Czy w Polsce jest możliwa umiarkowana prawica?

Trudno cokolwiek radzić komuś, kto chciałby dziś w Polsce być racjonalnym prawicowcem – poza ogólną sugestią, aby zachowywał się przyzwoicie i unikał stanu wykorzenienia

Publikacja: 29.10.2011 01:01

Czy w Polsce jest możliwa umiarkowana prawica?

Foto: Rzeczpospolita, Andrzej Krauze And Andrzej Krauze

Od początku Trzeciej Rzeczpospolitej toczy się polityczna wojna karnawału z postem. I także nieomal od początku każda ze stron tej wojny aspiruje do roli tej gorszej, dyskryminowanej, krzywdzonej: prawica i lewica.

Ludzie prawicy przypominali wiele razy, że mieli do szkoły pod górkę. Ich narzekania bazowały na najprostszych obserwacjach: że rzadko kiedy instytucje towarzyszące polityce: świat biznesu, świat mediów, świat elit naukowych, kulturalnych czy artystycznych, był otwarty na prawicowe wartości i postulaty, częściej okazywał im wrogość lub w każdym razie obcość. I że ten brak symetrii nie zawsze był produktem swobodnych wyborów ludzi częściej peerelowskich korzeni transformacji.

Skargi prawicy były rzeczowe, a jednak niekiedy drażniące, zwłaszcza gdy towarzyszyły im przykłady prawicowej bylejakości, pychy i niechlujstwa. Co paradoksalne ludzie wyrazistej lewicy (tej socjalnej, ale czasem i tej liberalnej) też nie mieli przez lata poczucia, że Polska jest ich Polską. Chętnie mnożyli przykłady braku wrażliwości różnych instytucji, łącznie z mediami, na ich postulaty i postawy. Ich mniemanie, że Polska jest ciągle bardzo „prawicowa", było przesadne. Ale też trzeba przyznać, że Polacy pozostali, także w stosunku do reszty Europy, narodem zaskakująco tradycyjnym.

Kołatanie do lidera

Teraz chyba nikt nie będzie się jednak upierał, że ostatnie wybory przyniosły przesunięcie życia społecznego w prawo. Można przywoływać wiele dowodów, od ukradkowej, ale coraz wyraźniejszej ewolucji głównej partii władzy, czyli Platformy Obywatelskiej, po triumf Ruchu Palikota. To przesunięcie w lewo dotyczy w największej mierze sfery wartości. Choć Polskę obejmuje także dyskusja o przyszłości kapitalizmu, te wątki odgrywają wciąż rolę drugorzędną.

To przesunięcie można przedstawiać jako kryzys możliwości głównej partii opozycyjnej. Jakkolwiek nie docenić konsekwencji i dzielności Jarosława Kaczyńskiego, stawia on dziś prawicowych wyborców w sytuacji trudnego wyboru: chcąc bronić swoich wartości, muszą je kupić razem z niejasnymi rozważaniami na temat Angeli Merkel i przekonaniem, że „zdradzono nas o świcie". Coraz starszy lider zachował zdolność wiązania dużych grup wyborców, a równocześnie zrażania sobie innych. I przekształcił własną partię w dodatek do własnej ambicji. Fakt, iż Zbigniewa Ziobrę, było nie było wyrazisty symbol PiS-owskich pomysłów i aspiracji, odesłał od razu do rzecznika dyscypliny, pokazuje, że nie zamierza z nikim dyskutować. Można go brać takim, jakim jest, albo odrzucić w całości. Rozliczeniowa publicystyka prawicowa po wyborach to w gruncie rzeczy ciąg apeli do apodyktycznego lidera, aby się zmienił, przemyślał, aby się otworzył.

Życia poza nim jest na razie niewiele – przekonali się o tym liderzy PJN. Naturalnie wrażliwość prawicowa bywa częściowo rozproszona po innych partiach, mamy na to dowód choćby w postaci sondaży każących odpowiadać Polakom na różne pytania (ostatnio w sprawie krzyża w Sejmie). Są i inne pośrednie dowody – dobry wynik Jarosława Gowina na krakowskiej liście PO to zapewne efekt uznania nie tylko dla jego talentów medialnych. Ale ten dodatkowy potencjał jest w dużej mierze zmarnowany: przez blokowy układ naszego życia politycznego, także i umysłowego, jak również przez indolencję konserwatywnych grup niepisowskich.

W Polsce siła poszczególnych ugrupowań jest do pewnego stopnia osłoną dla aktywności różnych środowisk, choćby medialnej. Ale też błędem byłoby rozpatrywać ostatnie porażki polskiej prawicy wyłącznie w kontekście niepowodzeń jednej partii. Niepowodzeń w dużej mierze wizerunkowych: gdy przejrzeć program PiS, mało jest tam postulatów naprawdę skrajnych, które powinny spychać na margines. Pomysł, aby na przykład upór w sprawie korupcji czy obrony narodowego interesu kwalifikować jako wyraz „skrajnie prawicowego" ekstremizmu, jest pomysłem iście diabelskim. A w Polsce tak się dzieje – wystarczy przeczytać pierwszy lepszy numer „Gazety Wyborczej", „Polityki" czy „Wprost", aby znaleźć przykłady takiej perswazji.

Nie wie prawica...

Mamy jednak równocześnie do czynienia z przesuwaniem się w lewo, od dobrych kilkunastu, jeśli nie kilkudziesięciu lat, całej europejskiej sceny politycznej. PiS niezależnie od wad swojego lidera i swojego stylu, próbuje się temu opierać. Można się zżymać na lapsusy i ciężki charakter Kaczyńskiego, ale z kolei nawoływania, najczęściej ludzi liberalnej lewicy, aby prawica stała się bardziej europejska i nowoczesna, są nawoływaniami, aby stała się bardziej podobna do tych, co tak nawołują.

Mamy tu do czynienia z analogiczną sytuacją jak w przypadku Kościoła, który ma dziesiątki problemów z nieempatycznymi biskupami i pozbawionymi wyobraźni proboszczami, ale „zreformowany" przez Katarzynę Wiśniewską pod czujnym okiem Michnika i Beylina po prostu przestanie być Kościolem. To niepowodzenie w tym procesie „reformowania" powoduje dziś ostrą antykatolicką reakcję, którą wypada nazwać eksterminacyjną. Nie w sensie biologicznym, ale w sensie kulturowym.

Z prawicą jest trochę podobnie. To rzecz oczywista, że powinna być bardziej otwarta, pragmatyczna i oświecona. A zarazem coraz o to trudniej, kiedy za jej opłotkami coraz łatwiej stracić duszę. Gdy dziś wsłuchać się w ton dominujący w tak zwanym prawicowym dyskursie, mnóstwo tam biadolenia, jałowego cierpiętnictwa, wydumanego mesjanizmu maskującego własną słabość, strach i brak pomysłów (przy czym prawicowi intelektualiści bywają pod tym względem często gorsi jeszcze od polityków). A równocześnie tak zwany kompromis ze światem popycha do wyrzeczenia się własnych wartości.

Wokół Nergala

Dobrego przykładu dostarczają tu rozterki związane z ostatnią kampanią ośmieszania religijnych wartości, której punktem szczytowym było ulokowanie w telewizji publicznej Adama Darskiego – Nergala. Ci, co przestrzegali przed sięganiem po ten temat po konserwatywnej stronie („Teologia Polityczna"), mieli odrobinę racji. Wojna z groteskowym showmanem jest dla poważnych środowisk wizerunkową pułapką.

Równocześnie zaś ci, co tak mówili, izolowali się kompletnie od emocji, do których kręgi konserwatywne mają takie samo prawo jak wszystkie inne (liberalna lewica uczyniła ze swoich obsesji i fobii ważne narzędzie mobilizacji i pozyskiwania adeptów). Co więcej, ci, co chcieli Nergala „zatrzymać", mieli dobrą intuicję: był to test na zdolność obrony nie tylko własnych racji, ale i własnej godności: Ludwik Dorn trafnie zauważył, że ci, co pozwalają się bezkarnie obrażać, po jakimś czasie przestają szanować samych siebie. Ten spór był wyzwaniem dla opiniotwórczych konserwatywnych środowisk. I, pomijając ich instytucjonalną słabość, jedne egzamin oblały, a inne nie.

Prawica okopana w sekciarskich okopach, agresywna i nieracjonalna, oraz prawica pogodzona z realiami na tyle, że wyrzeka się tożsamości, to dwie strony tego samego medalu. Dwa wyzwania dla grupy ludzi stojących w obliczu kryzysu swoich wartości i brutalnej walki z tymi wartościami, w które zaangażowani są nie tylko przeciwnicy polityczni, ale i liczne instytucje pozapolityczne. W tej sytuacji debata o „prawicy umiarkowanej" gmatwa się i komplikuje. Jest potrzebna, ale piekielnie zdradliwa.

Możliwe, że warto ją prowadzić na konkretnych przykładach cudzych wyborów.

Gowin Wallenrod

Jarosław Gowin to wbrew pozorom wciąż ważny polityk prawicy w Polsce. Wbrew pozorom, bo wielu odmawia mu tego miana. Wybrał drogę, którą ludzie o konserwatywnej wrażliwości wybierają czasem także w mediach czy w sferze kultury: symbiozy z mainstreamowymi instytucjami, w tym przypadku z mainstreamową partią.

Ludzi pytających o sens tej postawy wypada upewnić: kilka razy opłacało się to nie tylko samemu Gowinowi. Umiał zmobilizować konserwatywną mniejszość Klubu PO do oporu w konkretnych głosowaniach, na przykład dotyczących wartości chrześcijańskich w publicznych mediach. Co więcej, może nawet sprawniej działał za kulisami – przekonując kolegów z PO do wybrania nie najgorszego prezesa IPN czy do kandydatur względnie konserwatywnych sędziów Trybunału Konstytucyjnego.

Ten nieefektowny styl działania ma naturalnie swoje koszty. Rodzi pokusę traktowania własnego trwania w częściowo obcej, nawet jeśli obłaskawionej partii jako wartości samej w sobie. Dzisiejsza PO jest całkiem innym bytem niż ta z 2005 czy nawet 2007 roku, kiedy nieco nieśmiały filozof zaczynał odnajdywać smak partyjnej działalności. Gowin odrzucał ten zarzut, wskazując i na swoje sukcesy wychowawcze: tworzenie na obrzeżach PO środowisk młodych konserwatystów. Czy jednak atmosfera brutalnie praktycznej i coraz bardziej plastycznej partii władzy to dobra szkoła ideowego politykowania?

Jednocześnie choć wielu zarzuca mu brak czytelności, jeśli nie hipokryzję, warto zwrócić uwagę na to, że Gowin to dziś jeden z polityków bardziej znienawidzonych przez kręgi liberalno-lewicowego establishmentu. Jacek Żakowski nazwał go w telewizyjnym studio „ciemnogrodem", Magdalena Środa nazywa „XIX-wiecznym prawicowcem", „Wyborcza" wiele razy dawała wyraz swojej wrogości. Można zaryzykować twierdzenie, że niezależnie od skutków jego poszczególnych inicjatyw (często mizernych: przykład in vitro) ludzi tych drażni sama obecność w centrum mainstreamu człowieka nieukrywającego swego katolickiego zaangażowania. Może więc warto?

Jest jeszcze inny ciekawy aspekt politykowania Gowina. To jeden z ostatnich polskich konserwatystów unoszących wysoko sztandar wolnego rynku. Relikt lat 90. czy początku poprzedniej dekady, gdy dla prawicowych elit intelektualnych próba łączenia tradycyjnych wartości z zaangażowaniem na rzecz wolnego rynku była powszechną modą. Dziś tacy ludzie zostali osieroceni i zmarginalizowani. Nie jest dla nich wiarygodnym partnerem PO odchodząca od wszelkich związków z konserwatyzmem, ale i coraz bardziej etatystyczna. I nie jest Kaczyński zerkający z zaciekawieniem na antykapitalistyczną rewoltę „oburzonych" jako drogę zakwestionowania elit. Gowin pozostał prawicowcem może najbardziej integralnym, choć schowanym za bieżącymi kompromisami. Czy w przyszłości jego sposób myślenia stanie się dla Polaków czymś więcej niż tylko atrakcyjną indywidualną niszą?

Kowal, czyli lęki

Paweł Kowal to jeden z najbardziej obiecujących młodych polityków prawicy, świetny analityk polityki zagranicznej, dobrze rozumiejący europejskie uwarunkowania pozycji Polski. Są ludzie, którzy widzą w nim przyszłego lidera dużej partii, może premiera, pomimo kuriozalnie słabego wyniku PJN. A równocześnie to ofiara szczególnej atmosfery wpływającej na prawicową politykę.

Kto go wygnał z PiS? Po trosze Jarosław Kaczyński traktujący wszelkie grupy wewnątrz partii jako zagrożenie, a wszelkie rozważania o reformie PiS jako spisek. W swojej książce lider PiS opisał twórców PJN jako „zbyt ambitnych". Prezes uznał, że w tej partii do ambicji prawo ma tylko on.

Ale po trosze wpływ na wydarzenia miała też społeczna atmosfera. Ludzie PJN opowiadali potem, jak z godziny na godzinę odczuwali zmianę nastawienia do siebie prowadzących telewizyjne i radiowe programy, jak z wrogów stawali się przyjaciółmi. Owo przyjmowane przez obie strony z ulgą pogodzenie się z rzeczywistością to istotny motyw PJN-owskiej schizmy. Często połączone z prawdziwymi przewartościowaniami, zmęczeniem klimatem zimnej politycznej wojny. Ale też wybór ten oddzielił Kowala i jego kolegów od autentycznych emocji prawicowego ludu. Skazał na jałowe, nieco lękliwe tłumaczenia przed rozliczającym życiorysy establishmentem. I umieścił na ziemi niczyjej.

Sam Kowal musi widzieć cały paradoks swoich wyborów: odrzucając PiS jako skrajność, ma dziś szukać formuły nowej prawicy z Januszem Korwin-Mikkem, specjalistą od zrównywania pasów w samochodach z totalitaryzmem. Wszyscy jednak rozumieją, że to stan przejściowy. Dla kogoś tak zdolnego jak były wiceszef MSZ drogą do realnej kariery byłby pewnie akces do obozu rządowego. Ale to oznacza rezygnację z własnej drogi i z wielu poglądów, choćby na Unię Europejską: w PO panuje pod tym względem schematyczna polityczna poprawność. To akces do niszy podobnej do Gowinowej, nacechowany na dokładkę kapitulacją, której w grach Gowina nie ma. Może nieco opóźnić proces przemiany Platformy w formację centrolewicową, ale za cenę własnej nieczytelności. Chyba że nastąpią jakieś kolejne wstrząsy.

Żądza władzy Ziobry

Możliwe, że zaczątkiem takich wstrząsów okaże się bunt Zbigniewa Ziobro. Trudno go traktować jak ofertę nowego programu prawicy – Ziobry jest jednego dnia bardziej radiomaryjny od Kaczyńskiego, drugiego dnia bardziej umiarkowany, ale tak naprawdę walczy o swoją pozycję. O prawo do bycia ambitnym. Z tego punktu widzenia gotów jest dziś połączyć swoje siły z Kowalem, choć z czasem poróżniłby ich spór o przywództwo. W teorii mogłaby to być jednak szansa na nowy styl.

Zaletą Ziobry jest pragmatyzm człowieka zainteresowanego władzą plus reputacja ideowego rzecznika IV RP, to inaczej niż Kowal wciąż poważna oferta dla prawicowego elektoratu. Wadą – fakt, że ta jego żądza władzy jawi się jako zbyt niepohamowana, co zniechęca do niego wielu ludzi, plus słaby charakter. Były minister sprawiedliwości jest dziś naprawdę przekonany, że uniknąłby błędów Kaczyńskiego, byłby mniej emocjonalny i mniej apodyktyczny, więc łatwiej skupiłby wokół siebie różnych ludzi i nie zniechęcałby ich tak szybko.

Ci, co go dobrze znają, twierdzą jednak, że jest człowiekiem o wadach Kaczyńskiego, ale bez jego zalet. Bez szerszej wizji i bez charyzmy. Tych zaś potrzeba prawicy na gwałt. Bez nich zmarnieje w nieprzychylnym świecie. No i Ziobro rzucił wyzwanie aksjomatowi prawicowego ludu: jego gorącej potrzebie jedności przeciw – piszę to bez ironii – złemu światu.

O ile Gowin czy Kowal wybrali drogi paktowania z dominującymi trendami (choć w celu ich częściowej dekonstrukcji), o tyle Ziobro na takie pakty nie ma szans: jako symboliczny wróg numer dwa mainstreamu. Kiedyś sam Kaczyński umiał łączyć jedno z drugim: realizm z bezkompromisowym sprzeciwem. Dziś wychodzi mu to coraz gorzej. Z powodu własnego charakteru, ale i dlatego, że zostało na to coraz mniej przestrzeni, więc się szarpie.

Warto być w grupie

Mimo to są tacy, którzy uznali, że poza Kaczyńskim nie ma prawicowej polityki. Wybory takich ludzi jak Ludwik Dorn albo Kazimierz Ujazdowski z jego grupą bywają oceniane jako koniunkturalne. Dotkliwie upokorzeni – ich bunt w 2007 roku był dużo bardziej powściągliwy niż obecna gra Ziobry – poszukali miejsc na listach PiS. Można się w tym jednak także doszukać uznania realiów: zwłaszcza po Smoleńsku prawicowe emocje okazały się zwrócone w jednym kierunku.

Czy jest z nich pożytek? Ujazdowski nasyca PiS ostrożnie intelektualnymi wątkami konserwatywnymi: taki charakter ma choćby walka z lewicowymi eksperymentami w edukacji czy ochrona praw podatników w projekcie zmian parlamentarnego regulaminu. Dorn oddaje stronie PiS-owskiej do dyspozycji swoje umiejętności recenzowania rzeczowym językiem polskiego państwa, a także polityki zagranicznej.

Ale nikt z nich nie jawi się jako potencjalny lider. Ich ugięcie się przed Kaczyńskim raczej pogłębia wrażenie bezalternatywności dla postawy trwożnego obserwowania, czy jedyny realny rozgrywający jest dziś obliczalny, czy też może przesadza. Czy słucha świata zewnętrznego, czy odwrócił się do niego tyłem. To dotyczy także wielu innych ludzi w PiS – tyleż rozsądnych, co ideowych. Ich liczba w nowym klubie nawet wzrosła. Wszyscy oni odczuwają, że dzisiejszy język i potencjał prawicy są nie na miarę. Ale mają poczucie, że wybór innej drogi kończy się szukaniem nieco protekcjonalnych pochwał Moniki Olejnik. Albo nadzieją związaną z przypadkowym spotkaniem z Radkiem Sikorskim. Który może coś dać i może nie dać. W nagrodę za odstępstwo.

To paktowanie z rzeczywistością dotyczy w jakiejś mierze i części prawicowego elektoratu. Stereotyp radykalnych krzykliwych „prawdziwych Polaków" pasuje do ułamka zwolenników prawicowej opozycji. Większość to spokojni ludzie zatroskani o los swojej religii, przywiązani do idealistycznego patriotyzmu, kochający Polskę i zdradzani przez elity, które traktują wierność jako głupstwo. Ich twarde przywiązanie do liderów nie musi wcale być ślepe. Tyle że jest nacechowane wiarą: ci nie zdradzą. Niektórzy – wynika to z opowieści samych polityków PiS z ostatniej kampanii – potrafią być nawet krytyczni wobec swojej politycznej reprezentacji. Ale żyją w poczuciu braku wyboru.

Trudno tu komukolwiek cokolwiek radzić, poza ogólną sugestią, aby zachowywać się przyzwoicie i unikać stanu wykorzenienia. Myśl nie powinna być umundurowana, podporządkowana bieżącym partyjnym potrzebom. Ale powinna szukać więzi z jej naturalnymi odbiorcami. Jeśli staje się czystą, oderwaną od emocji spekulacją, łatwo staje się uzasadnieniem wygodnego cynizmu.

Od początku Trzeciej Rzeczpospolitej toczy się polityczna wojna karnawału z postem. I także nieomal od początku każda ze stron tej wojny aspiruje do roli tej gorszej, dyskryminowanej, krzywdzonej: prawica i lewica.

Ludzie prawicy przypominali wiele razy, że mieli do szkoły pod górkę. Ich narzekania bazowały na najprostszych obserwacjach: że rzadko kiedy instytucje towarzyszące polityce: świat biznesu, świat mediów, świat elit naukowych, kulturalnych czy artystycznych, był otwarty na prawicowe wartości i postulaty, częściej okazywał im wrogość lub w każdym razie obcość. I że ten brak symetrii nie zawsze był produktem swobodnych wyborów ludzi częściej peerelowskich korzeni transformacji.

Skargi prawicy były rzeczowe, a jednak niekiedy drażniące, zwłaszcza gdy towarzyszyły im przykłady prawicowej bylejakości, pychy i niechlujstwa. Co paradoksalne ludzie wyrazistej lewicy (tej socjalnej, ale czasem i tej liberalnej) też nie mieli przez lata poczucia, że Polska jest ich Polską. Chętnie mnożyli przykłady braku wrażliwości różnych instytucji, łącznie z mediami, na ich postulaty i postawy. Ich mniemanie, że Polska jest ciągle bardzo „prawicowa", było przesadne. Ale też trzeba przyznać, że Polacy pozostali, także w stosunku do reszty Europy, narodem zaskakująco tradycyjnym.

Kołatanie do lidera

Teraz chyba nikt nie będzie się jednak upierał, że ostatnie wybory przyniosły przesunięcie życia społecznego w prawo. Można przywoływać wiele dowodów, od ukradkowej, ale coraz wyraźniejszej ewolucji głównej partii władzy, czyli Platformy Obywatelskiej, po triumf Ruchu Palikota. To przesunięcie w lewo dotyczy w największej mierze sfery wartości. Choć Polskę obejmuje także dyskusja o przyszłości kapitalizmu, te wątki odgrywają wciąż rolę drugorzędną.

To przesunięcie można przedstawiać jako kryzys możliwości głównej partii opozycyjnej. Jakkolwiek nie docenić konsekwencji i dzielności Jarosława Kaczyńskiego, stawia on dziś prawicowych wyborców w sytuacji trudnego wyboru: chcąc bronić swoich wartości, muszą je kupić razem z niejasnymi rozważaniami na temat Angeli Merkel i przekonaniem, że „zdradzono nas o świcie". Coraz starszy lider zachował zdolność wiązania dużych grup wyborców, a równocześnie zrażania sobie innych. I przekształcił własną partię w dodatek do własnej ambicji. Fakt, iż Zbigniewa Ziobrę, było nie było wyrazisty symbol PiS-owskich pomysłów i aspiracji, odesłał od razu do rzecznika dyscypliny, pokazuje, że nie zamierza z nikim dyskutować. Można go brać takim, jakim jest, albo odrzucić w całości. Rozliczeniowa publicystyka prawicowa po wyborach to w gruncie rzeczy ciąg apeli do apodyktycznego lidera, aby się zmienił, przemyślał, aby się otworzył.

Pozostało 84% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą