Politycznie poprawna cepelia

Aktor, który nie chce pokazać tak zwanego ptaka na scenie, może się obawiać, że nie ma dla niego miejsca w teatrze

Publikacja: 24.09.2011 01:01

Politycznie poprawna cepelia

Foto: Rzeczpospolita, Andrzej Krauze And Andrzej Krauze

Przyszłość polskiego teatru objawiła mi się podczas rozmowy z Rene Polleschem, który zrealizował w Warszawie spektakl „Jackson Pollock". Usłyszałem od wybitnego przedstawiciela niemieckiej sceny – awangardowej w skali Europy, wyznaczającej modne trendy również w Polsce – że obecnie największym problemem jest... heteroseksualizm.

Okazało się, że piętnowanie seksizmu i tolerancja nie wystarczą, trzeba jeszcze uznać swoją orientację – ale tylko heteroseksualną — za toksyczną. Za powód wszelkiego zła.

Rozmawialiśmy w TR Warszawa i starając się przekonać Pollescha, że padł ofiarą przesadnej politycznej poprawności, przypomniałem, że znajdujemy się o krok od sceny, gdzie całkiem niedawno rozpoczął światowe sukcesy teatr Krzysztofa Warlikowskiego, a Jacek Poniedziałek zagrał Hamleta-geja.

Pollesch zmartwił się i powiedział, że to wyjątek potwierdzający regułę.

Manowce snobizmu

Ponieważ pewnie całkiem niesłusznie uważam się za względnie niewinnego, tolerancyjnego heteroseksualnego monogamistę (wiem, że moja żona i znajomi geje mogą mieć czasami krańcowo różne zdanie!), pomyślałem, że niemieccy intelektualiści obciążani przez cały świat za wszystkie grzechy świata próbują samobiczować się na wszelki wypadek. Wywód Pollescha był jednak przemyślany. Powiedział coś, co naprawdę warto przeanalizować: że problemy Europy wynikają z kwestii nieodpowiedniej reprezentacji, czyli braku parytetu. Posłużył się przykładem tureckim. Otóż, kontynuował, młodzi Turcy nie walczą dziś w Niemczech o prawo do tolerancji, tylko o prawo do proporcjonalnej obecności we wszystkich grupach społecznych i zawodowych. W mediach, kinie, telewizji, teatrze. Chodzi o to, by Małgorzatę, a nawet Fausta z niemieckiego narodowego arcydramatu „Faust" mogli zagrać również aktorzy o tureckich korzeniach.

Rozmawialiśmy w teatrze, zastanowiłem się więc, co by było, gdyby zapytać tak zwanego Polaka-szaraka o parytety na polskiej scenie? Odpowiedziałby pewnie – o zgrozo! – że lepiej mają się młodzi, którzy są singlami, a najlepiej, jeśli spędzają większość czasu w necie (pijąc pewnie piwko!), na Facebooku, Twitterze, być może eksperymentując z dragami i szukając nowych doznań seksualnych.

Przekonywałby, że Polak-szarak-heteroseksualista – a umówmy się, że jednak jeszcze ich trochę zostało – bywa w teatrze ograniczany do roli statysty. Halabardnika! Patrzy, jak wygląda wielki świat, jak żyją single i high life mniejszości seksualnych lub też – już bez zazdrości – jej piekło. Nie powiem, że to nieciekawe i niepouczające. Na pewno otwiera na świat, uczy tolerancji, tej zaś nigdy dość. Niestety, by użyć określenia Rene Pollescha, taki teatr nie jest reprezentatywny dla większości polskiego społeczeństwa. Co więcej, śmiem twierdzić, że nie jest nawet reprezentatywny dla części reżyserów, którzy go współtworzą. A może raczej kopiują?

Potężna fala tematyki dotyczącej mniejszości, łamania tabu, po pierwszym niezwykle owocnym i twórczym okresie, wytworzyła bowiem snobizm na pomijane i cenzurowane w przeszłości tematy. Kto wie – może nawet konformizm niektórych inscenizatorów, którzy zapragnęli być bardziej gejowscy od autentycznych gejów, bardziej singlowi od prawdziwych singli, bardziej dragowi od narkomanów i internetowi od Internetu!

Aktor niewolnik

Piszę o modzie podporządkowania się kryterium odmienności na scenie, bo widziałem spektakle, w których pęd do pokazania nagości lub zagrania inności, moim zdaniem, wynikał z czystej kalkulacji, a nie utożsamienia się z ważną społeczną kwestią. Część aktorów może chcieć wziąć udział w eksperymencie, spróbować czegoś nowego, inni, jak na oportunistów przystało, grają to, co modne – żeby nie wypaść za burtę. I kompromitują sprawę. Tworzą nowy rodzaj politycznie poprawnej cepelii. Jestem pewien, że domagające się od aktorów ekstremalnego grania słynne reżyserki nie zgodziłyby się na podobne sytuacje w swoim życiu prywatnym. Ale w teatrze – dziergają robótki cudzymi rękami. Traktują aktorów jak ciała i dusze do wynajęcia.

Aktor, który nie chce pokazać tak zwanego ptaka na scenie, ma powody pomyśleć, że nie ma czego szukać w teatrze. Aktorka, która odmówi zagrania pijanej kobiety, zdradzanej przez męża – podłego heteroseksualistę lub zagubionego pseudoheteroseksualistę odkrywającego swoją homoseksualną orientację – może mieć kłopot. Może pauzować.

Mogę wymienić nazwiska co najmniej trzech aktorek, które miały odwagę zrezygnować z ekstremalnych ról, obnażania się psychicznego i fizycznego w Teatrze Dramatycznym w Warszawie – Joanna Szczepkowska, Dominika Kluźniak i Małgorzata Kożuchowska – i odeszły z tego powodu z zespołu. Miały to szczęście, że są gwiazdami, pracują w Warszawie, gdzie jest gdzie pracować, bo działa tam więcej niż jedna scena. Znalazły miejsce w Teatrze Narodowym u Jana Englerta, który miał odwagę odmówić Grzegorzowi Jarzynie rozebrania się w spektaklu „TEOREMAT" – i nic się nie stało. Teraz obaj artyści pracują razem nad „Nosferatu". Ale przecież nie każdy jest Janem Englertem. Nie każdy jest Grzegorzem Jarzyną. Wyjątek potwierdza regułę, jak mówi Rene Pollesch?

O tym, że aktorzy mogą być zmuszani do grania ekstremów, nie świadczy wyłącznie protest Joanny Szczepkowskiej przeciwko sposobowi tworzenia roli, jaki zaproponował jej Krystian Lupa. Wybitny inscenizator sam wprowadza do swoich przedstawień postaci aktorów odmawiających grania powierzonych ról. Tak jest z „Marilyn", „Ciało Simone". W najnowszym spektaklu „Poczekalnia.O" dziennikarka Falaczi dociska młodych adeptów aktorstwa, by przyznali się, że są zabawkami w rękach reżysera – zabawkami w igraszce, której sensu nie znają i nie są w stanie przewidzieć.

Myślę, że ta sytuacja pojawia się nie bez przyczyny. Tak po prostu może często być, gdy reżyser zachęca aktora do wyhodowania w sobie innej postaci. Jeden aktor się na to zgodzi, inny może poczuć chorobliwość sytuacji, jej schizofreniczność. Nie mówimy już wszak o graniu typu odmiennego charakterologicznie od aktora, co dla zawodowca nie powinno być problemem: mówimy o eksperymencie z ludzką psychiką, na żywym organizmie. Jeśli celem jest stworzenie aktora nowego typu – awatara, obawiam się, że chodzi o teatralną odmianę Frankensteina. Karetka powinna być w pogotowiu.

Nowe getta

Problem bierze się również z autobiografizmu spektakli. Przez lata teatrowi wyznaczał kierunek Szekspir i jego credo, że scena powinna być jak lustro wystawione na gościńcu – pokazujące świat. Dzisiejszy reżyserzy zachowują się tak, jakby chcieli podtrzymać plotki o tym, że Szekspira nie było. Jednocześnie spełniło się proroctwo Andrzeja Wajdy, który ponad dwie dekady temu posadził Hamleta przed lustrem, w garderobie, zmienił mu płeć i kazał mówić o sobie. Hamletyzować.

Kiedy nowy teatr w Polsce dochodził do głosu, padały pytania, które być może dziś brzmią tyle szlachetnie, ile naiwnie: czy aktor ma być kapłanem, a teatr świątynią sztuki? Niestety, doszło do tego, że kapłaństwo w teatrze coraz więcej ma wspólnego ze złymi kapłanami w Kościele, którzy nie mają zielonego pojęcia o egzystencji Polaków, rodzinie, pracy, szkole. A mimo to o niej mówią, a nawet pouczają, jak żyć. Teatralnych kapłanów, którzy nie znają codziennego życia, również jest coraz więcej. Na tym tle zadziwiająca staje się praktyka, że po premierze – zamiast rozejrzeć się po świecie – oglądają prawie każdego wieczoru swoje spektakle, stając na straży hermetyczności swojej rzeczywistości. Patrzą w lustro jak Hamlet Wajdy. Świata poza sobą nie widzą.

Dlatego przyznaję rację Polleschowi: w teatrze istnieje problem reprezentacji i warto się zastanowić, co z tym zrobić.

Czy powinien istnieć osobny teatr dla heteroseksualistów, gejów i lesbijek, wierzących i ateistów, lewicowców, prawicowców? Absurd.

Po 20 latach wolności wiemy już, że patrzenie we własny pępek nic nie daje. Ograniczanie polskich problemów do Katynia, Auschwitz, AK, powstania warszawskiego, UB, SB, PZPR, Solidarności, Kościoła, z pominięciem spraw gejów albo ofiar antysemityzmu, nie miało sensu. Ta lekcja z trudem, ale była i jest odrabiana. Zaczęło się od bezkompromisowych „Oczyszczonych" Krzysztofa Warlikowskiego. Dziś nawet bulwarowy Kwadrat pokazuje konflikt starej moherki z młodym gejem. Była dyskutowana „Nasza klasa" Słobodzianka o tym, jak polscy katolicy spalili w stodole swoich żydowskich kolegów. Przyszedł chyba czas na zajęcie się w teatrze również sprawami Polaka-szaraka. Jego marzeniami, problemami. Przyszłością. Przydałoby się więcej solidarności artystów z widownią.

Przydaliby się teatralni kapłani, którzy robią coś więcej niż patrzenie w lustro i mówienie do lustra.

Przyszłość polskiego teatru objawiła mi się podczas rozmowy z Rene Polleschem, który zrealizował w Warszawie spektakl „Jackson Pollock". Usłyszałem od wybitnego przedstawiciela niemieckiej sceny – awangardowej w skali Europy, wyznaczającej modne trendy również w Polsce – że obecnie największym problemem jest... heteroseksualizm.

Okazało się, że piętnowanie seksizmu i tolerancja nie wystarczą, trzeba jeszcze uznać swoją orientację – ale tylko heteroseksualną — za toksyczną. Za powód wszelkiego zła.

Rozmawialiśmy w TR Warszawa i starając się przekonać Pollescha, że padł ofiarą przesadnej politycznej poprawności, przypomniałem, że znajdujemy się o krok od sceny, gdzie całkiem niedawno rozpoczął światowe sukcesy teatr Krzysztofa Warlikowskiego, a Jacek Poniedziałek zagrał Hamleta-geja.

Pozostało 92% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy