To niezdrowa, szkodliwa martyrologia i masochizm. Nieszczęścia narodowe bywają „fundamentem wspólnot"; tak było w przypadku Izraela po Holokauście, Serbów po Kosowym Polu, a także wielu Polaków po nieszczęściach XVII i XVIII wieku. Nie jest to jednak na ogół pamięć ożywiająca dynamikę rozwojową. Raczej utrwala obok więzi wspólnoty kompleksy, urazy i nienawiść. Poczuliśmy nieraz na własnej skórze znaczenie takiej pamięci historycznej wobec nas – u Niemców, Rosjan, Ukraińców czy Litwinów. Zwłaszcza u Niemców, ich agresywność i arogancja od 150 lat brała się głównie z nieszczęść i upokorzeń z dawnych czasów, a także z Wersalu. 65 lat temu pamięć nieszczęść była żywa i zespalała Polaków, ale też ciążyła: odbierała nam poczucie pewności siebie i własnej wartości, niezbędnej dla odważnego życia i rozwoju. Z biegiem czasu jednak na szczęście urazy w naszej pamięci historycznej osłabły.
Zgadzam się z Bronisławem Wildsteinem, że „kultura ludzka wyrasta z pamięci" i że nasza tożsamość tworzy się we wspólnocie narodowej, ale w ocenie tego trzeba być ostrożnym i zachować zdrowy rozsądek, bo wartości ludzkie bywają ambiwalentne. Pamięć i dziedzictwo narodu są dla nas jak chleb, bez niego życie byłoby niemożliwe lub spadałoby do poziomu wegetatywnego, zwierzęcego. Dlatego narodowi i ojczyźnie należy się szacunek jak dla chleba, nie więcej. Dla ojczyzny, która jest dla nas jak chleb, trzeba się poświęcać i nawet oddawać swe życie, aby ona żyła i aby inni ludzie żyli, ale nie należy czynić z niej bożka, co się często zdarza, i to bożka, który ma być nieskazitelny. Autor słusznie zastrzega, że nie wolno zamykać oczu na czynione zło, ale jest zupełnie niezrozumiałe, dlaczego nie pozwala oceniać krytycznie naszych dziejów, wydarzeń i ludzi. Przecież grozi to przekłamaniem naszej pamięci, a słusznie pisał Józef Szujski, że „fałszywa pamięć jest mistrzynią fałszywej polityki". Krytyczna ocena przodków nie oznacza pogardy dla nich czy naszej pychy. Mamy w naszej historii dość osiągnięć i ludzi, którzy dają nam poczucie wartości i nie musimy przemilczać błędów, głupoty i małości, które też – jak wszystkim nam – towarzyszyły.
Pomyłki i błędne decyzje trzeba oceniać w kontekście ówczesnych sytuacji i rzetelnego rozeznania, bez „chciejstwa". Jednakże odrzucenie żądań Hitlera i kampania wrześniowa, a także powstanie warszawskie nie mogą być wyłączone z krytycznej oceny. Polscy przywódcy z marszałkiem Rydzem-Śmigłym i prezydentem Mościckim na czele, odrzucając szantaż Hitlera, uratowali ludzkość, bo gdyby ustąpili i zawarli sojusz z Niemcami, co miało sens, umożliwiliby im chyba pobicie i krajów Ententy i Stalina, a więc rządy nad światem hitlerowców i Japończyków na długo. I to nasi przywódcy z grubsza wiedzieli. W imię honoru i zgodnie z wolą narodu odrzucili tę możliwość i status wasala, ale nie brali dostatecznie pod uwagę, że groziło to śmiercią milionów Polaków, a zwłaszcza zaplanowaną przez obu sąsiadów eksterminacją całej polskiej elity. Etos i uczucia do nas i hitlerowców oraz bolszewików były raczej oczywiste, po nocy długich noży, a zwłaszcza po stalinowskich czystkach, w czasie których zabito też 110 tysięcy Polaków. Piłsudski, gdyby dożył do 1939 r. i nadal przewodził, bardzo poważnie rozważałby tę sprawę, podobnie jak płk Sławek, który w poczuciu bezsilności popełnił samobójstwo. Nie odczuwam dumy, że staliśmy się Winkelriedem Narodów poświęcającym się za innych.
Polskie błędy w latach 1936 – 1939 były uderzające. Słusznie próbowaliśmy przekonać Francję, aby walczyła i że jej pomożemy. Trafne były opinie marsz. Śmigłego o słabości moralnej i politycznej Francuzów. Nie ufał im, ale nie zrobił niczego istotnego, aby zagwarantować skuteczność aliansu z Francją i Anglią. Do 1 września nie otrzymaliśmy ani funta przyrzeczonej pomocy finansowej i ani jednego samolotu. Polski sztab wiedział, że głównie z powodu słabego uzbrojenia zostaniemy pobici po paru tygodniach, najwyżej miesiącach. Alianci też to wiedzieli, ale mogli nam dostarczyć po kilkaset samolotów, czołgów i dział, co nie tylko dałoby nam szanse skuteczniejszej obrony, ale stanowić by mogło gwarancję, że traktuje się nas jako poważnego sojusznika i dlatego alianci uderzą wszystkimi siłami, co dawało szansę zwycięstwa. Wystarczył jednak oszukańczy podpis gen. Gamelin na umowie wojskowej z Polską, który miał tylko powstrzymać Polaków przed porozumieniem z Hitlerem, i nie był traktowany poważnie, a faktycznie skazywał Polskę na śmierć. Chytry realista Piłsudski, gdyby żył, prawdopodobnie postępowałby z aliantami inaczej i co najmniej poważnie straszyłby ich porozumieniem z Niemcami. Nasi przywódcy byli dzielni i tragiczni, ale także naiwni.