Aretha Franklin - żywe dziedzictwo kultury USA

Gdy Amerykanie przeżywają wspaniałe lub tragiczne chwile, wzywają Arethę Franklin. Jej wysłuchają i Bóg, i diabeł

Publikacja: 19.03.2011 00:01

Aretha Franklin z nagrodą Grammy, 1972 r.

Aretha Franklin z nagrodą Grammy, 1972 r.

Foto: AP

Mija 50 lat, odkąd w 1961 r. wydała pierwszą płytę „Aretha with The Ray Bryant Combo". Dziewiętnastoletnia dziewczyna zostawiła w Detroit dwóch synów, nagrała kilka taśm demonstracyjnych i przyjechała do Nowego Jorku. John J. Hammond, producent wytwórni Columbia, dostał jedną z nich i powiedział: „Jest genialna. To najlepszy głos od czasów Billie Holiday". Wiedział, co mówi. Holiday, podobnie jak Count Basie, a później Bob Dylan, Leonard Cohen i Bruce Springsteen, w dużej mierze jemu zawdzięczała sukcesy. Arecie dał pierwszą dużą szansę i sześcioletni kontrakt.

Od pół wieku Franklin jest najwyższą instancją światowej wokalistyki. W muzyce rozrywkowej nie ma dziś piosenkarki, która nie byłaby jej dłużna. Chaka Khan, Whitney Houston, Céline Dion, Beyoncé, Mariah Carey, Jennifer Hudson, Christina Aguilera, Angie Stone, Mary J. Blige, Amy Winehouse, Joss Stone, Gaga, aż po tegoroczne debiutantki – Rumer i Jessie James. Wszystkie uczyły się ze śpiewnika Arethy – kilkudziesięciu płyt, na których córka pastora z Memphis połączyła anielski głos z prozą życia, miłosnym cierpieniem i pożądaniem. Jej śpiew może wszystko: uszczęśliwia, leczy, podnieca, oczyszcza. Aretha Franklin przywołuje dobro i odpędza zło. Zawsze gdy Ameryka jej potrzebuje.

Kazanie dla prezydenta

Barack Obama nie uśmiechał się, gdy podczas jego inauguracji 20 stycznia 2009 r. Aretha Franklin wykonywała „My Country 'Tis of Thee" – patriotyczną pieśń, która służyła jako pierwszy, nieoficjalny hymn Stanów Zjednoczonych. Patrzył na nią, jakby zobaczył przeszłość. Franklin uosabia społeczno-polityczne przemiany ostatniego półwiecza i jest jedyną czarnoskórą gwiazdą muzyki, która bezpośrednio łączy epokę pastora Kinga z erą Obamy. 44. prezydent USA miał sześć lat, kiedy ona, wciskając ręce w potężne biodra, wykrzykiwała do mikrofonu: „Proszę o odrobinę szacunku!". W styczniowy poranek marznący Obama słuchał uważnie – jak chłopiec, któremu starsza pani wygłasza kazanie. Franklin walczyła z siarczystym mrozem i choć głos ją zawodził – wkrótce po inauguracji nagrała studyjną wersję utworu, i to ona znajduje się w oficjalnych archiwach – zrobiła, co do niej należało: pomogła przeżyć podniosłą chwilę.

Obama nie był pierwszym prezydentem, którego zaszczyciła. W 1977 r. jej wykonanie a capella „God Bless America" uświetniło inaugurację Jimmy'ego Cartera. Bill Clinton zaprosił ją na oba swoje zaprzysiężenia.

W 1968 r., śpiewając hymn „Precious Lord" nad trumną Martina Luthera Kinga, Franklin oddawała to, co pastor Jessie Jackson nazwał „niewyobrażalnym, bezgranicznym żalem". W 1972 r., gdy na szczytach list był album gospel „Amazing Grace", uważany za najwybitniejsze osiągnięcie w karierze Franklin, zmarła królowa baptystycznych pieśni Mahalia Jackson. To od niej mała Aretha uczyła się śpiewać w rodzinnym domu w Detroit, odwiedzanym przez sławne już wtedy przyszywane ciotki i wujów. Właśnie w tym czasie, podczas jednego z pogrzebów, zapragnęła śpiewać. Zachwycona i zazdrosna patrzyła, jak Clara Ward, wielka gwiazda grupy gospel Ward Sisters, z rozpaczą i ekstazą żegna kogoś bliskiego. „Przysięgam, śpiewała tak, że chciałam zedrzeć jej kapelusz" – mówiła Aretha po latach. Ward zmarła zaledwie rok po Mahalii Jackson. Ale wtedy już gospel było częścią wielkiego amerykańskiego śpiewnika, bo Franklin wyniosła je na szczyty popowych notowań.

Diwa wśród rekinów

Z okazji jubileuszu w najbliższy poniedziałek wytwórnia Columbia wydaje specjalną kolekcję nagrań Franklin z lat 1961 – 1966. Dwunastopłytowy box „Take a Look: Aretha Franklin Complete at Columbia" pokazuje wokalistkę sprzed wielkiego sukcesu – wszechstronną, zabójczo utalentowaną i zupełnie niezrozumianą. John J. Hammond był apodyktycznym człowiekiem i jako producent wywierał na muzyków presję, wielu rozstawało się z nim w złości. Lubił mieć ostatnie zdanie, ale po latach uczciwie przyznał: „Nie zrozumieliśmy geniuszu Arethy Franklin". Kiedy podpisywał z nią kontrakt, był świadomy, że ma w rękach diament, ale nie wiedział, co z nim zrobić. Próbował ją prezentować jako nową Billie Holiday, drugą Ellę Fitzgerald, obsadził ją w roli wokalistki łączącej jazz z rhythm and bluesem. Efekt był taki, że przez sześć lat współpracy z Columbią tylko jedna śpiewana przez Franklin piosenka „Rock-a-Bye Your Baby with a Dixie Melody" znalazła się w notowaniu Top 40 „Billboardu". Ale właśnie ten okres zapewnił uznanie recenzentów – docenili jej ogromne możliwości wokalne i interpretacyjne. Kiedy umowa z Columbią wygasała, Franklin miała niepodważalną renomę w branży muzycznej.

Jej nagrania mogły nie robić wielkiego wrażenia na współczesnych, ale teraz ich siła jest oczywista. Młodziutka Aretha – tak jak dobiegająca teraz siedemdziesiątki gwiazda – miała dwa atuty wyróżniające ją spośród armii wokalistek. Pierwszym jest nieskazitelny głos, którego używa z niewytłumaczalną łatwością, precyzją i umiarem. Drugi to zdolność przeżywania muzyki, wypełniania jej uczuciami, które poruszają każdego, kto słucha.

Franklin śpiewa mezzosopranem, choć może (a w każdym razie przez większość życia mogła) sięgać bardzo wysokich nut. Wykorzystuje tę umiejętność rzadko, jako ornament. W każdym nagraniu daje o sobie znać wokalna siła – wielka, ale nie nadużywana. Franklin jako śpiewaczka pozostała skromna, wystarczy wsłuchać się w bombastyczne wykonania jej następczyń: Whitney Houston czy Céline Dion. One popisywały się bez umiaru, a Franklin wiedziała, gdzie leżą granice dobrego smaku. Jest w jej karierze tylko jeden okres, w którym ucierpiała jej artystyczna godność. Przypada na przełom lat 70. i 80., gdy w muzyce rozrywkowej rozpanoszył się kicz, a soulowa dama próbowała się odnaleźć w tandetnej konfekcji. Utwory disco lśniły brokatem, popowe przeboje upodobniły się do topornych dżingli z telewizyjnych reklamówek, a ich wykonawczynie ubierały się w porwane koronki, lśniące tiule i odblaskowe kiecki. Franklin szukała dla siebie miejsca między szybującą wysoko ckliwością Whitney, czerwonymi rockowymi pazurami Tiny a hiphopowymi eksperymentami Chaki.

Trafiła wtedy w ręce Clive'a Davisa, rekina show-biznesu, który powoływał do życia nowe gwiazdy, a stare skutecznie reanimował. Uwolnił Franklin od wizerunku lukrowanej diwy, która zjawiała się na scenie w powłóczystych sukniach, żeby śpiewać drugorzędny repertuar. Dał jej lepszy materiał i opiekę muzyczną, dzięki czemu w połowie lat 80. wróciła na pierwsze miejsca list, ale musiała zapłacić daninę. Śpiewała o różowych cadillacach, miłości pokonującej góry i doliny, a nie o smutku skrywanym na dnie duszy.

Smutek wielkich dam

Nasza Pani od Tajemniczych Smutków – tak nazywał ją John J. Hammond. Widział w jej oczach ból, o którym nigdy nie mówiła inaczej niż poprzez muzykę. Gdy Franklin zjawiła się w Nowym Jorku, by rozpocząć karierę, miała za sobą dramatyczne doświadczenia. Rodzice rozstali się, gdy miała sześć lat. Mama się wyprowadziła, a czwórkę dzieci wychowywała babcia Rachel. Po latach Franklin dementowała doniesienia prasy, jakoby matka ją porzuciła: „Była z nami zawsze, gdy jej potrzebowaliśmy". Ojciec – Clarence LaVaughn Franklin, charyzmatyczny i bardzo popularny pastor, był zajęty duszpasterskimi obowiązkami w New Bethel Baptist Church. Wygłaszał płomienne kazania. „Tata miał wspaniały, elektryzujący głos. Nauczył mnie frazowania, wyczucia rytmu" – mówiła po jego śmierci. Dostrzegł w córce nie tylko talent, ale i spadkobierczynię tradycji gospel. W niedzielny poranek, gdy miała dziewięć lat, postawił ją w kościele na taborecie i kazał zaśpiewać dla półtora tysiąca wiernych. Wstydziła się, ale nie uciekła. Jak wszystkie wielkie soulowe wokalistki naukę śpiewu odebrała w chórze gospel. Gdy miała 13 lat, rzuciła szkołę. Cztery lata spędziła w trasie z objazdowym gospel show wymyślonym przez ojca.

Nie czyta nut, ale jest dobrą pianistką i komponuje – napisała niektóre ze swoich najważniejszych piosenek, m.in. „Daydreamin", „Think" i „Dr. Feel-good".

Rok po kościelnym debiucie Arethy jej matka zmarła na atak serca. Było to pierwsze z wielu przedwczesnych pożegnań, jakich doświadczyła Franklin. Młodo zmarły jej siostry i brat. Także śmierć Martina Luthera Kinga, bliskiego przyjaciela domu i częstego gościa, była dla Franklin osobistą stratą.

W 1979 r. jej ojciec został postrzelony przez włamywacza, sześć lat leżał w śpiączce. Franklin – wówczas blednąca gwiazda – wróciła do rodzinnego Detroit, by się nim opiekować. Kiedy zmarł, na pytania dziennikarzy odpowiadała krótkim: „Nie mogę o tym rozmawiać".

Nigdy nie mówiła o bolesnych doświadczeniach ani w ogóle o życiu prywatnym. Nawet teraz, gdy publiczne obnażanie się i wygadywanie bzdur należy do dobrego tonu, ona ucina: „Nie wasz interes". W zeszłym roku świat obiegła plotka, że przeszła ciężką operację i umiera na raka. „Bzdura. W życiu nie czułam się lepiej. Schudłam 85 funtów, a w maju wracam na scenę" – to cały jej komentarz. Nigdy nie ujawniła, kto jest ojcem jej dwóch pierwszych synów – Clarence'a i Edwarda, których urodziła jako piętnasto- i siedemnastoletnia panna. W wychowaniu chłopców pomagała rodzina: „Byłam jeszcze dzieckiem, dorastałam razem z nimi". Później przyszli na świat jeszcze dwaj synowie – w 1964 r. Ted Junior, a w 1970 r. Kecalf. Franklin dwukrotnie była mężatką – w 1961 r. wzięła ślub z Tedem Whitem, swym menedżerem, a w 1978 r. wyszła za aktora Glenna Turnama. Oba małżeństwa skończyły się rozwodem. Poza nimi miała i inne nieszczęśliwe związki. Pięć lat, które spędziła w Columbii, John J. Hammond określił jako życiowy bałagan: „Zawsze był przy niej jakiś „mąż", który usiłował zarządzać jej sprawami".

Franklin podzieliła los innych znakomitych wokalistek: Billie Holiday, Elli Fitzgerald, Tiny Turner, Etty James. Łączy je doświadczenie rozwodów, niespełnienia, samotności, zależności psychicznej i finansowej, także przemocy. Wyhaftowały historię jazzu, bluesa i soulu własnymi smutkami, zasilały muzykę codzienną autentyczną melancholią. Były uzależnione od mężczyzn – robiły kariery dzięki producentom, kompozytorom, menedżerom i wydawcom, ale też z ich powodu – z powodu mężów, ojców ich dzieci i utraconych kochanków, o których śpiewały.

W nagraniach Arethy Franklin jest coś, czego próżno szukać u Diany Ross i Beyoncé Knowles. Ross, śliczna dziewczyna i zręczna refrenistka, w latach 60. zainstalowana na scenie przez wpływowego wydawcę, śpiewała, co kazał – głównie słodkie opowiastki z cyklu „Baby Love". Była uosobieniem komercyjnego r'n'b produkowanego w Motown – tam powstawał modny, dobrze skrojony czarny pop pokryty warstwą brylantyny.

Jego tradycję kontynuuje dziś Beyoncé, z tą różnicą, że przekonująco roztacza aurę niezależności, bo zarabia więcej niż najlepszy raper świata, a prywatnie jej mąż Jay-Z. Ale podobnie jak Ross poświęciła się tworzeniu chwytliwych przebojów spełniających wymogi show-biznesu, którym rządzą mężczyźni. Zestawienie Franklin i Beyoncé pokazuje, że sytuacja artystek się zmieniła – nie na lepsze. Knowles to bardzo utalentowana wokalistka, jednak nie może opowiedzieć żadnej ważnej historii, bo nikt nie chce jej słuchać. Przemysł muzyczny domaga się widowiska – żeby być na topie, Beyoncé pozuje, tańczy, biega po scenie i... korzysta z playbacku. Piękny głos, mistrzostwo wokalne – to tylko jedna z przydatnych, ale już niekoniecznych umiejętności w multitaskingu, jakim stała się muzyka. Na szczęście dla Franklin jej talent objawił się w innej epoce.

Na próżno śpiewa Aguilera

Został dostrzeżony i otoczony opieką przez dwóch mężczyzn, którzy kochali muzykę i artystów. Ahmet Ertegun, syn tureckiego dyplomaty, założył wytwórnię Atlantic, żeby wydawać swój ulubiony rhythm and blues. Jeździł do czarnych dzielnic, podłych klubów i zapadłych wiosek – szukał talentów. Jerry Wexler, znakomity producent, wkrótce został jego wspólnikiem. Razem odkryli dla świata dwójkę najważniejszych muzyków soulowych – najpierw Raya Charlesa, a później Arethę.

Wcześniej Charles i Franklin grzęźli w obcym repertuarze. Ertegun i Wexler pozwolili im robić to, na czym znali się najlepiej. W 1966 r. podpisali umowę z Franklin, posadzili ją przy pianinie i powiedzieli: „Śpiewaj gospel". I wtedy rozstąpiło się niebo. „I Never Loved a Man (The Way I Love You)" – bolesny, gotujący się od emocji utwór – rozpoczął rewelacyjną karierę. W 1967 r. Aretha nagrała cztery przeboje, które rozeszły się w milionowych nakładach. Sypała klejnotami: „Do Right Woman", „You Make Me Feel (Like a Natural Woman)", „Chain of Fools" i wreszcie „Respect". Otis Redding, który napisał ten utwór dwa lata wcześniej, usłyszał wykonanie Franklin i jęknął z uśmiechem: „Właśnie straciłem piosenkę. Ta dziewczyna mi ją zabrała!".

Tej dziewczynie wystarczyły cztery zwrotki i jeden dopisany do oryginału wers, by opowiedzieć, że Ameryka bezpowrotnie się zmienia. Afroamerykanie i budzące się do swobody seksualnej kobiety przeglądały się w jej śpiewie jak w lustrze. „Czego chcesz? Mam wszystko, czego ci trzeba. Proszę tylko o odrobinę szacunku, gdy wracasz do domu z pracy". Franklin jednocześnie żądała respektu i erotycznej uwagi, w tym samym zdaniu zawarła wniosek o poszanowanie praw człowieka i eksplozję kobiecej dumy. „Respect" był jak namiętna interpretacja kazań pastora Kinga. Franklin jest niedościgniona, ponieważ umie połączyć natchnioną modlitwę z diabelnie przyziemnymi sprawami.

Miesiąc temu, gdy ceremonię Grammy rozpoczynały wzięte wokalistki występujące w hołdzie dla Arethy, ona siedziała przed telewizorem w domu na przedmieściach Detroit z miską bananowego budyniu. I, jak później zapewniała, bawiła się doskonale. Christina Aguilera uruchomiła wszystkie silniki, by pokazać, że linię melodyczną potrafi sobie owinąć wokół palca. Jennifer Hudson starała się przebić dach Staples Center. Yolanda Adams pokazała, co znaczy urodzić się ze strunami głosowymi wartymi miliard dolarów. Śpiewały naprawdę pięknie. Ale Franklin jest poza ich zasięgiem.

Od końca lat 60. żyje w innym wymiarze. Stanowi żywe dziedzictwo amerykańskiej kultury. Otrzymała 20 statuetek Grammy i Prezydencki Medal Wolności, była pierwszą czarnoskórą kobietą na okładce „Time'a" i pierwszą kobietą w Rock'n'Roll Hall of Fame, a jej głos został formalnie uznany za naturalne bogactwo stanu Michigan. Jako postać publiczna stanowi ucieleśnienie wspaniałej, bo rewolucyjnej, dekady w dziejach USA. Jest niczym wspomnienie najpiękniejszej chwili w życiu – myślą, do której wraca się tylko przy niezwykłych okazjach.

Ale jako wokalistka żyje w cieniu swoich osiągnięć. W maju ukaże się zapowiadana od wielu lat płyta „Aretha: A Woman Falling out of Love". Franklin wydaje ją we własnej wytwórni Aretha's Records, dystrybucję powierza sieci supermarketów Wal-Mart. Mówi, że po półwieczu zarabiania na innych chce zadbać o siebie. Ale tak twierdzą wszyscy wielcy artyści, których współczesny show-biznes zamknął w szklanej gablocie. Jeśli chcą się wydostać, są zdani na siebie.

Kolekcjonerski box „Take a Look: Aretha Franklin Complete at Columbia" można zamówić wyłącznie na stronie www.arethafranklin.net. Płyta „The Great American Songbook", zawierająca wybrane nagrania z lat 1961 – 1966, trafi do sklepów 21 marca

Mija 50 lat, odkąd w 1961 r. wydała pierwszą płytę „Aretha with The Ray Bryant Combo". Dziewiętnastoletnia dziewczyna zostawiła w Detroit dwóch synów, nagrała kilka taśm demonstracyjnych i przyjechała do Nowego Jorku. John J. Hammond, producent wytwórni Columbia, dostał jedną z nich i powiedział: „Jest genialna. To najlepszy głos od czasów Billie Holiday". Wiedział, co mówi. Holiday, podobnie jak Count Basie, a później Bob Dylan, Leonard Cohen i Bruce Springsteen, w dużej mierze jemu zawdzięczała sukcesy. Arecie dał pierwszą dużą szansę i sześcioletni kontrakt.

Od pół wieku Franklin jest najwyższą instancją światowej wokalistyki. W muzyce rozrywkowej nie ma dziś piosenkarki, która nie byłaby jej dłużna. Chaka Khan, Whitney Houston, Céline Dion, Beyoncé, Mariah Carey, Jennifer Hudson, Christina Aguilera, Angie Stone, Mary J. Blige, Amy Winehouse, Joss Stone, Gaga, aż po tegoroczne debiutantki – Rumer i Jessie James. Wszystkie uczyły się ze śpiewnika Arethy – kilkudziesięciu płyt, na których córka pastora z Memphis połączyła anielski głos z prozą życia, miłosnym cierpieniem i pożądaniem. Jej śpiew może wszystko: uszczęśliwia, leczy, podnieca, oczyszcza. Aretha Franklin przywołuje dobro i odpędza zło. Zawsze gdy Ameryka jej potrzebuje.

Pozostało 92% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy