Filmowa gorączka Jana Komasy

Nie byliśmy buntownikami, dobrze odnajdujemy się w korporacjach, bo chcemy zdobywać - mówi o swojej generacji Jan Komasa. Ta potrzeba jest za to kompletnie obca dzisiejszym nastolatkom. „Salę samobójców” zrobił właśnie o nich

Publikacja: 27.04.2011 15:50

Filmowa gorączka Jana Komasy

Foto: Fotorzepa, Raf Rafał Guz

Do „Sali samobójców", którą od początku marca możemy oglądać w kinach, przylgnęła etykietka filmu, jakiego jeszcze w Polsce nie było. Coś w tym jest. To pierwszy polski obraz kultury emo, nowoczesny, świeży, a jednocześnie zaskakująco dojrzały warsztatowo. I niepokojący.

Jan Komasa opowiada historię osiemnastolatka, który tracąc związek uczuciowy z otoczeniem i rodziną, wchodzi w świat wirtualnego second life'u. Tam zakochuje się, tęskni, marzy. Utrzymuje kontakt z dziewczyną, która jest królową Sali Samobójców. Dom, szkoła, życie realne przestają być ważne. Dramatem staje się tylko odłączenie sieci. Ale w tej grze nie ma siedmiu istnień, ludzie naprawdę cierpią i krwawią, umierają. Ucieczka od codzienności może skończyć się tragedią.

„Sala samobójców" jest świetnie zrealizowana, kino aktorskie przeplata się tu z animacją ukazującą rzeczywistość wykreowaną w komputerze. Przede wszystkim jednak jest to krzyk pokolenia, które mając wszystko, nie daje sobie rady z życiem i ze sobą. Niezakorzenione i samotne, traci poczucie sensu istnienia.

Twórca „Sali samobójców" ma 29 lat, żonę, dwoje dzieci, a poza tym dziesiątki zrealizowanych reklam, dokument, teatr telewizji, kilka etiud. No i dwa filmy fabularne. Wszystko w jego życiu gna błyskawicznie.

Jan Komasa należy do pierwszej generacji wchodzących do kina reżyserów, którzy dorastali już w nowej Polsce. Sam mówi, że jego pokolenie jest „przejściowe". Ci kilka lat starsi mają w pamięci puste półki i walkę o wolność. Ci kilka lat młodsi już o nic nie musieli walczyć i wszystko dostali na tacy.  – Starsi od nas o kilka lat słuchali punka, my – hip-hopu – śmieje się.

Tę różnicę pokoleń poczuł wyraźnie, gdy razem z Maciejem Migasem i Anną Kazejak przygotowywali nowelowy film „Oda do radości" o młodych ludziach, którzy nie mogąc znaleźć miejsca we własnym kraju, wyjeżdżają pracować do Anglii. Bohater Migasa po studiach wraca do rodzinnego miasteczka nad morzem i nie może tam dostać pracy. Bohaterka Kazejak za pieniądze zarobione w Anglii otwiera na Śląsku zakład fryzjerski, który zostaje zdemolowany w czasie strajku. Komasa zrobił wówczas etiudę najmniej polityczną – opowiedział o hip-hopowcu zakochanym w dziewczynie, której ojciec-dyrektor nie uznaje go, traktując związek córki jak mezalians.

– Maciek jest ode mnie starszy o pięć lat, Anka o dwa – mówi Komasa. – Dla nich, a także dla Janusza Kijowskiego, który opiekował się naszym filmem, bardzo ważna była polityka. Namawiali  i mnie mnie: „Daj ojcu twojej bohaterki jakąś historię. Może by tak w jakiejś scenie podszedł do starych zdjęć, na których byłby z przyjaciółmi ze strajku z roku '80." A mnie było wszystko jedno, skąd kto pochodzi. Interesowała mnie nie przeszłość, lecz przyszłość. Chciałem swoją nowelę opowiedzieć jak najbardziej apolitycznie i uniwersalnie.

Komasa dorastał w czasach transformacji.

– To był trudny czas, nie wszyscy przecież dawali sobie w nowych warunkach radę – mówi. – A jednocześnie nie było tego, co stanowiło wartość w komunizmie: ludzie nie byli razem. Moja klasa składała się z  indywidualistów. Czuło się wyścig szczurów, do którego ja też stanąłem. Bo nam stale powtarzano, że mamy przed sobą wspaniałe perspektywy, tylko musimy pracować. Więc pracowaliśmy. Nie byliśmy generacją buntowników. Mieliśmy obsesję na punkcie CV. Zapełnianie go graniczyło z jakąś grą. Moi koledzy mają po dwa fakultety, dobiegając do trzydziestki, zajmują wysokie stanowiska. Dobrze odnajdujemy się w korporacjach, bo chcemy zdobywać.

Ta potrzeba „zdobywania" jest, jego zdaniem, kompletnie obca dzisiejszym nastolatkom. „Salę samobójców" zrobił właśnie o nich. O dzieciakach, które żyją od imprezki do imprezki, bo już o nic nie muszą walczyć ani niczego nikomu udowadniać.

Inżynier Spielberg

W mojej rodzinie każdy dzień bez pracy uważało się za dzień stracony – mówi Jan Komasa.

Pochodzi z artystycznej rodziny. Jego ojciec, Wiesław Komasa, jest aktorem, matka Gina Komasa była solistką zespołu Spirituals and Gospel Singers, pracowała w radiu, w telewizji była szefem artystycznym rozrywki w TVP 1, dyrektorką festiwali w Opolu i Sopocie. Janek ma trójkę rodzeństwa. Młodszy brat, Szymek, rocznik 1985, jest śpiewakiem operowym, skończył Akademię Muzyczną w Łodzi. Jego siostra bliźniaczka Marysia gra na klawesynie, śpiewa, kończy studia muzyczne w Berlinie, jej mężem jest kompozytor Antoni Łazarkiewicz. Najmłodsza Zosia, rocznik 1990, studiuje na SWPS, ale od półtora roku pracuje jako asystentka znanej stylistki.

Komasa urodził się w Poznaniu, dorastał w Warszawie, ale trudno mu mówić o swoich korzeniach.

– Nie mamy „miejsca pochodzenia". Tata urodził się w Bochni, mama wywodzi się z drawsko-pomorskiego, jej rodzina rozrzucona jest po Białorusi.

Wczesne dzieciństwo Janek spędził w Poznaniu, bo ojciec należał do zespołu Teatru Nowego Janusza Wiśniewskiego. Był bardzo związany z dziadkami. Babcia skończyła dziennikarstwo na Jagiellonce, zawsze przynosiła mu książki i komiksy.

Z PRL niewiele pamięta, może tyle, że nie miał dzieciństwa z jajkami niespodziankami.  – Kiedy przyszła paczka z RFN, myślałem, że te słodycze to raj. My, niby-Europejczycy, nigdy nie mieliśmy błyskotek. Ten głód bogactwa był potwornie drażniący.

W 1989 roku, kiedy Wiśniewski przeniósł się do Warszawy, rodzina Komasów zrobiła to samo. Ale w stolicy teatr się rozpadł.

– Lata 90. nie były dla nas łatwe – wspomina Komasa. – Tata stracił pracę. Był w obcym mieście, okropnie się czuł, stuknęła mu czterdziestka, co dla mężczyzny jest czasem trudnym. Mama z kolei zaczęła pracować w telewizji i tam, ze swoją ogromną energią, odnalazła się idealnie. Szybko zaczęła zajmować wysokie stanowiska. Bywało, że wracała do domu późno, a my przecież – jak to dzieci - chcieliśmy z nią spędzać jak najwięcej czasu.

Czasem Gina Komasa zabierała ich do telewizji.

– Graliśmy w 5-10-15, w „Ziarnie" i w innych programach – opowiada Komasa. – Takie nagrania zdarzały się czasem i dwa, trzy razy w miesiącu. Pamiętam, że wracałem do domu bardzo zmęczony. To wtedy przekonałem się, że nie lubię stać przed kamerą. I w ogóle występować. Chodziłem do szkoły muzycznej, gdzie miałem zajęcia z profesor Zagórowską, podobno dobrze rokowałem jako muzyk. Wszyscy myśleli, że zostanę pianistą, ale ja po podstawówce się postawiłem. Scena była dla mnie koszmarnym stresem. Nie mam charakteru entertainera. Nigdy nie mógłbym zostać aktorem.

Chciał tworzyć, ale bez pokazywania własnej twarzy. Jako małolat z kolegami rysował graffiti nocą na murze, a potem obserwował, jak w dzień ludzie oglądali je, jadąc do pracy autobusem.

– Fascynowała mnie praca inżyniera dźwięku – mówi. – Patrzyłem na człowieka, który siedział za konsoletą, nagrywał najważniejsze polskie płyty, miał wpływ na ich kształt, a nikt go nie znał. Dla mnie to był ideał.

Potem takiego maga zobaczył raz jeszcze, gdy ojciec grał epizod w „Liście Schindlera". – Razem z bratem spędziliśmy na planie w Krakowie dwa tygodnie. Patrząc na Stevena Spielberga, miałem wrażenie, że widzę mojego inżyniera dźwięku, tylko mającego jeszcze większą moc. Dostrzegłem magię planu filmowego: chaos, krzyki, potem komenda: „Kamera ruch" i wszystko nagle układa się w uporządkowany obraz. Jeszcze tylko: „Niech pani się nie śmieje, tak, pani, tam w dziesiątym planie!". I dalej. Na moich oczach stawał się cud.

Do dzisiaj ma zdjęcie ze Spielbergiem. – Jak mnie objął, wydukałem: „I want to be like you". „You will be some day" – odpowiedział.

Spot jak pół filmu

Po maturze studiował przez rok filozofię, zdawał wszystkie egzaminy, ale wiedział, że to nie to. Chodził do Iluzjonu, połykał dwa, trzy filmy dziennie. Powiedział sobie: „Teraz albo nigdy".

– Miałem już wtedy Kingę i malutką Maję – wspomina. – Mieszkaliśmy w Falenicy, u rodziców mojej żony. Był rok 2000. W kinie „Quo vadis", polskie filmy to był koszmarek. Jeszcze nie było PISF ani żadnych struktur filmowych. Ale się uparłem.

Nigdy nie robił filmów amatorską kamerą. Przed egzaminami zrealizował dokumentalną etiudkę, żeby pokazać coś  egzaminatorom. Zdał za pierwszym razem. I zaczęło być ciężko. Pojechali do Łodzi razem z Kingą i dzieckiem. Był najmłodszy na roku. Właściwie zawsze był najmłodszy. W przedszkolu, w szkole. Potem na studiach. – Bycie najmłodszym może wzbudzać agresję – mówi. – Rozmawiałem kiedyś o tym z Dorotą Masłowską. Człowiek chce się zestarzeć. A co gorsza, jeszcze wyglądał o kilka lat młodziej w stosunku do realnego wieku. – Rektor Filmówki Henryk Kluba, wręczając indeksy każdemu nowo przyjętemu studentowi, mówił coś miłego. „No, będziemy mieli na roku ładną dziewczynę" albo „Świetny film pan pokazał". Przy mnie roześmiał się: „A ty to musisz więcej jeść, bo cię prawie nie widać". Wyglądałem rzeczywiście jak szczyl. I byłem strasznie naiwny.

Jego rocznik uchodził za zdolny. Ale dały o sobie znać nowe czasy. Po zajęciach każdy wracał do siebie. Studenci dwa lata starsi po zajęciach chodzili razem na kawę, na wódkę, na roku tworzyły się pary. Jego rocznik tworzyli ludzie zatomizowani. I ambitni.

– W swojej młodzieńczej naiwności bez zmrużenia oka powtarzałem: „Kiedyś dostanę Oscara". Nie miałem też oporów przed wysłaniem etiudy do Cannes – mówi Komasa.

W 2004 roku jego krótki filmik „Fajnie, że jesteś" został przyjęty do studenckiej sekcji Cinefondation. Dwudziestotrzyletni Komasa trafił na najsłynniejszy europejski festiwal filmowy. – Myślałem: „Żaden wielki sukces, tak być powinno". Ale potem okazało się, że to było niesamowite przeżycie. Z montażystą i operatorem chodziliśmy po bulwarze Croisette jak dzieci. Od spotkania do spotkania, od imprezy do imprezy. Film dostał trzecią nagrodę.

Organizatorzy festiwalu canneńskiego lubią promować twórców, których odkrywają. Od tamtego czasu dostaje e-maile: „Jan, jak tam twój debiut?".

Chciał debiutować, ale to był trudny czas. Kinematografia nie miała pieniędzy. Dlatego właśnie z Anną Kazejak, Maciejem Migasem i Jarosławem Sztanderą wymyślili, że łatwiej im będzie zrobić film razem. Sztandera potem się wycofał, nakręcili „Odę do radości" we trójkę. Odnieśli sukces. Ale potem długo czekali na samodzielne debiuty. Kazejak zrobiła w ub. roku „Skrzydlate świnie", Migas rzucił się w seriale telewizyjne – reżyserował „Plebanię", „Londyńczyków", ostatnio „Rok 1920. Wojnę i miłość". „Sala samobójców" Komasy weszła do kin przed tygodniem.

– Nie mam poczucia, że ten film przyszedł późno. Po pierwsze, zacząłem nad nim pracować już w 2007 roku, po drugie zaś – przez cały ten czas coś robiłem.

Współpracował przy powstawaniu dokumentalnych filmów Wiesława Dąbrowskiego o Henryku Warsie i Piotrze Adamczyku. Nakręcił dokumentalny „Spływ" o organizowanym przez Monar spływie kajakowym Doliną Rospudy. W teatrze telewizji wyreżyserował „Wrocławską Golgotę". Zrobił też dziesiątki reklam i teledysków.

– Zacząłem pracować w połowie studiów. Dziecko miało trzy lata, taryfa ulgowa się wyczerpywała – mówi i dodaje zaraz, że reżyserowanie reklam było super szkołą – Darren Aronofsky powiedział kiedyś, że film widzi w klatkach. Reklama też tego uczy. Ujęcie trwa 20 klatek, a uszczknięcie dwóch, trzech robi dużą różnicę.

Poza tym budżet przeciętnej, 30-sekundowej reklamy to milion zł, połowa kosztów całej „Ody do radości". Więc na planie nie trzeba przykrajać pomysłów do możliwości, można puścić wodze fantazji.

– Najbardziej lubię reklamy społeczne – mówi. – Bo tam nie promuje się produktu, tylko ideę.

Do świata teledysków wciągnęły jego i Macieja Majchrzaka Sistars, koleżanki ze społecznego liceum.

– Proponując nam współpracę, były już bardzo znane. Czuliśmy, że dostajemy szansę zaistnienia na trudnym rynku. I rzeczywiście, dzięki temu teledyskowi otworzyły się dla mnie różne drzwi.

Do „obiegu" pomógł mu też wejść Dariusz Zatorski, dyrektor kreatywny w agencji Leo Burnett, potem w JWT i DDB. – Tak naprawdę dzięki niemu jestem reżyserem – mówi. – Z fabuły nie daje się utrzymać rodziny. Żeby móc robić filmy, trzeba zarobić gdzie indziej.

Koktajl Mołotowa i hip-hop

Premiera „Sali samobójców" zakończyła bardzo intensywny etap w jego życiu. – Henryk Kluba powiedział mi na pierwszym roku: „Słyszałem, że masz żonę". „No, mam panie profesorze". „To  czemu wybrałeś sztukę? Zapewniam cię, żona i sztuka to dwie kobiety, które będą się nienawidzić". Jest w tym trochę racji. Moja Kinga jest wyrozumiała i jakoś to znosi. Ale ja sam już wiem, na czym polega nieustający konflikt między życiem prywatnym i pracą.

Robiąc „Salę samobójców", przez cztery lata prawie nie miał wolnych dni. Mówi, że można umrzeć z powodu profesjonalizmu. Ze zmęczenia i niedospania: – Tak żyje dzisiaj coraz więcej ludzi. To prowadzi do powstania społeczeństwa, gdzie każdy ma swojego psychiatrę, który też ma swojego psychiatrę. Często nie zdajemy sobie sprawy, że uczestniczymy w niemal samobójczym pędzie. Jak robię film, nie śpię do trzeciej w nocy, nie jem, nie odpoczywam.  Czasem mam wrażenie, że robię to samo, co bohater „Sali samobójców", tylko powoli i podświadomie. Różnimy się tym, że on rozpaczliwie szukał miłości. Ja mam swoją rodzinę.

Obiecał sobie, że w lutym, w czasie szkolnych ferii pojedzie z żoną i dziećmi na wakacje, gdzieś daleko, pod jakieś palmy. Zamiast tego wylądowali w Berlinie. – Zakwalifikowano „Salę..." do oficjalnej festiwalowej sekcji Panorama Special – tłumaczy. – Producent i dystrybutor uważali, że musimy jechać, bo tam robi się znakomite interesy. Rzeczywiście, dostaliśmy dużo ofert od dystrybutorów europejskich, pięć ze Stanów, jedną z Kanady. Zgłosiło się też wiele festiwali. Ten rok znów będzie jak rollercoaster.

A przecież czekają na niego następne projekty. Właściciel Akson Studio, producent Michał Kwieciński zapowiada, że Komasa będzie robił film o powstaniu warszawskim.

– Zacząłem pracować nad scenariuszem ponad pięć lat temu, Michał Kwieciński postanowił koktajle Mołotowa zmieszać z moim hip-hopem. A ja połknąłem haczyk, niemal żyłem w Muzeum Powstania, brałem udział w rekonstrukcjach. Zresztą razem z niesamowitymi ludźmi. Przychodziła tam urzędniczka z Ministerstwa Gospodarki, ojciec czwórki dzieci, były policjant, nawet facet z grupy antyterrorystycznej, który opowiadał o poważnych akcjach, a potem biegał z nami ze stenem ze ślepymi nabojami. Powstanie uwodzi bardzo wiele osób. Ma magnetyczną siłę. Stało się doświadczeniem ważnym już nie tylko dla warszawiaków.

Komasa nie ukrywa, że jest w nim tęsknota za bohaterstwem, którą nosi w sobie sporo ludzi z jego pokolenia. Pokolenia niemającego własnej legendy.

– Trochę zazdroszczę ludziom, którzy mają w rodzinie powstańców, mam kontakt ze Związkiem Kombatantów i wiele pamiątek z powstania. Pomyślałem, że film o sierpniu '44 to dla mnie projekt życia. Samo pisanie scenariusza było dla mnie wielkim przeżyciem. A teraz czuję na sobie ogromną odpowiedzialność, zwłaszcza, że nie powstały dotąd wielkie produkcje Juliusza Machulskiego i Dariusza Gajewskiego – mówi Komasa i, jak na pracoholika przystało, zaraz dodaje, że ma też kilka innych scenariuszy.

Z Maciejem Cecko przygotowuje film o Kosowie, bardzo chciałby współpracować z młodymi pisarzami takimi jak Sylwia Chutnik czy Jakub Żulczyk. A gdy pytam o marzenia, najpierw rzuca:

– Muszę nauczyć się lepiej dzielić czas między życie zawodowe i prywatne. Także po to, by mojej żonie umożliwić powrót do pracy i nie widywać dzieci tylko wtedy, kiedy już śpią.

Ale to nie koniec: – Chciałbym robić dobre filmy – mówi. – Co to znaczy dobre? Ja dzielę filmy na moralne i niemoralne. Bardzo bym chciał, żeby dzięki moim obrazom choć jeden widz stał się lepszym człowiekiem.

A kiedy upominam go, że zamiast marzyć o wakacjach pod palmami znów mówi o kinie, macha ręką:

– Ech, cokolwiek będzie, i tak będę miał poczucie winy. Jak wejdę w zdjęcia, będę czuł, że nie było mnie w domu trzy lata, a teraz znowu uciekam. Jak poświęcę się domowi, też będę nie do życia, bo będę tęsknił za robotą. Pracoholizm to skaza.

Do „Sali samobójców", którą od początku marca możemy oglądać w kinach, przylgnęła etykietka filmu, jakiego jeszcze w Polsce nie było. Coś w tym jest. To pierwszy polski obraz kultury emo, nowoczesny, świeży, a jednocześnie zaskakująco dojrzały warsztatowo. I niepokojący.

Jan Komasa opowiada historię osiemnastolatka, który tracąc związek uczuciowy z otoczeniem i rodziną, wchodzi w świat wirtualnego second life'u. Tam zakochuje się, tęskni, marzy. Utrzymuje kontakt z dziewczyną, która jest królową Sali Samobójców. Dom, szkoła, życie realne przestają być ważne. Dramatem staje się tylko odłączenie sieci. Ale w tej grze nie ma siedmiu istnień, ludzie naprawdę cierpią i krwawią, umierają. Ucieczka od codzienności może skończyć się tragedią.

„Sala samobójców" jest świetnie zrealizowana, kino aktorskie przeplata się tu z animacją ukazującą rzeczywistość wykreowaną w komputerze. Przede wszystkim jednak jest to krzyk pokolenia, które mając wszystko, nie daje sobie rady z życiem i ze sobą. Niezakorzenione i samotne, traci poczucie sensu istnienia.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą