Do „Sali samobójców", którą od początku marca możemy oglądać w kinach, przylgnęła etykietka filmu, jakiego jeszcze w Polsce nie było. Coś w tym jest. To pierwszy polski obraz kultury emo, nowoczesny, świeży, a jednocześnie zaskakująco dojrzały warsztatowo. I niepokojący.
Jan Komasa opowiada historię osiemnastolatka, który tracąc związek uczuciowy z otoczeniem i rodziną, wchodzi w świat wirtualnego second life'u. Tam zakochuje się, tęskni, marzy. Utrzymuje kontakt z dziewczyną, która jest królową Sali Samobójców. Dom, szkoła, życie realne przestają być ważne. Dramatem staje się tylko odłączenie sieci. Ale w tej grze nie ma siedmiu istnień, ludzie naprawdę cierpią i krwawią, umierają. Ucieczka od codzienności może skończyć się tragedią.
„Sala samobójców" jest świetnie zrealizowana, kino aktorskie przeplata się tu z animacją ukazującą rzeczywistość wykreowaną w komputerze. Przede wszystkim jednak jest to krzyk pokolenia, które mając wszystko, nie daje sobie rady z życiem i ze sobą. Niezakorzenione i samotne, traci poczucie sensu istnienia.
Twórca „Sali samobójców" ma 29 lat, żonę, dwoje dzieci, a poza tym dziesiątki zrealizowanych reklam, dokument, teatr telewizji, kilka etiud. No i dwa filmy fabularne. Wszystko w jego życiu gna błyskawicznie.
Jan Komasa należy do pierwszej generacji wchodzących do kina reżyserów, którzy dorastali już w nowej Polsce. Sam mówi, że jego pokolenie jest „przejściowe". Ci kilka lat starsi mają w pamięci puste półki i walkę o wolność. Ci kilka lat młodsi już o nic nie musieli walczyć i wszystko dostali na tacy. – Starsi od nas o kilka lat słuchali punka, my – hip-hopu – śmieje się.
Tę różnicę pokoleń poczuł wyraźnie, gdy razem z Maciejem Migasem i Anną Kazejak przygotowywali nowelowy film „Oda do radości" o młodych ludziach, którzy nie mogąc znaleźć miejsca we własnym kraju, wyjeżdżają pracować do Anglii. Bohater Migasa po studiach wraca do rodzinnego miasteczka nad morzem i nie może tam dostać pracy. Bohaterka Kazejak za pieniądze zarobione w Anglii otwiera na Śląsku zakład fryzjerski, który zostaje zdemolowany w czasie strajku. Komasa zrobił wówczas etiudę najmniej polityczną – opowiedział o hip-hopowcu zakochanym w dziewczynie, której ojciec-dyrektor nie uznaje go, traktując związek córki jak mezalians.
– Maciek jest ode mnie starszy o pięć lat, Anka o dwa – mówi Komasa. – Dla nich, a także dla Janusza Kijowskiego, który opiekował się naszym filmem, bardzo ważna była polityka. Namawiali i mnie mnie: „Daj ojcu twojej bohaterki jakąś historię. Może by tak w jakiejś scenie podszedł do starych zdjęć, na których byłby z przyjaciółmi ze strajku z roku '80." A mnie było wszystko jedno, skąd kto pochodzi. Interesowała mnie nie przeszłość, lecz przyszłość. Chciałem swoją nowelę opowiedzieć jak najbardziej apolitycznie i uniwersalnie.