szampjon i Gaon naszych Nalewek i Nowego Bródna”, „niepoprawny skandalarz”, „Don Kiszot z światopoglądem Sanczo Pansy”, „pisze sobie czelnie a ordynarnie (...) po prostu po chamsku”, „całkiem brutalny Caliban z pałą”, „zasługuje na pręgierz”, „jego pisarstwo to wyzwalanie zwierzęcia a raczej bydlaka z człowieka”. Zarzucił mu też – nie bez racji – że wykazując rzekomą odwagę w kwestiach obyczajowych, wobec problemów politycznych zachowuje się jak tchórz: „Raczył być raz na brzeskim procesie, ale ani pisnął potem i szybko zamknął się w swoim »studio«, uszy stulając. To niewygodne, to ryzykowne. A może i juiverie miałoby mu to za złe? (...)

A tymczasem jeżeli ktoś się ma za Woltera, to musi sobie przypomnieć, ile to wycierpiał Wolter choćby od zbirów księcia Rohana. (...) Bojownikiem pewnych idei takich czy innych jest tylko ten, co gotów jest za nie każdej chwili mniej lub więcej ponieść ciężkie konsekwencje (...). Każdy inny jest tylko użytkowiczem, eksploatorem tych idei, popularyzatorem, względnie nawet pachciarzem”.

No tak, Nowaczyński to w końcu prawdziwy zagończyk polskiej prasy przedwojennej i pamflecista z urodzenia. Ale bywają pamflety omalże wzorcowe, których autorów wcale nie podejrzewalibyśmy ani o wojowniczość, ani o złośliwość, ani nawet o specjalnie polemiczne nastawienie do ludzi i idei. A jednak w 1936 roku na łamach „Marchołta” (nr 2) nie kto inny, a Kazimierz Wyka tak podsumował Antoniego Słonimskiego: „Najczęściej Słonimski stosował metodę pałki. Łagodna metoda pałki polegała na systematycznym ogłuszaniu przeciwnika. Skoro co pewien czas, byle systematycznie, biło się w to samo miejsce, np. Irzykowski jest nudny, Wells zbawia świat, socjaliści nie wiedzą, co to socjalizm, wszyscy endecy mają ciotki Żydówki, belfry torturują młodzież itd. – w świadomości postępowego czytelnika wyrastał guz, który tenże czytelnik wolał omijać. Wytwarzało się niesprawdzalne tabu, zadziwiająco bliskie tabu ludów pierwotnych. Za jego zaprzeczenie dany osobnik pogrążał się. Surowa metoda pałki polegała na zwykłych wyzwiskach i insynuacjach. (...) Nie trudzono się wówczas udowadnianiem swych twierdzeń – również za przykładem Słonimskiego. Jednym z zabawniejszych nieporozumień było, kiedy ten mistrz polemicznego dżu-dżi-tsu pouczał młodszych od siebie, że tak przecież nie wypada... Z całej jego działalności wynika dzisiaj niezbicie, że tylko jemu wypadało”.

[wyimek]Pamflet to utwór publicystyczny lub literacki, często anonimowy, mający charakter demaskatorskiej i zwykle ośmieszającej krytyki znanej osoby, środowiska społecznego czy instytucji[/wyimek]

Nauki Antoniego Słonimskiego nie szły jednak w las. Vide Adam Michnik.

[srodtytul]Kto nie ma sumienia?[/srodtytul]

W wydanej właśnie przez krakowski Universitas, a wybranej i opracowanej przez Dorotę Kozicką antologii XX. – wiecznego pamfletu polskiego „»Chamuły«, »Gnidy«, »Przemilczacze«”, dorobek na tym polu autora „Z dziejów honoru w Polsce” reprezentuje nieznany młodym czytelnikom, a w swoim czasie (pierwodruk w „Pulsie” z 1978 r. nr 2) bardzo charakterystyczny tekst „Poeta epoki paskiewiczowskiej”. W tym, skądinąd świetnie napisanym, pamflecie Michnik sflekował poetę Ernesta Brylla, w którego pod koniec dekady gierkowskiej nasza „opozycja demokratyczna” biła jak w bęben, bo trudno przemilczeć tu też zasługi innego subtelnego wierszopisa, a mianowicie Stanisława Barańczaka (w 1977 roku pomieszczoną w paryskiej „Kulturze” recenzję z tomiku Brylla „Zwierzątko” zatytułował wdzięcznie „De profundis alla polacca: »W samym środku gówna«”).

Ale wróćmy do „Poety epoki paskiewiczowskiej”, którego – dla większej hecy – nazywa Michnik w tekście Erazmem Szczurowskim, by dopiero w końcowym przypisie rozszyfrować jako Ernesta Brylla, co zresztą dla średnio oczytanego odbiorcy jest jasne od pierwszego zdania. Kim był zatem dla Michnika autor nieszczęsnego „Zwierzątka”? „Dworakiem i arywistą, pełnym kompleksów, eks-plebejuszem”, „zbrojnym w cwaniactwo i brak skrupułów”, który „wolał wygody kondycji lokaja od niewygód sytuacji człowieka wolnego”; „kariera, piernaty, antyszambrowanie – oto świat poety”, który „jest cały ulepiony ze strachów”.

„Nie da się Szczurowskiemu – pisał Michnik – pewnej odwagi odmówić. Jest to ten sam typ odwagi, która pozwala na udział w świństwie, na sojusz z przemocą, na kopanie leżących wbrew – mniej lub bardziej – milczącej i bezsilnej dezaprobacie własnego środowiska. Taką odwagę demonstrowali zawsze renegaci...”; „ten utalentowany dworski rymopis ma wszystkie cechy ludzkie poza jedną: nie ma sumienia”.

Naturalnie, Ernest Bryll w latach 70. miał dopiero przed sobą „Kolędę nockę” i, zwłaszcza, „Wieczernik”, niemniej to natężenie inwektyw budzi zdziwienie. Ale że Grzegorz Dyndała sam się prosił, to i doprosił się... pamfletu Andrzeja Horubały „A.M./B.M. – czytając Michnika dziś”. To „dziś” miało miejsce w 1991 roku, w 3 numerze „Tygodnika Literackiego”, gdzie Horubała zauważył m.in., że jego antybohater pada ofiarą „logiki ideologii, która lubi mieć do czynienia z postaciami jednoznacznymi – wcieleniem zła albo dobra, i nie zostawia miejsca na odrobinę wieloznaczności. Gromadząc ingrediencje dla nowego mitu pokoleniowego, dawni uczniowie Adasia szykują z niego – z wydatną pomocą starszych braci – postać, która skumulowałaby w sobie wszelki grzech, postać fałszywego proroka od lat zwodzącego młodych, winnego ich rozczarowaniom i niepowodzeniom”.

I tak właśnie się stało. Ale też ci „bracia młodsi” coraz wyraźniej widzieli, że „Adam Michnik, rocznik 1946, wychowanek rewizjonistów, spełniał swą osobą niezwykle ważną funkcję jako reprezentant środowiska, które przeżyło znaczną ewolucję ideową. W oczach dużego odłamu społeczeństwa poprzednie, stalinowskie wcielenie formacji, jaka ukształtowała autora »Z dziejów honoru w Polsce«, odebrało jej jakikolwiek mandat do wyrażania opinii narodu. Adam Michnik, nieskalany przecież w latach 50., stanowił idealny pomost między rozczarowanymi komunistami a społeczeństwem. On właśnie z czystą kartą mógł w imieniu lewicy laickiej budować podwaliny pod dialog z Kościołem katolickim, on bronić mógł bez narażania się na ataki personalne szczerości ewolucji dawnych entuzjastów Stalina. On wreszcie mógł być arbitrem w sporach o Heglowskie ukąszenie i moralnym autorytetem w sprawach polityki”. Mógł i wszystko to robił, na tyle skutecznie, że stał się byłym moralistą.

[srodtytul]O co ten rejwach?[/srodtytul]

Szkic Andrzeja Horubały cechuje wręcz elegancja w porównaniu z innymi tekstami stanowiącymi klasykę XX. – wiecznego pamfletu w Polsce. Pamiętając armaty, jakie wytoczyli przeciw autorowi zdeklarowani obrońcy jakże niesprawiedliwie zaatakowanego „Adasia”, czyściochy w rodzaju Jana Błońskiego czy Piotra Matywieckiego, przecieramy dziś oczy w zdumieniu. O co cały ten rejwach? Proszę zwrócić uwagę na datę powstania „A.M./B.M.” – 1991 rok. Dziś, po „Michnikowszczyźnie” Rafała Ziemkiewicza, tekst Horubały wydaje się łagodny i spolegliwy, a przecież miał siłę rażenia bomby nuklearnej.

Sam Ziemkiewicz występuje w antologii jako pogromca pisarzy – Jerzego Pilcha i Janusza Andermana. Pamiętam wprawdzie bardziej znaczące teksty twórcy „Viagra mać”, ale i ten „Lit-brader”, przedrukowany z tomu „Frajerzy” (Lublin 2003), ma swój niepowtarzalny smak. Oto pisze Ziemkiewicz wprost, że „Spis cudzołożnic” Pilcha „opowiada fabułę zwyczajnie głupią”, a nagrodzona Nike powieść tego samego autora jest „równie głęboka jak serial »Na dobre i na złe«”.

Z kolei Anderman pisuje „mierne komentarze”, a jego nowofalowa powieść z lat 70. to „postawangardowe badziewie”. Dostaje się od Ziemkiewicza i innym gwiazdorom rodzimego „Lit-bradera”: „Jeden serwuje wspominki, z kim się kiedy fotografował. Drugi snuje menelskie wspomnienia o ulubionych zespołach rockowych i hucznych imprezach, zakończonych rzyganiem. Inny z zadęciem opowiada »Jak został pisarzem«. Żadnej myśli, żadnej biegłości, nic, czego by nie mógł napisać jeśli nie każdy, to w każdym razie byle kto”. Uściślijmy: „Jeden” to Anderman, „Drugi” – Varga, „Inny” – Stasiuk. I konkluduje pamflecista: „Nie jest się pisarzem dlatego, że się ma do napisania coś ciekawego. Pisarzem zostaje ten, kogo media obwołają pisarzem. A kiedy już nim zostanie, każda brednia i najbardziej nawet żałosny banał, jaki wygłosi, uznany będzie za ciekawy”.

Właśnie Ziemkiewicz wydaje się pamflecistą urodzonym, kontynuatorem tej linii tego gatunku(?) literackiego, którego najważniejsze – jak się zdaje – założenie sformułował przed laty Stanisław Brzozowski (oczywiście, obecny w antologii, między innymi tekstem rozprawiającym się z Miriamem): „Pisać trzeba krwią, trucizną, żółcią, na co kogo stać, byle nie limfą”.

A że to prawda, przekonuje, na przykład, klasyczny „Beniaminek” Karola Irzykowskiego (1933), bodaj najbardziej świadomego polskiego krytyka. To był pisarz poważny, niekiedy arcypoważny, do upadłego walczący o byt w literaturze, „o rasę pisarską, o typ krytyka i klerka, który ma dominować”.

I ktoś taki, a może dlatego, że właśnie taki, dworuje sobie z Boya (znów z Boya!): „Wszędzie nazywają go »przemiłym« – to ulubione warszawskie słówko jakby on jeden wyssał z publiczności na swój użytek. Zapytajcie gdziekolwiek: Kto jest przemiły? – odpowiedź: Boy! i echo przywiślańskie powtórzy: Boy! za nim jest B.B., za nim są Żydzi i Żydóweczki, za nim – z serca – P.P.S., za nim jest rząd i nierząd. Uwielbia go towarzyszka dr Budzińska-Tylicka jako tego Prometeusza, który niemal wykradł niebu dla ziemian ogień miłości, przez to, że wytrzebił go z następstw; uwielbia go niejeden towarzysz, przejęty na wskroś ideologią Ziemiańskiej. Deputacja dzieci nienarodzonych przychodzi do niego z hołdem i wdzięcznością, prowadzona przez wieszczkę Różowej Magii, panią Jasnorzewską. Egeria boyizmu pani Krzywicka, w korespondencjach z Warszawy opowiada prowincji, jak to, gdy Boy wejdzie do Cukierni Ziemiańskiej, oczy kobiet tęsknie obracają się ku niemu... Gdy Boy kichnie, Słonimski zaraz notuje to w swoich Kronikach jako objawienie. Borowy pisze dużą rozprawę o przekładach Boya – wzór akribii; i jeżeli tłumacz i komentator autorów, którym jest Boy, jest właściwie tylko ich cieniem – Borowy godzi się być cieniem cienia...”.

Tego samego Wacława Borowego do reszty pognębi po wojnie Stefan Żółkiewski („Kiedy profesor przestaje być formalistą?”, „Kuźnica” z 1948 r. nr 7), zarzucając mu całkowicie błędną ocenę polskiej poezji XVIII w. Ale to już będą inne, złowrogie czasy i występujący z marksistowskich pozycji Żółkiewski, wytykając swemu przeciwnikowi choćby religianctwo, da asumpt do usunięcia profesora Borowego z uniwersytetu, zniszczenia człowieka przez czerwonych hunwejbinów.

[srodtytul]W pysk dezertera![/srodtytul]

Stanowczo za mało reprezentatywne są zresztą teksty tego niebywałego okresu, jakim był stalinizm, kiedy to wiersz równał się donosowi. a esej aktowi oskarżenia. Właściwie pojęcie o tym daje czytelnikowi antologii Danuty Kozickiej jedynie sławny „Poemat dla zdrajcy” Konstantego I. Gałczyńskiego, napisany („Nowa Kultura” z 1952 r., nr 3) po wyemigrowaniu Czesława Miłosza, ze słowami najcięższymi z ciężkich: „A ty jesteś dezerter./ A ty jesteś zdrajca”, „Wierszu mój, ognia!/ W pysk dezertera!”.

Poeci wydają się jakby bardziej niż inni skorzy do rękoczynów. W „Chamułach poezji” („Zwrotnica” z 1926 r. nr 7) Julian Przyboś domagał się dla epigonów Młodej Polski spłycających naukę Jezusa i niebezpiecznie rozmydlających chrześcijaństwo w trywialnie pojętej ludowości (Kasprowicz), świętoszkowatości (Zegadłowicz) czy nieprzekonującym neofickim fanatyzmie (Józef Wittlin): „Powroza na was, przekupnie szwargocące w świątyni Pańskiej! Baty wam chamy, chamuły!”.

Znowu pod rękę podchodzi Słonimski i jego, „niedościgniony” pamflet na Adolfa Nowaczyńskiego: „Chory i zniedołężniały od ciągłych szturchańców, cierpi przy tym na nieżyt kiszek i rupturę, od czasu gdy jakiś nie-Żyd, rozweselony jego widokiem, kopnął go w brzuch na dworcu w Krakowie”, „...drukuje ćwiczenie na temat Poloniusza, za co się go powinno oćwiczyć – i to na gołkę, bo twarz ma już znieczuloną i stwardniałą jak piłka bokserska”.

I dla odmiany Adolf Nowaczyński o „brutalnym Calibanie z pałą”, czyli Boyu: „Zamiast nas uczyć wytwornej, wykwintnej, wycyzelowanej, wysubtelizowanej dyskusji, »Mędrzec z urojenia« uczy nas amerykańskiego boksu i okładania przeciwników pięściami »w mordę«. I mówi wtedy ordynarnie, jak marszałek Cambronne, oczywiście w pewnym momencie swego żywota”.

A Karol Irzykowski z wyraźną uciechą przypomina, jak to Witkacy, „nie mogąc sobie dać sam rady w polemikach, woła – o naiwny! – na pomoc Boya, aby dał po łbie komu należy i przywrócił walor poturbowanej przez winawerzystów filozofii”.

„Krytyka – jak ją pojmuję – nie jest zajęciem dla miłych i uczynnych ludzi. Jest ona bezustanną rezygnacją z dobrych stosunków na rzecz bezlitosnej analizy, jest ofiarą z własnego życia na rzecz prawdy” – nadto patetycznie określał swoją misję Artur Sandauer, sam pamflecista pierwszej wody, a i ofiara pamfletów swoich literackich nieprzyjaciół (Stanisław Barańczak „Samobójstwo sandaueryzmu”, „Kultura” z 1982 r.). Na pewno ponadprzeciętną odwagą wykazał się swego czasu Rafał Grupiński, dziś Tuskowy minister, autor bezbłędnego pamfletu „Paryska cukiernia ciast trujących” („Res Publica” z 1991 r.), w proch i pył roznoszącego nadęte „Zeszyty Literackie” i ich nadmuchane wielkości z Wojciechem Karpińskim na czele.

[srodtytul]Pożar w wielkim burdelu[/srodtytul]

Niezwykle istotne jest to, kogo pamflecista bierze sobie za cel, bo można – jak Kinga Dunin – uszyć zgrabny, jadowity tekst („Prawicowe stany świadomości”, „Gazeta Wyborcza” z 2003 r. nr 179), ośmieszający omawiane książki i ich autorów, ale gdy okazuje się, że chodzi o „Siłę odpychania” Cezarego Michalskiego i „Farciarza” Andrzeja Horubały, respekt wobec ostrego pióra lewicowej publicystki maleje, by nie powiedzieć – niknie.

Dopieprzyć gminnemu pisarczykowi łatwo, przyłożyć autorytetowi, o, to już inna, wyższa półka. Dlatego warto przypomnieć sobie Wacława Nałkowskiego piszącego o Sienkiewiczu i „Legendę Młodej Polski” Stanisława Brzozowskiego, Jerzego Żuławskiego nazywającego pachciarzem, Wilhelma Feldmana, historyka literatury polskiej, a i Stanisława Pieńkowskiego – by wiedzieć, czym naprawdę może być tekst antysemicki. Koniecznie, ale to koniecznie, należy sięgać po Andrzeja Bobkowskiego, który odwilż 1956 roku nazwał na łamach „Kultury” bez złudzeń „ponurą groteską, pożarem w wielkim burdelu z histerycznymi krzykami dziwek”, a dalej cytował: „»A za to, co się mnie tyczy – pragnę osobiście ponosić odpowiedzialność...«, krzyczy tow. Wirpsza. Więc poprawi się? Nie – zamiast kurwić się po stalinowsku zmieni zakład i »madamę«”. Na pamięć wyuczmy się też Trzech Reguł Poprawnego Womitowania, ukutych przez Ludwika Flaszena („O trudnym kunszcie womitowania”, „Życie Literackie” z 1955 r. nr 44): „womitować należy tym, co się zjadło”; „jeśli się womituje, należy womitować do końca”; „nie należy womitować monumentalnie, tylko jak spocona mysz”. Znajomość tych reguł nieraz się nam jeszcze przyda. Trzeba wreszcie czytać Stanisława Piaseckiego i Stefana Kisielewskiego, Piotra Wierzbickiego (autora sławnego „Traktatu o gnidach”, „Zapis” z 1979 r.) i Tomasza Burka, którego pamfletowy dorobek nie został w tej antologii dostatecznie wyeksponowany. Wprawdzie „Macie swoją »Trędowatą«” („Gazeta Polska” z 2000 r. nr 7) z pamiętnym zakończeniem: „Chcieliście podciągniętej do waszych kulturalnych standardów »Trędowatej«, no to ją macie, skumbrie w tomacie, Chwin”, to mały brylancik w obrębie gatunku, niemniej zabrakło mi większych tekstów Burka w rodzaju, daleko nie szukając, „Dziennika nie straconych złudzeń” z 1975 roku. Tylko kto dziś pamięta „bohatera” tamtego szkicu – Wacława Kubackiego?

Oczywiście, brakuje mi i innych pamiętnych, znakomitych pamfletów. Na druk niektórych autorka antologii nie dostała, niestety, zgody. Szkoda więc, że nie uświadczymy w „»Chamułach«, »Gnidach«, »Przemilczaczach«” esejów Jerzego Stempowskiego, że Jan Walc przypomniany jest „Listem do Włodzimierza Marta” będącym kasacją Romana Bratnego („...nie ma potrzeby zapewniać, że Bratny to zły pisarz i w dodatku świnia” „Krytyka” z 1984 r.), a nie „Mefistem z kwiatem glicynii”, w którym obrał sobie daleko poważniejszego przeciwnika, bo Jarosława Iwaszkiewicza, że wreszcie nie ma modelowego pamfletu Gałczyńskiego z 1936 r. – „Do przyjaciół z »Prosto z Mostu«”.

[srodtytul]Kto wyjadał czerwone powidła?[/srodtytul]

Lektura dziesiątków pamfletów z antologii Universitasu skłania do zastanowienia się nad różnicami między pamfletem a paszkwilem, a przede wszystkim do ustalenia, co w istocie nazywamy pamfletem, bo przecież nie każdą prasową połajankę. I tu z pomocą przychodzi prof. Janusz Sławiński, który definiuje pamflet nie jako odrębny gatunek, lecz jako „utwór publicystyczny lub literacki, często anonimowy, mający charakter demaskatorskiej i zwykle ośmieszającej krytyki znanej osoby, środowiska społecznego czy instytucji”. I, naturalnie, Pan Profesor też występuje w „»Chamułach«, »Gnidach«, »Przemilczaczach«” jako autor pamfletu – wybornego – z 1987 r. „Jeszcze jeden ukąszony, choć poranek świta”, gdzie bez użycia mocnych słów zmiażdżył innego profesora, Andrzeja Walickiego, który to – tak jak Miłosz – pewnego pięknego, ale i strasznego zarazem dnia doświadczył ukąszenia heglowskiego. „Cokolwiek powie się o tej koncepcji, a i o innych wobec niej pochodnych – pisał Janusz Sławiński – jedno wydaje się niesporne: miała ona umożliwić Poecie wytłumaczenie, dlaczego sam przez lata poprzedzające wybranie wolności »wyjadał czerwone powidła« (zgodnie z określeniem Czesława Straszewicza)”.

A co uczynił Andrzej Walicki, który w pojedynkę chciał „oswoić” i „unarodowić” marksizm? Też musiał sobie poradzić ze skutkami „ukąszenia”... tyle że, kto to powiedział – przypomina Sławiński: „Mówi się, że to było ukąszenie Heglem. Bardzo przepraszam, ale Hegel leżał już od stulecia pod darnią, a kąsał Berman, kąsał Sokorski, kąsał Kroński... Oni kąsali – nie Hegel”. Jest to oczywiście „gniewne sarknięcie Herberta w rozmowie z Jackiem Trznadlem z »Hańby domowej«”.

Czy „Hańba...” też była pamfletem? Bądźmy szczerzy, a jakie to ma znaczenie, grunt, że była to jedna z tych książek, z tych tekstów, które – jak domagał się tego Stanisław Brzozowski – na pewno nie były limfą pisane.

W szkole i na studiach o XX. –wiecznym pamflecie polskim dowiedziałem się tego jedynie, że jego mistrzem był Antoni Słonimski. W iluż to podręcznikach znajdowałem zachwyty nad jego dziełem pod tytułem „Rudy do budy”, w którym – czytałem – ten świetny poeta i jeszcze lepszy felietonista całkowicie spostponować miał endeckiego pismaka Adolfa Nowaczyńskiego.

Gdy wreszcie dotarłem do tekstu „Rudego...” (pierwodruk w „Skamandrze” z 1923 r., nr 28), oczekiwałem pereł wysublimowanego humoru, cienkiego dowcipu i ironii. Ku swojemu zdumieniu przeczytałem skierowane pod adresem adwersarza Słonimskiego takie epitety, jak: łobuz, pseudo-szabesgoj, gorliwy, ale nędznie opłacany sługus, rudy centuś galicyjski, pseudonaukowy eruidiota, demaguś, szumowina, zmora wygłodniała, opuchła,

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy