Miłość odnaleziona po latach

Wojna, sowieckie obozy rozdarły tę miłość. Ponad pół wieku później prof. Jerzy Krzyżanowski odnalazł Danusię przez Internet na innym kontynencie. Ślub wzięli w maju ubiegłego roku z marszu: on był w dżinsach, ona w spodniach i kurtce. Razem mieli 173 lata

Publikacja: 12.03.2011 00:01

Miłość odnaleziona po latach

Foto: Fotorzepa

Prof. Jerzy Krzyżanowski, dziś 88-letni, pamięta chwilę, kiedy pierwszy raz zobaczył Danusię.

– W 1940 szedłem do pracy przez łąki lubelskie. Z mgły wyszła dziewczyna o niezwykłym wdzięku i egzotycznej urodzie: fantastycznie zgrabna, śniada, z burzą czarnych włosów i błyskiem w oczach. Z trudem oderwałem od niej wzrok, żeby jej nie krępować. Minęliśmy się.

W dniu wybuchu wojny Jerzy zaczął drugą klasę licealną. Gdy Niemcy szkołę rozpędzili, zatrudnił się jako mechanik w niemieckich warsztatach samochodowych. Był w nich członkiem komórki konspiracyjnej AK. Nauczył się niemieckiego, żeby czytać wiadomości z frontów w gazetach okupanta i... klasyków w oryginale: Goethego, Heinego... O tym, że ojciec jest profesorem, mało kto wiedział. Julian Krzyżanowski, historyk literatury polskiej, podczas okupacji tworzył w Warszawie polonistykę na podziemnym uniwersytecie.

Choć Lublin nie był dużym miastem, to egzotyczną dziewczynę spotkał znowu dopiero po trzech latach na prywatce u kolegi. Przetańczył z Danusią cały wieczór.

– Zauroczyłem się. Parę dni później odważyłem się zapukać do jej drzwi. Przedstawiła mnie mamie i babci. Ojciec, major, już nie żył. Niemcy namierzyli go w noc sylwestrową 1939/1940 r., kiedy przekazywał krótkofalówką informacje o ruchach wojsk i o terrorze. Zamordowali go w Auschwitz. 21. urodziny Jerzy obchodził już u niej.

– Nasze spotkania były niewinne i romantyczne. Czytaliśmy Tuwima, mówiliśmy do siebie wierszami – wspomina Danuta Łazórko-Krzyżanowska.

Na początku 1944 r. Jerzy zniknął. Znalazł się w partyzanckim oddziale przyjmującym alianckie zrzuty w lasach. Przez kolegę przesłał Danusi karteczkę, na której napisał tylko trzy słowa: „Czekaj, kochaj, wrócę".

To były jatki

Patriotyzm obydwojga kształtowało harcerstwo i dom. Danusia z matką wysyłała przez Polski Czerwony Krzyż paczki żywnościowe do stalagów. Jerzego podziwiała. Chcąc mu dorównać, została wolontariuszką w szpitalu dziecięcym.

– Zwerbował mnie dyrektor – tłumaczy. – Im głębiej wdrażałam się w pracę sanitariuszki, tym bardziej zbliżałam się do drzwi z napisem „Zakaz wstępu. Niebezpieczeństwo zarazy". Niemcy z obawy przed tyfusem nie zaglądali za nie. Dla mnie przekroczenie ich łączyło się z zaprzysiężeniem do konspiracji. Leczono tam partyzantów i uciekinierów z więzienia na zamku. Kompletowaliśmy też z alianckich zrzutów wyposażenie punktu operacyjno-opatrunkowego w mieszkaniu.

Niemcy, wycofując się z Lublina w lipcu 1944 r., wymordowali więźniów przetrzymywanych na zamku. Danusia z sanitariuszami AK przeszukiwała stosy ciał z nadzieją na odnalezienie żywych. W sześciu więźniach jeszcze tliło się życie, na  ponad 380.

Kiedy Armia Czerwona z Wojskiem Polskim zdobyły Lublin, szpital i punkt operacyjny zostały przejęte wraz z personelem jako placówka frontowa.

– Asystowałam dzień i noc przy operacjach. To były jatki. Brakowało eteru. Amputacje strzaskanych kości odbywały się bez znieczulenia.

Tymczasem zaczęły się masowe aresztowania akowców.

– Sowieci pochwycili dowództwo okręgu AK – mówi Jerzy. – Dzień po dniu do ZSRR wysyłano transporty z uwięzionymi. Nasz dowódca, Szaruga, powiedział: – Wojsko Polskie wydaje się najlepszym schronieniem. Tworzy się dywizja złożona z partyzantów. Zgłosimy się jako ochotnicy. Robert Satanowski (zrzucony przez Sowietów na Lubelszczyznę pod koniec okupacji niemieckiej – późniejszy dyrektor Teatru Wielkiego w Warszawie) zapewnia, że zachowamy szarże. Zgodziliśmy się na tę propozycję.

Jerzy poszedł zawiadomić Danusię o planach. Na podwórzu jej domu zobaczył ciężarówkę – amerykańskiego studebackera z budą. Obok stał kałmuk z karabinem.

– Kiedy mijałem go, zagadnął: – Dawaj, zakurit. – Podałem mu ogień, a on przystawił mi bagnet do pleców i kazał włazić do budy. Wpadłem w kocioł zastawiony przez NKWD w punkcie zbornym niedobitków 27. Dywizji Wołyńskiej AK, podstępnie rozbrojonej przez Sowietów. Zamierzali iść na pomoc walczącej w powstaniu Warszawie. Ktoś zdradził.

– Jurek miał odprowadzić mnie do szpitala – mówi Danusia. – Częstowałam go przy takich okazjach amerykańską witaminą C, która była wtedy sensacją. Spóźniał się. Ubrałam się w biały fartuch z opaską Czerwonego Krzyża na rękawie, bo bezpieczniej było w nim chodzić po mieście. Nagle ktoś gwałtownie zapukał do drzwi. Otworzyłam. Młody mężczyzna wołał: – Ratujcie! Uciekłem przed aresztowaniem. – Wychodząc z domu, objęłam go. Do kałmuka powiedziałam z uśmiechem: – To mój narzeczony. – Spojrzał na biały fartuch i machnął ręką.

Za bramą Danuta skręciła na lewo, chłopak na prawo. Nigdy nie dowiedziała się, kogo ocaliła.

– Zawieźli nas na przesłuchanie w NKWD – mówi Jerzy – a potem do zawszonych baraków po więźniach obozu na Majdanku, gdzie dowiedzieliśmy się, że jesteśmy ochotnikami do ludowego Wojska Polskiego.

Choć zbiegł z Majdanka, koledzy przekonali go, żeby zgłosił się z nimi do armii. W sierpniu 1944 r. wylądował w Siedlcach. Mit Polskiej Dywizji Partyzanckiej prysł. Sowieci pułki obsadzili swoimi oficerami. Od nich zależał los łowionych akowców.

– Moim dowódcą był Arkadij Rozenkiert. Wyjątkowa kreatura. Mówił po polsku, rosyjsku i żydowsku. W sąsiednim pułku aresztowano 15 moich kolegów, z których dziesięciu od razu rozstrzelano. Mnie po aresztowaniu zawieziono do obozu dla żołnierzy AK w Skrobowie koło Lubartowa.

– Dowiedziałam się, gdzie jest Jurek, ale nie mogłam do niego pojechać. Do szpitala przywożono transporty rannych z okolic Puław i Kazimierza Dolnego, gdzie toczyły się krwawe walki o zdobycie przeprawy przez Wisłę – mówi Danuta. Zmobilizowana na siłę, wcielona do armii w randze podporucznika, zaczęłam wojenną gehennę. Nasz szpital zabrano z frontem na zachód. Zostałam rzucona w koszmar. Przeszłam szlak wojenny z I Armią aż do Berlina.

Piękna dziewczyna znalazła się w środku piekła zdobywanych niemieckich miast, rzezi i gwałtów zadawanych przez pijane azjatyckie hordy należące do Armii Czerwonej.

Jedyny list

Obóz Specjalny w Skrobowie istniał pół roku. 27 marca 1945 r. kilkudziesięciu uwięzionych rzuciło się z nożami do obierania ziemniaków na wartowników, rozbroiło ich i zbiegło do lasu. Oficerowie nie uczestniczyli w ucieczce. Obawiali się prowokacji i drugiego Katynia. Trzy tygodnie później Rosjanie zapędzili pozostałych do wagonów i wywieźli do Związku Radzieckiego.

- W ZSRR byliśmy całkowicie izolowani. W Polsce uważano nas za zaginionych. Przez trzy lata przerzucano mnie do różnych obozów: w Stalinogorsku, Dubowce, Diagilewie pod Riazaniem... Spotkałem tam wspaniałych ludzi, na przykład dowódcę Okręgu Wileńskiego AK generała „Wilka" Krzyżanowskiego; zaprzyjaźniłem się z kapitanem Stanisławem Łokuciewskim, którego brat walczył w Dywizjonie 303 w Anglii.

Jerzy nie poddawał się. W obozie nauczył się języka rosyjskiego. Zaczął tłumaczyć poezję i literaturę rosyjską. Pisał wiersze.

– Jedyny list, który otrzymałem, był od tej pani – mówi ze wzruszeniem, patrząc na Danutę. – Znalazła sposób, żeby mi go przesłać.

– Pracowałam wtedy w przedsiębiorstwie budowlanym, którego prezesem honorowym był niejaki pan Ryczek czy Raczek. Przed II wojną światową, jako majster budowlany i właściciel firmy budowlanej w Lublinie, zaopiekował się i przyuczył do zawodu osieroconego Bolesława Bieruta. Kiedy Bierut został prezydentem, zaprosił swego dobroczyńcę do towarzyszenia mu w podróży do Moskwy. Poprosiłam prezesa, żeby wysłał stamtąd list. Zapewne pieczątka moskiewska na kopercie sprawiła, że dotarł do rąk adresata.

– Znalazł mnie w centralnym obozie dla AK koło Riazania, gdzie uwięziono ok. 3000 żołnierzy. To był jedyny list, jaki dotarł do tego obozu. W środku znalazłem fotografię Danusi...

Prośba Bieruta

Prof. Julian Krzyżanowski, wówczas sekretarz generalny Towarzystwa Naukowego Warszawskiego, odbudowywał w stolicy polonistykę uniwersytecką i Pałac Staszica – siedzibę towarzystwa, późniejszej Polskiej Akademii Nauk. Na audiencję do Bieruta poszedł z podaniem-pytaniem: gdzie jest syn? O tym, gdzie to podanie dotarło, Jerzy dowiedział się pół wieku później, gdy stowarzyszenie Memoriał opublikowało „Teczkę specjalną J.W. Stalina".

– Zabawne, dziś młodzi czytają te litery nie jako Josipa Wisarionowicza, ale Jaśnie Wielmożnego – śmieje się Jerzy. – Znalazłem tam list Krugłowa, ministra spraw wewnętrznych ZSRR, do Stalina z adnotacją „ściśle tajne", w którym informował 15 grudnia 1946 r., że „prezydent Bierut wystąpił z prośbą o zwolnienie Krzyżanowskiego Jerzego, syna znanego w Polsce profesora". Krugłow prosił o decyzję.

List ten sprawił, że Jerzego potraktowano specjalnie. W Boże Narodzenie 1946 r. zawieziono go do specjalnego zespołu obozów w Krasnogorsku pod Moskwą dla Niemców i ich aliantów. Mieściła się tam Centralna Szkoła Antyfaszystowska – kuźnia władz przyszłych socjalistycznych krajów.

– Osadzono mnie jako jedynego Polaka w obozie niemieckich jeńców wojennych, którzy współpracowali z komunistami i tworzyli potem NRD – wspomina Jerzy. – Wyjątkowa banda. Ale w stosunku do mnie zachowywali się bez zarzutu, choć panowało między nami ogromne napięcie. W podobozach trzymano Węgrów, Rumunów, Włochów, Japończyków, a w centralnej zonie generała von Paulusa oraz uprowadzoną z kraju grupę polskich arystokratów.

Po sześciu miesiącach Jerzego odwieziono do obozu tranzytowego w Brześciu. Pół roku później zajechała tam ciężarówka, z której wysiadło 15 osób: mężczyźni, kobiety i dzieci. Jerzy podszedł do postawnego mężczyzny i przedstawił się. W odpowiedzi usłyszał: – Moje nazwisko Janusz Radziwiłł.

Z Krasnogorska przywieziono więźniów: Radziwiłłów, Branickich, Zamoyskich, Krasickich. Następnego dnia Jerzy wracał z nimi w wagonie kolejowym do Polski.

– Książę Janusz był zaszokowany, że dołączono do nas kogoś na miejsce jego żony, Anny z Lubomirskich Radziwiłłowej, która zmarła w obozie. Widocznie ilość osób przekraczających granice miała się zgadzać w obydwie strony – mówi wówczas 22-letnia Anna Branicka-Wolska. – Na początku obawialiśmy się, że młodzieniec jest sowiecką wtyczką. Przystojny i sympatyczny, prędko zrobił na nas wrażenie kulturą zachowania. Książę znał też profesora Krzyżanowskiego. W Warszawie kazano nam wysiąść na bocznicy. Nie wolno było z nikim rozmawiać. Zawieziono nas ciężarówką na ul. Cyryla i Metodego do aresztu UB. Krzyżanowskiego wsadzono do jednej celi z księciem Januszem i moim ojcem Adamem Branickim, który strasznie wtedy kaszlał – niedługo po uwolnieniu zmarł na gruźlicę.

Więźniów wkrótce wypuszczono. Jerzy stanął nocą w drzwiach mieszkania swego ojca na terenie uniwersytetu. – Ojciec wsadził mnie do wanny i długo szorował ryżową szczotką. Poczułem, że jestem na wolności. Był wrzesień 1947 roku. Jerzy miał prawie 25 lat. Jak najprędzej pojechał do Lublina, do matki i do Danusi.

– Pracowałam w PZU. Miałam już dość medycyny, rannych i ich cierpień – mówi Danuta. – Otrzymałam wiadomość, że Jerzy przyjdzie po mnie pod moje biuro. Niecierpliwie czekałam przy oknie. Po drugiej stronie chodnika stanął szczupły chłopak w jasnej marynarce. Przeszłam przez jezdnię, wzięliśmy się za ręce i poszli szczęśliwi, że już jesteśmy razem. Nie widzieliśmy się trzy lata.

Jerzy wrócił z misją. Objeżdżał z wiadomościami rodziny kolegów, których wciąż więziono w ZSRR. Zaproponował Danusi, żeby mu towarzyszyła w jednym z wyjazdów, do Kazimierza Dolnego.

– Spędziliśmy w Kazimierzu przepiękny wrześniowy dzień. Odnaleźliśmy się tam na nowo. Na krótko.

Obydwoje nie chcą dziś opowiadać o przyczynach ówczesnego rozstania, o intrydze, którą uknuł ktoś zazdrosny.

– Trudno mi teraz zrozumieć swoje zachowanie, ale wtedy boleśnie zraniony cudzą opowieścią bez słowa wyjaśnienia zerwałem kontakt z Danusią. Wyjechałem do Warszawy – mówi Jerzy.

Spotkali się po kilku latach tylko raz, przypadkiem. Był rok 1953. Danusia szła ulicą Świętokrzyską w Warszawie: zgrabna, elegancka, w futrze, z rozwianymi włosami. Za rękę prowadziła córeczkę.

– Nagle zobaczyłam Jurka. Serce mi zabiło. Szliśmy naprzeciw siebie i wiedzieliśmy, że jeśli któreś z nas zrobi krok ku sobie, uśmiechnie się, to stanie się nieszczęście. Obydwoje mieliśmy już współmałżonków. Zrobilibyśmy krzywdę ludziom, którzy nas kochali i których myśmy kochali. Bardzo przeżyliśmy to spotkanie.

Minęli się, udając obojętność, bez słowa.

Slawista w Ameryce

Jerzy poznał Elżbietę w liceum dla dorosłych. Siedzieli w jednej ławce. Ojciec Elżbiety zginął w powstaniu warszawskim. Wywieziona przez Niemców do obozu pracy w Liesing koło Wiednia, po powrocie uzupełniała maturę.

– El pożyczała mi swoje notatki. Odprowadzałem ją do Podkowy Leśnej, gdzie mieszkała u ciotki. Tak się zaczęło. Zbliżała się matura i El mi zadała pytanie: - Co dalej? - Nie było mi łatwo od razu odpowiedzieć.

Ślub wzięli w Podkowie. Jerzy ukończył polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim, pracując w drukarni i w wydawnictwach. Redagował małą encyklopedię PWN. Synowie: Krzysztof i Justyn, urodzili się w Warszawie.

Pewnego dnia dostał niezwykłą propozycję – wyjazdu do Berkeley w USA, żeby wykładać na studiach slawistycznych. Amerykanie chcieli poznać i zrozumieć świat za żelazną kurtyną. W 1959 r. Jerzy wylądował w Kalifornii. Stanął na ulicy i poczuł zawrót głowy od kolorów, świateł, pulsu życia, wolności. Pracowity, błyskotliwie inteligentny, szarmancki, brylował w Berkeley. Kolorowy zawrót głowy trwał przez rok do przyjazdu żony, która czuła, ze traci męża. Fotografie w albumie pokazują smutną, przerażoną Elżbietę stojącą w roześmianym towarzystwie młodych ludzi otaczających Jerzego. Wspólna kilkumiesięczna podróż od Pacyfiku do Atlantyku używanym autem, które kupił, uratowała małżeństwo. Władze PRL wypuściły ich małych synków dopiero po dwóch latach.

Prof. Jerzy Krzyżanowski współtworzył studia polonistyczne i slawistyczne na kilku uniwersytetach amerykańskich. Wśród wielu nagród i odznaczeń. jakie dostał, najbardziej ceni złoty kluczyk z wygrawerowanym swoim nazwiskiem i trzema literami greckimi, oznaczający przyjęcie do elitarnego stowarzyszenia Phi Beta Kappa, skupiającego od 1776 r. studentów, którzy mieli wyłącznie celujące oceny. Otrzymał go na zakończenie studiów doktoranckich na Uniwersytecie Michigan. Osiadł z rodziną w Columbus w Ohio, gdzie zbudował dom. Na tamtejszym uniwersytecie, największym w USA, prowadził przez ćwierć wieku slawistykę.

Miał długo status bezpaństwowca. Władze PRL odmówiły mu przedłużenia polskiego paszportu. Na pogrzeb ojca w 1976 r. nie wpuściły do Polski. Był członkiem Połnocnoamerykańskiego Studium Spraw Polskich – grupy intelektualistów, którzy wspierali opozycję, organizowali pomoc finansową i doradczą, kształtowali przychylną opinię Amerykanów wobec naszego kraju. Nadanego mu przez prezydenta Lecha Wałęsę Krzyża Oficerskiego Orderu Polonia Restituta nie mógł odebrać jako cudzoziemiec. Otrzymał równorzędne odznaczenie przyznawane obcokrajowcom – Order Zasługi RP.

– Ten sam rytuał powtórzył się, gdy otrzymałem Komandorię. Oba ordery bardzo dekoracyjnie wyglądają na ścianie, ale nie nadają się do noszenia, gdyż nigdy nie uważałem się za cudzoziemca. Zawsze byłem i jestem Polakiem! – mówi z goryczą.

Trzeci syn, Daniel, urodził się w Stanach. Ochrzcił go w polskim seminarium w Orchard Lake, koło Detroit, ks. Zdzisław Peszkowski, późniejszy kapelan Rodzin Katyńskich.

Daniel, ogromnie utalentowany, jako jedyny z synów Jerzego skończył studia. Dwóch jego braci z uniwersytetów wyciągnęła rewolta młodych 1968 r., zbuntowanych przeciw konsumpcyjnemu społeczeństwu.

Dwumetrowego wzrostu Daniel po pracy trenował amatorsko drużynę juniorów w piłce nożnej.

– Pewnego wieczoru czytałem w domu „Przekrój", który ktoś mi przysłał z Polski, kiedy zadzwonił telefon – mówi Jerzy. – Usłyszałem, że Daniel upadł podczas meczu i stracił przytomność. Kiedy ją odzyskał w szpitalu, mówił tylko po polsku: boli, boli... Nikt go nie rozumiał.

Tomografia pokazała nowotwór mózgu. 28-letniemu Danielowi dawano pół roku życia – walczył z chorobą jeszcze pięć lat. Już po rozpoznaniu raka ożenił się. Żona troskliwie się nim opiekowała. Kiedy nie mógł już pracować umysłowo, reperował rowery. Zachował pogodę ducha. Umarł w domu, spokojnie, przy matce.

Świat Jerzego pustoszał. Przeszedł na emeryturę. Umierali przyjaciele uniwersyteccy. Śmierć Elżbiety, z którą przeżył 50 lat, złamała go. Przestał dbać o zdrowie. Stracił wolę życia. Gasł.

Internet jest cudem

Jesienią 2009 r. z nawyku przeglądał w Columbus przez Internet prasę i wiadomości z Polski. Na stronach Gdańskiego Uniwersytetu Trzeciego Wieku znalazł wywiad z uczestniczką wykładów. Dziennikarce trudno było uwierzyć w wiek studentki, uroczej starszej pani, o nienagannej figurze i egzotycznej urodzie.

– Serce mi zabiło na ten opis. Podano nazwisko Danusi. Internet jest cudem. Znalazłem numer telefonu w Gdańsku. Zadzwoniłem.

– Kiedy zrozumiałam, z kim rozmawiam, poczułam wstrząs – mówi Danuta. – Jurek pozostał dla mnie kimś ważnym, choć utraconym. Pamięć romantyczna została w sercu. Byłam sama. Mąż, Karol, nie żył od pięciu lat.

W obozie Jerzy napisał do niej wiersz: „Najlepiej o tej porze szeroko drzwi otworzyć, a ja może kiedyś wrócę...".

– Grudniowego dnia 2009 roku otworzyłam szeroko drzwi. Stał w nich Jurek. Nie było szoku, że mam siwe włosy, a on jest zgięty w pół. Uśmiechnął się do mnie jak dawniej. Usiedliśmy, trzymając się za ręce. Herbaty nie wypił, zapomniał o głodzie. Byliśmy spragnieni tylko rozmowy i swojej obecności.

Po powrocie do Columbus Jerzy codziennie telefonował do Gdańska. Kontakt ułatwiał Skype i komputery z kamerami. Postanowili się pobrać. Wydawało się, że tym razem ich plany pogrzebie chmura pyłu nad planetą po wybuchu wulkanu na Islandii w kwietniu 2010 r. Danusia nie mogła wydostać się z kraju, jego próby przyjazdu do Polski skończyły się koczowaniem na lotnisku amerykańskim. Wreszcie stanęli przed polskim kapłanem w kaplicy seminarium duchownego w Orchard Lake. Byli spóźnieni, bo Jerzy, prowadząc samochód, pomylił rozjazdy. Zabrakło czasu, żeby się przebrać.

– Podeszłam do ołtarza w kurtce, w której przyjechałam, i w spodniach. Jurek wyszarpnął z kieszeni krawat i zawiązał go, przeglądając się w szybie. Potem była wzruszająca chwila, dla Boga i dla nas. Rozpoczęliśmy nowe życie.

Jerzy Krzyżanowski z energią zabrał się do twórczej pracy. Chce wrócić na stałe do Polski. Pragnie jeszcze doczekać chwili, kiedy wolna ojczyzna, dla której walczył i służył, da mu wreszcie polski paszport.

Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy