Dariusz Rosiak o filmie „Sen o Afryce” Ulricha Koehlera

Publikacja: 06.08.2011 01:01

Afryka służy białym ludziom do dwóch rzeczy: okazywania jej litości albo dominowania nad nią, co w praktyce na jedno wychodzi. W obu wypadkach chodzi o nasze dobre samopoczucie, poszerzanie własnych horyzontów, a czasem nawet dogłębną analizę własnej osobowości przy pomocy doświadczeń innych. Afryka dla białych ludzi to jest idealny kontynent dla odprawiania różnego rodzaju rytuałów inicjacji. O tym właśnie traktuje większość książek i filmów stworzonych przez białych na temat Afryki.

Jakże odświeżającym doświadczeniem jest obejrzenie filmu o Afryce, który nie pokazuje rozległych sawann pełnych lwów i antylop ani odwiecznej walki człowieka z naturą, ani skaczących Masajów jako obrazu metafizycznej łączności człowieka z przodkami, ani nawet budzących odruch moralnego gniewu i poczucie winy dzieci z wydętymi brzuszkam . „Sen o Afryce"  Ulricha Koehlera - na ekranach polskich kin za tydzień - jest zaprzeczeniem stereotypu „opowieści afrykańskich" snutych przez białych podróżników, pracowników organizacji humanitarnych, polityków, producentów z Hollywood i innych ludzi dobrej woli.

To oczywiście ogranicza siłę jego oddziaływania do widzów gotowych przyjąć do wiadomości, że obraz kontynentu przedstawiony w „Pożegnaniu z Afryką" i w programach Animal Planet nie wyczerpuje tematu, ale reżyser chyba liczył się z takim ryzykiem. Programowo odmawia epatowania widza emocjami na rzecz surowej, rwanej, niemal onirycznej obserwacji rzeczywistości. Całość tworzy gęsty, zawiesisty kolaż pełen mrocznych obrazów i natarczywych dźwięków, zwłaszcza w drugiej części. A jednak wejść w ten niełatwy świat warto, bo wybierając właśnie takie środki wyrazu, Koehler mówi o Afryce i konfrontacji białych z tym kontynentem znacznie więcej i ciekawiej niż przesłodzone produkcje hollywoodzkie, ociekające krwią reportaże z obozów uchodźców albo ociekające przygodą relacje podróżnicze.

Film Koehlera stoi na przeciwległym biegunie od „Pożegnania z Afryką", ale opowiada mniej więcej o tym samym: nieustannym napięciu, jakie towarzyszy obecności białego człowieka w Afryce, fascynacji, jaką budzi ten kontynent wśród białych, i nieuchronnej klęsce, do jakiej prowadzą próby okiełznania tej fascynacji. Nawet jeśli nie mówi, dlaczego biali chcą żyć w Afryce, to pokazuje mechanizmy tego procesu.

Głównym bohaterem jest Ebbo Velten, lekarz, który po kilkunastu latach pracy w Kamerunie staje przed wizją powrotu do Europy. Na tyle przerażającą, że Ebbo rezygnuje z powrotu, najprawdopodobniej doprowadza do rozpadu rodziny i zostaje w Kamerunie. Europa jest dla niego dalekim, obcym miejscem, żona i córka, do których ma wrócić – jeszcze jednym problemem, którego nie chce, nie umie rozwiązać. Zostaje w Kamerunie, wchodzi w związek z młodą Afrykanką, która rodzi mu dziecko, wycofuje się z miasta i przenosi do buszu. Tam kieruje miejscową kliniką, gdzie za pieniądze z WHO ma przeciwdziałać epidemii śpiączki afrykańskiej. Problem w tym, że żadnej epidemii nie ma:  Velten wszystkich wyleczył, a pieniądze, które trafiają do kliniki, służą finansowaniu szalonego pomysłu budowy ośrodka dla myśliwych, któremu patronuje jeszcze bardziej niż Ebbo oderwany od realnego świata francuski biznesmen Hypolyte Girardot. Ebbo o tym wie, doskonale zdaje sobie sprawę, jak działają mechanizmy dojenia Zachodu z pieniędzy na pomoc, bo – jak pokazuje film – kilka lat wcześniej potrafił je rozbrajać.

W swojej drugiej części ukazującej klinikę w buszu film zawiera czytelne odniesienia do „Jądra ciemności" Conrada: Ebbo staje się Kurtzem epoki pomocy rozwojowej, jego początkowa fascynacja – osadzona jednak silnie w trzeźwej ocenie Afryki i Afrykanów – zmienia się w obsesję, chorobę prowadzącą do nieuchronnego metaforycznego kresu. Kurtz zmienił się w kapłana grozy, Ebbo w ludzkiego ducha, dla którego końcowa metamorfoza stanowi ostateczną klęskę.

Jednak to nie metafory stanowią istotę filmu Koehlera, wręcz przeciwnie – wielką siłą „Snu o Afryce" jest jego dosłowność i programowe odejście od upiększania obrazu Afryki i Afrykanów. Film w większości rozgrywa się w ciemności. To jest, wbrew pozorom, rewolucyjne odkrycie dla kina – w Afryce Koehlera nie świeci słońce, tylko reflektory samochodów albo światła generatorów prądu. Jak inaczej może być pod równikiem, gdzie zmrok zapada codziennie o 6 po południu? Widać może, skoro 99 procent filmów o Afryce pokazuje kontynent słońca i jasności.

Znakomite są obserwacje Afrykanów, zwłaszcza ich wyuczonej latami w kontaktach z białymi umiejętności manipulowania ludźmi i traktowania każdego Europejczyka jak chodzący bankomat. Pyszna jest scena tłumaczenia przez dyrektora szpitala, dlaczego fundowany przez organizacje pomocowe budżet na walkę z nieistniejącą epidemią śpiączki powinien wzrosnąć.

Od połowy filmu główna konfrontacja toczy się między Ebbo a Aleksem, czarnym Francuzem wysłanym przez WHO do Kamerunu w celu oceny działalności kliniki. Bardzo szybko orientujemy się, że to Alex – mimo koloru swojej skóry – jest w tym starciu Europejczykiem. Nie ma pojęcia, jak chronić się przed wyłudzaniem pieniędzy, miejsce i ludzie przerażają go i irytują, szybko zapada na malarię. Szybko również się orientuje, jak bardzo jego wyobrażenia na temat Afryki (jest w niej pierwszy raz w życiu) i Afrykanów odstają od rzeczywistości. To dla niego, a nie dla miejscowych, pobyt w klinice prowadzonej przez Veltena staje się horrorem, którego nie potrafi ogarnąć. Wbrew oczekiwaniom widza nie czuje się Afrykaninem, nie szuka związków z kontynentem swoich przodków, nie rozumie i nie akceptuje mentalności i zasad życia Kameruńczyków, oni także nie chcą go u siebie. I jeszcze na dodatek jest gejem.

„Sen o Afryce" jest przede wszystkim filmem o osobistej alienacji, stopniowym wychodzeniu z siebie, zatracaniu się gdzieś na „ziemi niczyjej", która powstaje w człowieku, który pozbywa się własnych korzeni i nie potrafi zrosnąć się z innymi. Nie jest to film polityczny, choć spostrzeżenia natury politycznej również są w nim istotne. Akcja toczy się w środowisku organizacji pomocowych, a jego druga część zaczyna się od wygłoszonego przez Afrykanina podczas konferencji we Francji miażdżącej krytyki idei pomocy rozwojowej. Ulrich Koehler w kilku publicznych wypowiedziach dystansował się od tak jednoznacznej oceny pomocy rozwojowej, twierdząc, że nie zgadza się z poglądami wszystkich swoich bohaterów, ale jego film nie pozostawia złudzeń. Jeśli w Afryce Conradowskiej wehikułem ostatecznej grozy był kolonializm, to tutaj obsesję bohatera napędza szlachetna idea niesienia pomocy czarnym. Nawiasem mówiąc, u źródeł kolonializmu stały równie szczytne idee niesienia rozwoju cywilizacyjnego i chrześcijańskiej miłości bliźnim, których los pozbawił szans na czerpanie cenionych przez Europejczyków wartości z życia.

Sam Ebbo rozumie doskonale, że z ideałów nic nie zostało, sponsorowana przez WHO klinika jest dziwną przetwórnią zachodnich pieniędzy częściowo na finansowanie szalonego projektu ośrodka dla myśliwych w buszu. Nic też nie zostaje z próby zostania Afrykaninem, kontynent wchłania białego, ale nie w taki sposób, w jaki sobie wymarzył. Film Koehlera nie jest w gruncie rzeczy głosem na temat Afryki, bardziej – spojrzeniem na nasze europejskie wyobrażenia o tym kontynencie. To nie Afryka zjadła białego, sam się w niej rozpuścił, podobnie jak kiedyś wielu kolonizatorów i misjonarzy.

Afryka służy białym ludziom do dwóch rzeczy: okazywania jej litości albo dominowania nad nią, co w praktyce na jedno wychodzi. W obu wypadkach chodzi o nasze dobre samopoczucie, poszerzanie własnych horyzontów, a czasem nawet dogłębną analizę własnej osobowości przy pomocy doświadczeń innych. Afryka dla białych ludzi to jest idealny kontynent dla odprawiania różnego rodzaju rytuałów inicjacji. O tym właśnie traktuje większość książek i filmów stworzonych przez białych na temat Afryki.

Jakże odświeżającym doświadczeniem jest obejrzenie filmu o Afryce, który nie pokazuje rozległych sawann pełnych lwów i antylop ani odwiecznej walki człowieka z naturą, ani skaczących Masajów jako obrazu metafizycznej łączności człowieka z przodkami, ani nawet budzących odruch moralnego gniewu i poczucie winy dzieci z wydętymi brzuszkam . „Sen o Afryce"  Ulricha Koehlera - na ekranach polskich kin za tydzień - jest zaprzeczeniem stereotypu „opowieści afrykańskich" snutych przez białych podróżników, pracowników organizacji humanitarnych, polityków, producentów z Hollywood i innych ludzi dobrej woli.

Pozostało jeszcze 85% artykułu
Plus Minus
„Cannes. Religia kina”: Kino jak miłość życia
Plus Minus
„5 grudniów”: Długie pożegnanie
Plus Minus
„BrainBox Pocket: Kosmos”: Pamięć szpiega pod presją czasu
Plus Minus
„Moralna AI”: Sztuczna odpowiedzialność
Materiał Promocyjny
Tech trendy to zmiana rynku pracy
Plus Minus
„The Electric State”: Jak przepalić 320 milionów
Materiał Partnera
Polska ma ogromny potencjał jeśli chodzi o samochody elektryczne