Dziwacznie ucięty, wystawia boczną ścianę w stronę ronda – widzi ją każdy, kto przejeżdża. Na ścianie plakat wyborczy jednej z dwóch najważniejszych dziś partii. Na nim hasło zapewniające, że będzie lepiej, zamożniej, szczęśliwiej, czyli ogólnie bardziej. Obok billboardu niewielkie okienko, wymyte, starannie zasłonięte firanką. Na parapecie doniczka z kwitnącym kwiatkiem. Dziwnie razem wyglądają: krzykliwa polityczna manifestacja lepszej przyszłości wydrukowana wielkimi literami i ten nieśmiały, troskliwie zaaranżowany obrazek – okienna wizytówka zadbanego, choć z pewnością skromnego domu. Podchodzę, żeby zrobić zdjęcie. Z okna wychyla się młody mężczyzna. Odsuwa lekko firankę, uśmiecha się: – Ja też będę na zdjęciu? Mogę być!
Rozmawiamy chwilę. Pytam: – Zapłacili panu za to, że ten plakat wisi na pańskim domu?
Nie zapłacili. Pan macha ręką, jakby odganiał sprawę wiadomą, oczywistą. Pyta: – A pani jest za nimi? Bo ja to sam nie wiem – wzrusza ramionami, wciąż pogodny, ale bezradny.
Patrzymy na siebie ze zrozumieniem. Ja, przyjezdna z dużego miasta, może nawet innego świata. I on – stąd, z małego polskiego okienka. Tak samo zagubieni i niepewni, czy w ogóle mamy jakiś wybór. – Pójdzie pan na wybory? – pytam. – Nie wiem, na kogo głosować – rozłożył lekko ręce. – Wszyscy tak samo obiecują, kłamią, a potem robią swoje. Ale raczej pójdę. Wypada, nie?
•
Chyba wiem, co ma na myśli pan z okienka. Wypada, bo wybory są przywilejem, całkiem niedawno u nas zdobytym, celebrowanym i prezentowanym jako największe zwycięstwo od zakończenia drugiej wojny światowej. Ale i bez tej historycznej narracji są dniem, w którym wolność przybiera praktyczny, namacalny kształt. Przez kilka chwil, między kabiną do głosowania a urną, coś od nas zależy. Wtedy demokrację – trudno uchwytne i niezrozumiałe hasło – nagle ma się w rękach, złożoną na cztery, wpychane w szczelinę. Głupio nie skorzystać z takiej szansy. Ale głupio też korzystać z niej bez przekonania, bezradnie wzruszając ramionami, w poczuciu, że jest się nabijanym w butelkę.
Między polską legendą wolnych wyborów a przyziemną prawdą o nich istnieje bolesny rozdźwięk, który wywołuje poczucie rozczarowania – doskonale znane mnie, panu z Gołdapi i z pewnością wielu innym osobom. Znaleźliśmy się na widowni, właściwie zmuszeni do oglądania haseł i wystąpień, którym nie wierzymy. Sytuacja pana z Gołdapi jest nawet trudniejsza – żyje z nimi w jednym domu. Śledzimy je obezwładnieni i nieufni. Ze smutną rezygnacją bierzemy udział w wyborach, które politycy – niedorastający do naszych potrzeb i oczekiwań, nie tylko wyobrażeń – zmieniają w maskaradę. Chcielibyśmy mieć do wyboru coś więcej niż mniejsze zło, na które powołuje się przed postawieniem krzyżyka tylu naszych znajomych. Mój rozmówca z Gołdapi wie, że polityka to teatrzyk, retoryka, wyścig po władzę. Jeśli miał złudzenia, dawno je stracił, można więc powiedzieć, że jest dojrzałym obywatelem, odpornym na wyborczą propagandę. A jednak czuje się przede wszystkim człowiekiem oszukanym. Z fanfarami zaproszonym do świata demokracji, w którym – zamiast współdecydować – może tylko puszczać oko, połykać żabę i uśmiechać się mimo wszystko.
•
Chwilę po rozmowie z nim weszłam do Biedronki. Niedzielne przedpołudnie, w sklepie tłok. Jest w czym wybierać, dobrobyt w przecenie, dostępny na wagę. Każdy, nawet niezamożny, może tu wkroczyć do krainy luksusu, cóż z tego, że niższej jakości i bez renomowanej marki. W dyskoncie wybór jest podobny jak w kabinie do głosowania – bierzemy taki towar, jaki jest dostępny. Akceptujemy iluzję, bo w Polsce wypada głosować, nawet jeśli nie ma na kogo. Nieuczestniczenie w wyborach uchodzi za agresywny gest, zlekceważenie wysiłku wszystkich, którzy poświęcili się dążeniu do wolności. I nie ma tu znaczenia, że jako wyborcy jesteśmy lekceważeni i traktowani niepoważnie przez kandydatów. Politycy, jacy są, każdy widzi. Ale my mamy być w porządku.