Z Krasnogorska przywieziono więźniów: Radziwiłłów, Branickich, Zamoyskich, Krasickich. Następnego dnia Jerzy wracał z nimi w wagonie kolejowym do Polski.
– Książę Janusz był zaszokowany, że dołączono do nas kogoś na miejsce jego żony, Anny z Lubomirskich Radziwiłłowej, która zmarła w obozie. Widocznie ilość osób przekraczających granice miała się zgadzać w obydwie strony – mówi wówczas 22-letnia Anna Branicka-Wolska. – Na początku obawialiśmy się, że młodzieniec jest sowiecką wtyczką. Przystojny i sympatyczny, prędko zrobił na nas wrażenie kulturą zachowania. Książę znał też profesora Krzyżanowskiego. W Warszawie kazano nam wysiąść na bocznicy. Nie wolno było z nikim rozmawiać. Zawieziono nas ciężarówką na ul. Cyryla i Metodego do aresztu UB. Krzyżanowskiego wsadzono do jednej celi z księciem Januszem i moim ojcem Adamem Branickim, który strasznie wtedy kaszlał – niedługo po uwolnieniu zmarł na gruźlicę.
Więźniów wkrótce wypuszczono. Jerzy stanął nocą w drzwiach mieszkania swego ojca na terenie uniwersytetu. – Ojciec wsadził mnie do wanny i długo szorował ryżową szczotką. Poczułem, że jestem na wolności. Był wrzesień 1947 roku. Jerzy miał prawie 25 lat. Jak najprędzej pojechał do Lublina, do matki i do Danusi.
– Pracowałam w PZU. Miałam już dość medycyny, rannych i ich cierpień – mówi Danuta. – Otrzymałam wiadomość, że Jerzy przyjdzie po mnie pod moje biuro. Niecierpliwie czekałam przy oknie. Po drugiej stronie chodnika stanął szczupły chłopak w jasnej marynarce. Przeszłam przez jezdnię, wzięliśmy się za ręce i poszli szczęśliwi, że już jesteśmy razem. Nie widzieliśmy się trzy lata.
Jerzy wrócił z misją. Objeżdżał z wiadomościami rodziny kolegów, których wciąż więziono w ZSRR. Zaproponował Danusi, żeby mu towarzyszyła w jednym z wyjazdów, do Kazimierza Dolnego.
– Spędziliśmy w Kazimierzu przepiękny wrześniowy dzień. Odnaleźliśmy się tam na nowo. Na krótko.
Obydwoje nie chcą dziś opowiadać o przyczynach ówczesnego rozstania, o intrydze, którą uknuł ktoś zazdrosny.
– Trudno mi teraz zrozumieć swoje zachowanie, ale wtedy boleśnie zraniony cudzą opowieścią bez słowa wyjaśnienia zerwałem kontakt z Danusią. Wyjechałem do Warszawy – mówi Jerzy.
Spotkali się po kilku latach tylko raz, przypadkiem. Był rok 1953. Danusia szła ulicą Świętokrzyską w Warszawie: zgrabna, elegancka, w futrze, z rozwianymi włosami. Za rękę prowadziła córeczkę.
– Nagle zobaczyłam Jurka. Serce mi zabiło. Szliśmy naprzeciw siebie i wiedzieliśmy, że jeśli któreś z nas zrobi krok ku sobie, uśmiechnie się, to stanie się nieszczęście. Obydwoje mieliśmy już współmałżonków. Zrobilibyśmy krzywdę ludziom, którzy nas kochali i których myśmy kochali. Bardzo przeżyliśmy to spotkanie.
Minęli się, udając obojętność, bez słowa.
Slawista w Ameryce
Jerzy poznał Elżbietę w liceum dla dorosłych. Siedzieli w jednej ławce. Ojciec Elżbiety zginął w powstaniu warszawskim. Wywieziona przez Niemców do obozu pracy w Liesing koło Wiednia, po powrocie uzupełniała maturę.
– El pożyczała mi swoje notatki. Odprowadzałem ją do Podkowy Leśnej, gdzie mieszkała u ciotki. Tak się zaczęło. Zbliżała się matura i El mi zadała pytanie: - Co dalej? - Nie było mi łatwo od razu odpowiedzieć.
Ślub wzięli w Podkowie. Jerzy ukończył polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim, pracując w drukarni i w wydawnictwach. Redagował małą encyklopedię PWN. Synowie: Krzysztof i Justyn, urodzili się w Warszawie.
Pewnego dnia dostał niezwykłą propozycję – wyjazdu do Berkeley w USA, żeby wykładać na studiach slawistycznych. Amerykanie chcieli poznać i zrozumieć świat za żelazną kurtyną. W 1959 r. Jerzy wylądował w Kalifornii. Stanął na ulicy i poczuł zawrót głowy od kolorów, świateł, pulsu życia, wolności. Pracowity, błyskotliwie inteligentny, szarmancki, brylował w Berkeley. Kolorowy zawrót głowy trwał przez rok do przyjazdu żony, która czuła, ze traci męża. Fotografie w albumie pokazują smutną, przerażoną Elżbietę stojącą w roześmianym towarzystwie młodych ludzi otaczających Jerzego. Wspólna kilkumiesięczna podróż od Pacyfiku do Atlantyku używanym autem, które kupił, uratowała małżeństwo. Władze PRL wypuściły ich małych synków dopiero po dwóch latach.
Prof. Jerzy Krzyżanowski współtworzył studia polonistyczne i slawistyczne na kilku uniwersytetach amerykańskich. Wśród wielu nagród i odznaczeń. jakie dostał, najbardziej ceni złoty kluczyk z wygrawerowanym swoim nazwiskiem i trzema literami greckimi, oznaczający przyjęcie do elitarnego stowarzyszenia Phi Beta Kappa, skupiającego od 1776 r. studentów, którzy mieli wyłącznie celujące oceny. Otrzymał go na zakończenie studiów doktoranckich na Uniwersytecie Michigan. Osiadł z rodziną w Columbus w Ohio, gdzie zbudował dom. Na tamtejszym uniwersytecie, największym w USA, prowadził przez ćwierć wieku slawistykę.
Miał długo status bezpaństwowca. Władze PRL odmówiły mu przedłużenia polskiego paszportu. Na pogrzeb ojca w 1976 r. nie wpuściły do Polski. Był członkiem Połnocnoamerykańskiego Studium Spraw Polskich – grupy intelektualistów, którzy wspierali opozycję, organizowali pomoc finansową i doradczą, kształtowali przychylną opinię Amerykanów wobec naszego kraju. Nadanego mu przez prezydenta Lecha Wałęsę Krzyża Oficerskiego Orderu Polonia Restituta nie mógł odebrać jako cudzoziemiec. Otrzymał równorzędne odznaczenie przyznawane obcokrajowcom – Order Zasługi RP.
– Ten sam rytuał powtórzył się, gdy otrzymałem Komandorię. Oba ordery bardzo dekoracyjnie wyglądają na ścianie, ale nie nadają się do noszenia, gdyż nigdy nie uważałem się za cudzoziemca. Zawsze byłem i jestem Polakiem! – mówi z goryczą.
Trzeci syn, Daniel, urodził się w Stanach. Ochrzcił go w polskim seminarium w Orchard Lake, koło Detroit, ks. Zdzisław Peszkowski, późniejszy kapelan Rodzin Katyńskich.
Daniel, ogromnie utalentowany, jako jedyny z synów Jerzego skończył studia. Dwóch jego braci z uniwersytetów wyciągnęła rewolta młodych 1968 r., zbuntowanych przeciw konsumpcyjnemu społeczeństwu.
Dwumetrowego wzrostu Daniel po pracy trenował amatorsko drużynę juniorów w piłce nożnej.
– Pewnego wieczoru czytałem w domu „Przekrój", który ktoś mi przysłał z Polski, kiedy zadzwonił telefon – mówi Jerzy. – Usłyszałem, że Daniel upadł podczas meczu i stracił przytomność. Kiedy ją odzyskał w szpitalu, mówił tylko po polsku: boli, boli... Nikt go nie rozumiał.
Tomografia pokazała nowotwór mózgu. 28-letniemu Danielowi dawano pół roku życia – walczył z chorobą jeszcze pięć lat. Już po rozpoznaniu raka ożenił się. Żona troskliwie się nim opiekowała. Kiedy nie mógł już pracować umysłowo, reperował rowery. Zachował pogodę ducha. Umarł w domu, spokojnie, przy matce.
Świat Jerzego pustoszał. Przeszedł na emeryturę. Umierali przyjaciele uniwersyteccy. Śmierć Elżbiety, z którą przeżył 50 lat, złamała go. Przestał dbać o zdrowie. Stracił wolę życia. Gasł.
Internet jest cudem
Jesienią 2009 r. z nawyku przeglądał w Columbus przez Internet prasę i wiadomości z Polski. Na stronach Gdańskiego Uniwersytetu Trzeciego Wieku znalazł wywiad z uczestniczką wykładów. Dziennikarce trudno było uwierzyć w wiek studentki, uroczej starszej pani, o nienagannej figurze i egzotycznej urodzie.
– Serce mi zabiło na ten opis. Podano nazwisko Danusi. Internet jest cudem. Znalazłem numer telefonu w Gdańsku. Zadzwoniłem.
– Kiedy zrozumiałam, z kim rozmawiam, poczułam wstrząs – mówi Danuta. – Jurek pozostał dla mnie kimś ważnym, choć utraconym. Pamięć romantyczna została w sercu. Byłam sama. Mąż, Karol, nie żył od pięciu lat.
W obozie Jerzy napisał do niej wiersz: „Najlepiej o tej porze szeroko drzwi otworzyć, a ja może kiedyś wrócę...".
– Grudniowego dnia 2009 roku otworzyłam szeroko drzwi. Stał w nich Jurek. Nie było szoku, że mam siwe włosy, a on jest zgięty w pół. Uśmiechnął się do mnie jak dawniej. Usiedliśmy, trzymając się za ręce. Herbaty nie wypił, zapomniał o głodzie. Byliśmy spragnieni tylko rozmowy i swojej obecności.
Po powrocie do Columbus Jerzy codziennie telefonował do Gdańska. Kontakt ułatwiał Skype i komputery z kamerami. Postanowili się pobrać. Wydawało się, że tym razem ich plany pogrzebie chmura pyłu nad planetą po wybuchu wulkanu na Islandii w kwietniu 2010 r. Danusia nie mogła wydostać się z kraju, jego próby przyjazdu do Polski skończyły się koczowaniem na lotnisku amerykańskim. Wreszcie stanęli przed polskim kapłanem w kaplicy seminarium duchownego w Orchard Lake. Byli spóźnieni, bo Jerzy, prowadząc samochód, pomylił rozjazdy. Zabrakło czasu, żeby się przebrać.
– Podeszłam do ołtarza w kurtce, w której przyjechałam, i w spodniach. Jurek wyszarpnął z kieszeni krawat i zawiązał go, przeglądając się w szybie. Potem była wzruszająca chwila, dla Boga i dla nas. Rozpoczęliśmy nowe życie.
Jerzy Krzyżanowski z energią zabrał się do twórczej pracy. Chce wrócić na stałe do Polski. Pragnie jeszcze doczekać chwili, kiedy wolna ojczyzna, dla której walczył i służył, da mu wreszcie polski paszport.