Przyszłość polskiego teatru objawiła mi się podczas rozmowy z Rene Polleschem, który zrealizował w Warszawie spektakl „Jackson Pollock". Usłyszałem od wybitnego przedstawiciela niemieckiej sceny – awangardowej w skali Europy, wyznaczającej modne trendy również w Polsce – że obecnie największym problemem jest... heteroseksualizm.
Okazało się, że piętnowanie seksizmu i tolerancja nie wystarczą, trzeba jeszcze uznać swoją orientację – ale tylko heteroseksualną — za toksyczną. Za powód wszelkiego zła.
Rozmawialiśmy w TR Warszawa i starając się przekonać Pollescha, że padł ofiarą przesadnej politycznej poprawności, przypomniałem, że znajdujemy się o krok od sceny, gdzie całkiem niedawno rozpoczął światowe sukcesy teatr Krzysztofa Warlikowskiego, a Jacek Poniedziałek zagrał Hamleta-geja.
Pollesch zmartwił się i powiedział, że to wyjątek potwierdzający regułę.
Manowce snobizmu
Ponieważ pewnie całkiem niesłusznie uważam się za względnie niewinnego, tolerancyjnego heteroseksualnego monogamistę (wiem, że moja żona i znajomi geje mogą mieć czasami krańcowo różne zdanie!), pomyślałem, że niemieccy intelektualiści obciążani przez cały świat za wszystkie grzechy świata próbują samobiczować się na wszelki wypadek. Wywód Pollescha był jednak przemyślany. Powiedział coś, co naprawdę warto przeanalizować: że problemy Europy wynikają z kwestii nieodpowiedniej reprezentacji, czyli braku parytetu. Posłużył się przykładem tureckim. Otóż, kontynuował, młodzi Turcy nie walczą dziś w Niemczech o prawo do tolerancji, tylko o prawo do proporcjonalnej obecności we wszystkich grupach społecznych i zawodowych. W mediach, kinie, telewizji, teatrze. Chodzi o to, by Małgorzatę, a nawet Fausta z niemieckiego narodowego arcydramatu „Faust" mogli zagrać również aktorzy o tureckich korzeniach.
Rozmawialiśmy w teatrze, zastanowiłem się więc, co by było, gdyby zapytać tak zwanego Polaka-szaraka o parytety na polskiej scenie? Odpowiedziałby pewnie – o zgrozo! – że lepiej mają się młodzi, którzy są singlami, a najlepiej, jeśli spędzają większość czasu w necie (pijąc pewnie piwko!), na Facebooku, Twitterze, być może eksperymentując z dragami i szukając nowych doznań seksualnych.
Przekonywałby, że Polak-szarak-heteroseksualista – a umówmy się, że jednak jeszcze ich trochę zostało – bywa w teatrze ograniczany do roli statysty. Halabardnika! Patrzy, jak wygląda wielki świat, jak żyją single i high life mniejszości seksualnych lub też – już bez zazdrości – jej piekło. Nie powiem, że to nieciekawe i niepouczające. Na pewno otwiera na świat, uczy tolerancji, tej zaś nigdy dość. Niestety, by użyć określenia Rene Pollescha, taki teatr nie jest reprezentatywny dla większości polskiego społeczeństwa. Co więcej, śmiem twierdzić, że nie jest nawet reprezentatywny dla części reżyserów, którzy go współtworzą. A może raczej kopiują?