Po co Pan o tym pisze? Aby przedstawić kawałek mało znanej historii Polski, czy żeby opowiedzieć o sobie, żeby pokazać kondycję człowieka, czy może jeszcze po coś?
Jak każdego pisarza interesuje mnie człowiek. Przede wszystkim jednak czyhające na niego mechanizmy totalitaryzmu. Jak potrafi wziąć go w obroty, żeby zrobić z niego szmatę. Jeśli to wróg, to nie chodzi tylko o to, żeby go pokonać. Trzeba go jeszcze "przekonać". Pod groźbą represji musi on przyznać rację swemu oprawcy.
Czy nie kusiła pana jednak ucieczka od tych ponurych historii? Jest przecież tysiące innych tematów, o których można pisać.
Nie, nie ma tysiąca tematów. Tysiące tematów, to są tematy wymyślone. A to musi być rzecz przeżyta i żeby była prawdziwa, musi brać się z głębi duszy, z serca, czy jak mawiał Przyboś - „z wnętrza jelit”.
Czy jest Pan pisarzem historycznym?
Moje książki są historyczne, ale ja sam nie jestem pisarzem historycznym. W wydarzeniach historycznych szukam istoty człowieka, a nie kronikarskiej dokładności. Historia jest dla mnie tragicznym tłem, na którym lepiej widać odbicie ludzkich postaw. Ach, historia! Ona tak gwałtownie wtargnęła w moje życie. Lecz dzięki niej poznałem człowieka w ekstremalnych sytuacjach, a to wiedza nie wszystkim dostępna. Jednak gdyby dzieje potoczyły się inaczej, byłbym zupełnie innym pisarzem. Interesowałbym się sztuką, nie polityką. Nie wierzy Pani? A jak Pani myśli, dlaczego tak niespodzianie i z taką pasją rzuciłem się na głębokie wody dziewiętnastowiecznej historii, by napisać sztukę o Chopinie?
Pańska sztuka o Chopinie „Kochankowie z klasztoru Valldemosa”, napisana przeszło 30 lat temu, została przerobiona na operę, której prapremiera odbyła się niedawno w Teatrze Wielkim w Łodzi. Jak do tego doszło?
Może zacznijmy od tego, jak doszło do napisania samej sztuki.
Podobno zalążkiem dramatu był scenariusz filmowy?
Ściślej telewizyjny. Andrzej Wajda w latach 70. zamierzał zrobić serial o Chopinie. Zaproponował mi napisanie scenariusza do jednego z odcinków. Miał to być epizod na Majorce. Napisałem. Iwaszkiewicz, który patronował przedsięwzięciu pod względem literackim, pochwalił. Ale Wajda naraził się czymś władzy ludowej i władza postanowiła go ukarać. Zakazano mu zrobienia serialu o Chopinie. Więc tym samym mój scenariusz poszedł do szuflady. Ale nie! – powiedziałem sobie. Temat tak piękny, tak fascynujący, włożyłem weń tyle pracy, popracuję jeszcze i napiszę sztukę.
Co pana zafascynowało w epizodzie na Majorce?
Przede wszystkim wyprowadzenie Chopina z salonów, wrzucenie go w obce mu środowisko, w tłum hiszpańskiej gawiedzi oraz to jak w takiej zbiorowości odnajdzie się wielki talent. Jego romans, brutalnie przerwany chorobą, pomógł mi inaczej spojrzeć na panią George Sand. Znana z literatury jako pisarka zajęta wyłącznie sobą, okazała się współczująca, opiekuńcza.
Sztuka ta została wystawiona dopiero w latach 90. w Teatrze Telewizji przez Andrzeja Konica ze znakomitą Danutą Stenką w roli George Sand. Sceny, w których ukazuje pan Chopina w klasztornej celi, chorego na gruźlicę, skojarzyły mi się z Pana doświadczeniami więziennymi. Czy pisząc, zdawał pan sobie z tych analogii sprawę?
Tak, ta wyspa była czymś w rodzaju więzienia, skąd z powodu sztormów nie mogli się wydostać. Ale ta muzyka Chopina! Słuchałem jej po raz pierwszy w życiu właśnie w więzieniu, w Rawiczu, chyba mając już gruźlicę. Zdarzyło mi się wówczas siedzieć w celi po tej samej stronie, co świetlica strażników. Oni mieli tam swoje masówki, gdzie pokrzykiwali, co z nami zrobią, śpiewali "Międzynarodówkę”, po czym wychodząc, włączali radio, "kołchoźnika". I często leciał Chopin. W tej mrocznej głuchej celi była to rozkosz dla ucha! Mówię, że tej muzyki słuchałem tam po raz pierwszy w życiu, bo za niemieckiej okupacji Chopin był zakazany. Polakom nie wolno było go ani grać, ani słuchać.
A jak powstała opera?
Przeszło rok temu zadzwoniła do mnie pani Marta Ptaszyńska, kompozytor, żeby powiedzieć mi, że parę lat wcześniej przeczytała moją sztukę i już wtedy postanowiła na jej podstawie napisać operę. "Jakaż ta sztuka muzyczna!” mówiła. Gdy teatr łódzki zwrócił się do niej z prośbą o napisanie opery na Rok Chopinowski, miała już gotowy pomysł. Libretto jest oczywiście szalenie uproszczone w porównaniu z oryginalnym tekstem dramatu, ale muzyka do mojej sztuki jest wielką muzyką, pobrzmiewa w niej Chopin i flamenco!
Jak Pan odebrał operowe przedstawienie?
To wielkie przeżycie. Moja sztuka, kolorowa gąsienica, przeistacza się niespodzianie w pięknego motyla. Chociaż może nie najlepsze to porównanie, bo motyl nie śpiewa. A tam znani śpiewacy przy muzyce znanej kompozytor śpiewają moje dialogi. Towarzyszy im orkiestra, tańczy balet, zaś akcja toczy się wokół malowniczej wyspy, którą na scenie opływa prawdziwa woda. Niewyobrażalne w najśmielszych marzeniach, jakby ukoronowanie mojej wieloletniej twórczości.
W ostatniej Pana książce „Bracia Syjamscy z San Diego” stawia Pan pytanie o przyszłość krzyża. Czy ten symbol Zachodu nie zostanie z czasem „zdjęty lub wręcz zmieciony”? Co Pan myślał, obserwując kilka miesięcy temu toczącą się przed Pałacem Prezydenckim wojnę o krzyż?
To, co się tam działo, było przerażające! To nie tylko wojna o krzyż. Krzyż jest symbolem męczeńskiej śmierci w imię dobra, znakiem wiary zobowiązującym wiernych do miłości bliźniego, miłosierdzia. Czy może być coś piękniejszego? Zniszczyć taki symbol może chcieć tylko ktoś, kto nad miłosierdzie przedkłada nienawiść. Można wierzyć lub nie wierzyć, ale Ten, co umarł na krzyżu wierzył, że jego ofiara odmieni świat na lepsze. Nie będę powtarzał rzeczy oczywistych. Że krzyż w Polsce był nie tylko symbolem wiary, lecz obok orła symbolem narodowym. Że walczono pod nim w powstaniach, a dziś powstania to dla wielu też "obciach". Ale przypominam sobie takie zdjęcie, chyba z „Rzeczpospolitej”: tańcząca para - podmiejski cwaniaczek z roześmianą dziewuchą. Tańczą właściwie na grobie. To taniec ludożerców na trupach wrogów. Coś przerażającego! W Polsce przed Pałacem Prezydenta banda dzikusów. Ale ktoś jeszcze oddaje mocz pod krzyżem. Publiczne oddawanie moczu karane jest mandatem. Tymczasem oddanie go pod krzyżem będącym symbolem żałoby po katastrofie smoleńskiej, w której zginął Prezydent Rzeczypospolitej i dziewięćdziesiąt pięć osób - okazuje się bezkarne! A była to nie tylko profanacja, to była publiczna demonstracja pogardy dla cudzej śmierci! Groza! To wydarzenie jest przełomowe. To pozornie marginalne wydarzenie, ta pogarda dla tragicznie zmarłych, to przecież kultura śmierci, przed którą przestrzegał Jan Paweł II, to moralne przyzwolenie na każdy najpodlejszy czyn. W takiej sytuacji wprowadzony u nas zakaz kary śmierci za zbrodnie popełniane często ze szczególnym okrucieństwem jest tylko kpiną z uniwersalnych zasad, z państwa prawa, ze sprawiedliwości. A poza wszystkim, to nie do przeżycia, że ludzie z mojego narodu tańczą na grobach.
Skąd się bierze taki upadek, takie zdziczenie? Szaleństwo relatywizmu, rozprzężenia? Czy w porównaniu z czasami komuny, kryzys moralny jest teraz pogłębiony? Przecież w dzisiejszych czasach za bycie przyzwoitym nie płaci się tak wielkiej ceny jak za peerelu, w szczególności w latach 40. i 50.
Wtedy, w czasach stalinowskich, dobro zeszło do podziemia. Było niedozwolone, karalne, obecne jakby tylko w konspiracji. To były straszne czasy! Ale wszechobecne zło napotykało na opór. W zderzeniu z nim dobro nabierało mocy. Wielu jednak nie potrafiło oprzeć się złu. Ulegało mu. Dziś zło chodzi w czapce niewidce. Więc jak sprzeciwiać się czemuś, czego nie widać? Oczywiście, kto bardzo chce, zobaczy. Ale ilu jest takich? Bo co jest złego w tańcu? A że to balanga na świeżym grobie, to co z tego?! Ja widziałem dzieci z Hitlerjugend z kijami w obławie na zbiegłego z obozu Rosjanina. One go nagnały, leśnik zastrzelił. Fajnie! To też była balanga! Stali, czekali, aż my, więźniowie, zabierzemy zwłoki, lecz nikt na nie nie siusiał.
Dlaczego sprzeciw wobec zła jest obecnie taki znikomy? Czy to znijaczenie?
Znijaczenie, zobojętnienie, indyferentyzm, jakkolwiek by to nazwać. Ale z przerażeniem patrzę na ten świat nieczuły na cudzą krzywdę. Na tych nijakich ludzi, którym można wszystko wmówić, nawet najgorsze zło. Ginie gdzieś formacja ludzi współczujących. „Nie umiesz współczuć, to czym kierujesz się przy wyborze postaw, czynów?” Bo przecież współczucie jest fundamentem moralności, matką czy też rodzicem dobra.