Mija 50 lat, odkąd w 1961 r. wydała pierwszą płytę „Aretha with The Ray Bryant Combo". Dziewiętnastoletnia dziewczyna zostawiła w Detroit dwóch synów, nagrała kilka taśm demonstracyjnych i przyjechała do Nowego Jorku. John J. Hammond, producent wytwórni Columbia, dostał jedną z nich i powiedział: „Jest genialna. To najlepszy głos od czasów Billie Holiday". Wiedział, co mówi. Holiday, podobnie jak Count Basie, a później Bob Dylan, Leonard Cohen i Bruce Springsteen, w dużej mierze jemu zawdzięczała sukcesy. Arecie dał pierwszą dużą szansę i sześcioletni kontrakt.
Od pół wieku Franklin jest najwyższą instancją światowej wokalistyki. W muzyce rozrywkowej nie ma dziś piosenkarki, która nie byłaby jej dłużna. Chaka Khan, Whitney Houston, Céline Dion, Beyoncé, Mariah Carey, Jennifer Hudson, Christina Aguilera, Angie Stone, Mary J. Blige, Amy Winehouse, Joss Stone, Gaga, aż po tegoroczne debiutantki – Rumer i Jessie James. Wszystkie uczyły się ze śpiewnika Arethy – kilkudziesięciu płyt, na których córka pastora z Memphis połączyła anielski głos z prozą życia, miłosnym cierpieniem i pożądaniem. Jej śpiew może wszystko: uszczęśliwia, leczy, podnieca, oczyszcza. Aretha Franklin przywołuje dobro i odpędza zło. Zawsze gdy Ameryka jej potrzebuje.
Kazanie dla prezydenta
Barack Obama nie uśmiechał się, gdy podczas jego inauguracji 20 stycznia 2009 r. Aretha Franklin wykonywała „My Country 'Tis of Thee" – patriotyczną pieśń, która służyła jako pierwszy, nieoficjalny hymn Stanów Zjednoczonych. Patrzył na nią, jakby zobaczył przeszłość. Franklin uosabia społeczno-polityczne przemiany ostatniego półwiecza i jest jedyną czarnoskórą gwiazdą muzyki, która bezpośrednio łączy epokę pastora Kinga z erą Obamy. 44. prezydent USA miał sześć lat, kiedy ona, wciskając ręce w potężne biodra, wykrzykiwała do mikrofonu: „Proszę o odrobinę szacunku!". W styczniowy poranek marznący Obama słuchał uważnie – jak chłopiec, któremu starsza pani wygłasza kazanie. Franklin walczyła z siarczystym mrozem i choć głos ją zawodził – wkrótce po inauguracji nagrała studyjną wersję utworu, i to ona znajduje się w oficjalnych archiwach – zrobiła, co do niej należało: pomogła przeżyć podniosłą chwilę.
Obama nie był pierwszym prezydentem, którego zaszczyciła. W 1977 r. jej wykonanie a capella „God Bless America" uświetniło inaugurację Jimmy'ego Cartera. Bill Clinton zaprosił ją na oba swoje zaprzysiężenia.
W 1968 r., śpiewając hymn „Precious Lord" nad trumną Martina Luthera Kinga, Franklin oddawała to, co pastor Jessie Jackson nazwał „niewyobrażalnym, bezgranicznym żalem". W 1972 r., gdy na szczytach list był album gospel „Amazing Grace", uważany za najwybitniejsze osiągnięcie w karierze Franklin, zmarła królowa baptystycznych pieśni Mahalia Jackson. To od niej mała Aretha uczyła się śpiewać w rodzinnym domu w Detroit, odwiedzanym przez sławne już wtedy przyszywane ciotki i wujów. Właśnie w tym czasie, podczas jednego z pogrzebów, zapragnęła śpiewać. Zachwycona i zazdrosna patrzyła, jak Clara Ward, wielka gwiazda grupy gospel Ward Sisters, z rozpaczą i ekstazą żegna kogoś bliskiego. „Przysięgam, śpiewała tak, że chciałam zedrzeć jej kapelusz" – mówiła Aretha po latach. Ward zmarła zaledwie rok po Mahalii Jackson. Ale wtedy już gospel było częścią wielkiego amerykańskiego śpiewnika, bo Franklin wyniosła je na szczyty popowych notowań.
Diwa wśród rekinów
Z okazji jubileuszu w najbliższy poniedziałek wytwórnia Columbia wydaje specjalną kolekcję nagrań Franklin z lat 1961 – 1966. Dwunastopłytowy box „Take a Look: Aretha Franklin Complete at Columbia" pokazuje wokalistkę sprzed wielkiego sukcesu – wszechstronną, zabójczo utalentowaną i zupełnie niezrozumianą. John J. Hammond był apodyktycznym człowiekiem i jako producent wywierał na muzyków presję, wielu rozstawało się z nim w złości. Lubił mieć ostatnie zdanie, ale po latach uczciwie przyznał: „Nie zrozumieliśmy geniuszu Arethy Franklin". Kiedy podpisywał z nią kontrakt, był świadomy, że ma w rękach diament, ale nie wiedział, co z nim zrobić. Próbował ją prezentować jako nową Billie Holiday, drugą Ellę Fitzgerald, obsadził ją w roli wokalistki łączącej jazz z rhythm and bluesem. Efekt był taki, że przez sześć lat współpracy z Columbią tylko jedna śpiewana przez Franklin piosenka „Rock-a-Bye Your Baby with a Dixie Melody" znalazła się w notowaniu Top 40 „Billboardu". Ale właśnie ten okres zapewnił uznanie recenzentów – docenili jej ogromne możliwości wokalne i interpretacyjne. Kiedy umowa z Columbią wygasała, Franklin miała niepodważalną renomę w branży muzycznej.