Media przestały pokazywać świat, a stały się tablicą, na której każdy może zawiesić swoją opinię. Komentarz jest ważniejszy od wiadomości.

Zmieniają się same media, ich twórcy i odbiorcy. Wymieszały się role – ci, którzy dotychczas tylko słuchali i oglądali, chcą mieć coś do powiedzenia, współtworzyć świat. Dorzucają swoje pięć groszy na forach, blogują – wytwarzają konkurencyjny obieg opinii, traktowany już niemal na równi z tym dziennikarskim, zawodowym.

Dziennikarze, którzy mieli za zadanie poznawać świat i rzetelnie go przedstawiać tak zwanemu ogółowi, sami stali się celebrytami i obiektem zainteresowania. Ich także kusi, by wywierać wpływ, stwarzać fakty, a nie czujnie je obserwować. Natomiast bohaterowie newsów szybko zobaczyli w tym korzyść – mają w dziennikarzach sojuszników; wiedzą, co i komu szepnąć, by wywołać upragniony efekt. Na tej zamianie ról i pomieszaniu kompetencji tracimy wszyscy. Każde słowo można dziś dowolnie interpretować i bez konsekwencji odwołać. W krainie wirujących opinii wiarygodność nie ma już znaczenia. To kategoria z dawnego rozumienia informacji. Plotkom wystarczy, że jest w nich coś na rzeczy.

Opinie żyją dłużej niż rzetelne wiadomości, bo są bardziej użyteczne dla komercyjnych mediów. Faktów nie da się dowolnie zmieniać, sprzedawać na wiele sposobów – są sztywne, nudne, nie dość dynamiczne. Natomiast ich interpretacje są z plasteliny, wyginają się bez końca – będzie o czym mówić już od śniadaniowej kawy czy herbaty, a kropkę nad i postawi się dopiero wieczorem. Łatwo gadać w cały świat, wystarczy wrzucić pogląd do sieci. I od razu przechodzi się do wieczności, bo w przeciwieństwie do ulotnych audycji radiowych i żyjących jeden dzień papierowych gazet Internet jest wieczny. (Jak bardzo, to się pewnie niedługo okaże). Wchłania wszystko bez dyskusji, rozsiewa i mieli.

Łatwo gadać także dlatego, że dziennikarze chętnie słuchają, a rzadko trzeźwo reagują. Robią miejsce różnym gadułom: politykom, gwiazdom, pseudoekspertom, każdemu, kto chce mówić. Coraz mniej jest reporterów, czyli ludzi umiejących samodzielnie pozyskać informacje, a coraz więcej dziewcząt i chłopców, którzy biegają po sejmowych korytarzach i bankietach, ochoczo spijając słowa z czyichś ust. Ktoś coś gdzieś chlapnie i to wystarczy, by zainteresować redakcję – jeśli nie tę, to inną. Prędzej czy później któryś z dziennikarzy poniesie słowo dalej, uruchomi lawinę.

Źródło wiadomości jest coraz częściej anonimowe, autor informacji także – nie ma więc komu ufać ani komu zarzucić braku odpowiedzialności. Przyzwyczajamy się do paplaniny. Niech gadają. Byle dowcipnie, ostro albo z wdziękiem. Każdy ma dziś swojego idola wśród producentów opinii.

Ale poza pierwszym garniturem znanych publicystów są tysiące dziennikarzy, którzy pałeczkę czwartej władzy oddają specjalistom od public relations. Reporterzy opłacani za opisywanie świata takim, jaki jest, dobrowolnie ustępują miejsca tym, którzy zarabiają na tworzeniu jego wizerunku. Z lenistwa i wygody zgadzają się na role podwykonawców: serwisy informacyjne – szczególnie w sieci – są pełne tekstów promocyjnych, kopiowanych bezmyślnie. Zamazuje się nie tylko granica między wiadomością a komentarzem, także między informacją a reklamą. Coraz częściej nie dostrzegamy różnicy. Przestajemy rozumieć, co się do nas mówi.