Raport o europejskiej biurokracji

Biurokracja i absurdalne przepisy potrafią zgasić zapał przedsiębiorców nawet w najlepiej zorganizowanych krajach. Straty są liczone w bilionach euro

Publikacja: 03.12.2011 00:01

Raport o europejskiej biurokracji

Foto: Rzeczpospolita, Andrzej Krauze And Andrzej Krauze

Dr Theofanis Exadaktylos, grecki ekonomista, który od 11 lat mieszka w Wielkiej Brytanii, nie może się nadziwić, że w jego kraju zdarzali się ludzie gotowi prowadzić własny biznes. Przez dekady biurokraci, których nie można było zwolnić ze stanowiska i nie byli rozliczani z wyników swojej pracy, zamienili życie przedsiębiorców w koszmar.

– System biurokratyczny jest całkowicie niewydolny. Grecy jakoś nauczyli się w nim funkcjonować, ale mało kto chciał być przedsiębiorcą. Było to wyraźnie widać po niewielkiej ilości nowych inwestycji – mówi „Rz" dr Exadaktylos, który pracuje na Uniwersytecie w Surrey.

Właściciel baru w Atenach Nikos Dadalis postanowił się jednak zmierzyć z biurokracją i wystąpić o rządowy kredyt w ramach wspierania drobnej przedsiębiorczości. Jego księgowy zaoferował mu pomoc znajomego, który ma dobre kontakty w bankach i mógłby nadać bieg sprawie. Pośrednik zażądał jednak aż 10 proc. wartości przyznanego kredytu. Dadalis nie skorzystał z oferty, którą przyjęłaby większość Greków. Sam odwiedził pięć różnych banków, zaniósł dziesiątki dokumentów i spędził kilkadziesiąt godzin w kolejkach. Bez skutku.

Z otwarciem baru też nie było łatwo. Załatwienie formalności zajęło mu cztery miesiące. Musiał zdobyć kilkadziesiąt pozwoleń. Urzędnicy wymagali od niego m.in. zaświadczeń, że nie jest nosicielem wirusa HIV, a lokal nie stanowi zagrożenia dla zabytków archeologicznych. Trzech różnych urzędników odwiedził, aby zdobyć pozwolenie na ustawienie stolików przed barem, a potem jeszcze trzech kolejnych, aby nad stolikami mógł umieścić parasole.

Pośrednicy i łapówki

Taką historię ma do opowiedzenia większość greckich przedsiębiorców. Spyros Tzoannos już w latach 90. rozpoczął załatwianie formalności, aby wybudować na Peloponezie ośrodek dla wielbicieli golfa Costa Navarro. Udało się go otworzyć w lecie 2010 roku. Właściciel wyliczył, że musiał załatwić 4 tysiące pozwoleń i zebrać 10 tysięcy różnych podpisów. Wytrwałość się opłaciła. Dzięki tej inwestycji Grecja ma sześć pełnowymiarowych pól golfowych. W Hiszpanii jest ich ponad 300. Ale prawdziwym symbolem niewydolności greckiej biurokracji stało się metro w Salonikach. Przetargi zaczęto ogłaszać w latach 70. Budowa ruszyła dopiero w 2006 roku.

Ci, którzy wybrali ciężkie życie przedsiębiorcy w Grecji, narzekają, że codziennie muszą stawiać czoła absurdalnym wymogom. Co roku mają np. obowiązek publikować dane finansowe firmy w dwóch ogólnokrajowych gazetach i jednym dzienniku lokalnym. Wydawcy zacierają ręce, bo zarabiają na tym jak na reklamie, ale dla firm to niepotrzebny koszt. I to wcale niemały, bo w niektórych regionach jest tylko jedna gazeta lokalna, która z powodu braku konkurencji dyktuje przedsiębiorcom horrendalne stawki. Przedsiębiorcy są wściekli, bo przecież mogliby wszystkie dane za darmo publikować w Internecie.

Jak wyliczyła Fundacja Badań Gospodarczych i Przemysłowych (IOBE), w Grecji jest aż 250 wykluczających się przepisów. Efekt jest taki, że wielu spraw po prostu nie da się załatwić bez pośrednika. Albo bez łapówki, która może skłonić urzędnika, by łaskawie zechciał zająć się sprawą lub nagiął absurdalne przepisy. Nic dziwnego, że przeciętna grecka rodzina wydaje na łapówki prawie 2 tysiące euro rocznie.

– Pomoc finansowa dla Grecji nie będzie miała sensu, jeśli nie zostaną usunięte bariery dla biznesu – mówił w październiku niemiecki minister gospodarki Philipp Rösler, który przyjechał do Grecji z grupą inwestorów.

Ale podobny apel mógłby równie dobrze wystosować do wielu innych krajów UE, gdzie robienie interesów jest równie trudne jak w krajach Trzeciego Świata. Hiszpańska biurokracja niewiele ustępuje greckiej. Urzędnicy traktują petentów jak intruzów, a najczęściej wypowiadane przez nich słowo to „en tramites", które oznacza, że sprawa jest w trakcie załatwiania. Proces ten może trwać bez końca. Bez tzw. enchife, czyli wtyczki, którą może być członek rodziny, znajomy albo znajomy znajomego, trudno jest cokolwiek załatwić. W najnowszym rankingu Banku Światowego „Doing business", który ocenia łatwość prowadzenia biznesu, Hiszpania znalazła się obok Rwandy.

Jeszcze gorzej jest we Włoszech. Jak podaje włoskie stowarzyszenie rzemieślników, by otworzyć zakład fryzjerski, trzeba uzyskać 23 pozwolenia w 23 urzędach. Trochę lepiej jest z lodziarnią – tylko 14 pozwoleń. Naturalnie za niemal każde trzeba płacić. Średnio, gdy ktoś chce rozpocząć we Włoszech działalność gospodarczą, na załatwienie spraw biurokratycznych potrzebuje ponad 5 tys. euro i 62 dni robocze czasu – o niemal połowę więcej niż unijna statystyczna średnia. W sumie, jak wyrokuje Bank Światowy, pod względem łatwości i kosztów prowadzenia biznesu Italia jest na 87. miejscu na świecie, zaraz za Mongolią. Wyprzedzają ją wszystkie kraje Unii Europejskiej oprócz Grecji.

Włosi z zazdrością zaczynają spoglądać nawet na Polskę, która zajmuje mało chlubne 62. miejsce. Szef włoskiego związku futbolowego Giancarlo Abete po meczu Polska – Włochy we Wrocławiu powiedział włoskiej telewizji RAI, że mu serce pęka z zazdrości, gdy patrzy na wrocławski stadion. – W Polsce jest takich kilka, a we Włoszech tylko jeden – tłumaczył. Ten jeden to oddany we wrześniu br. do użytku nowy stadion Juventusu postawiony na miejscu starego Delle Alpi. Wszystko przez biurokrację. Żeby we Włoszech postawić stadion, trzeba przejść przez biurokratyczną gehennę ekspertyz, zezwoleń i konkursów, które – zakładając, że nie będzie odwołań i spóźnień – muszą trwać minimum sześć lat. Nowy stadion Juve postawiono w dwa lata. Gromadzenie dokumentacji i zezwoleń, mimo że Juve to własność pierwszej rodziny Turynu, Agnellich od Fiata, trwało lat 12. Nikt nie ma chęci tyle czekać. Więc Włosi grają na molochach postawionych na mistrzostwa świata w 1990 r. W efekcie wszystkie stadiony we Włoszech, oprócz dwóch olimpijskich w Rzymie i Turynie, są własnością władz miejskich. Władze miejskie naturalnie robią wszystko, by utrudnić klubom budowę własnych stadionów, bo to konkurencja. A kluby nie chcą wydawać własnych pieniędzy na modernizację miejskich stadionów, bo nie są ich własnością.

Licencja na grzybobranie

Mimo zapowiedzi walki z biurokracją absurdalne regulacje stale się mnożą. Trzy lata temu wydano przepis, który kosztował majątek włoskich właścicieli restauracji i pizzerii. Stary przepis mówił, że do restauracyjnej kuchni surowe produkty trzeba wnosić jednymi drzwiami, a gotowe potrawy wynosić drugimi. Zgodnie z literą nowego przepisu talerze klientów po konsumpcji trzeba wnosić do kuchni trzecimi drzwiami. Uznano bowiem, że nie mogą mieć kontaktu ani z surowymi produktami, ani z wydawanymi potrawami. W tysiącach lokali trzeba było wybijać trzecie drzwi, a nierzadko przebudowywać kuchnię i korytarze. Średni koszt: 15 tys. euro.

Szaleństwa biurokracji dopadły nawet włoskich zbieraczy grzybów, którzy muszą posiadać imienną kartę grzybiarza wydawaną przez gminę. Każda gmina wydaje w tej kwestii swoje przepisy. W całym regionie Abruzji od 1 stycznia br. jednym z warunków otrzymania takiej karty jest ukończenie specjalnego kursu grzybiarskiego, który trwa 24 godziny. Karta kosztuje 30 euro i trzeba ją co roku odnawiać za kolejne 30 euro. Dziennie nie można zebrać więcej niż 2 kg grzybów. Żeby zbierać grzyby w sąsiednim regionie, trzeba wystąpić do jego władz o następną kartę. Przy czym każda gmina może wydać swoje własne przepisy w sprawie grzybobrania, z podniesieniem stawek włącznie. Naturalnie na dzikich grzybiarzy czekają słone kary. W Abruzji do 200 euro.

Czytelnicy „Rz" muszą pamiętać, że aby nadać z Włoch paczkę poleconą lub ubezpieczoną, trzeba wypełnić formularz wraz z podaniem numeru identyfikacji podatkowej NIP. Można podawać tylko włoski. Czyli obcokrajowcy, np. turyści, będący przejazdem, nie mają szansy takich paczek wysłać.

Wojciech Godorowski, który przez kilka miesięcy pracował w supermarkecie niedaleko Salerno, dziś się śmieje z włoskich absurdów. – Żeby cię ktokolwiek zatrudnił, musisz się zarejestrować w urzędzie pracy. Ale żeby się zarejestrować w urzędzie pracy, trzeba mieć zameldowanie. Niestety żeby mieć zameldowanie, trzeba mieć pracę – opowiada. Jego zdaniem system funkcjonuje, bo wszyscy sobie z tych absurdów zdają sprawę i często na którymś z ogniw znajdzie się ktoś, kto machnie na przepisy ręką.

Problem w tym, że nie zawsze tak jest. Kiedy razem z narzeczoną próbował założyć konto w banku, kierownik oddziału domagał się dokumentów po angielsku, tłumacząc, że przecież Polska jest już w Unii Europejskiej. Uwagę, że Włosi też są w Unii Europejskiej i nie piszą dokumentów po angielsku, jeszcze jakoś przełknął. Ale kiedy został poproszony o podanie taryf przelewów transgranicznych, stracił cierpliwość. – Wiecie co, 100 metrów w prawo też jest bank. Spróbujcie tam założyć konto – usłyszała para z Polski.

Prosta wydawałaby się czynność założenia konta to jedna z pierwszych przeszkód, jakie napotykają obcokrajowcy i zagraniczni przedsiębiorcy we Francji. Konto jest niezbędne, aby cokolwiek załatwić. Problem w tym, że do jego założenia trzeba mieć francuskie dokumenty potwierdzające tożsamość i adres zamieszkania. Np. rachunek za telefon. France Telekom nie założy jednak telefonu, dopóki nie ma się rachunku bankowego. Wszelkie opłaty przyjmuje bowiem tylko przelewem.

Zagraniczni przedsiębiorcy znaleźli wyjście. Trzeba wystąpić do dostawcy energii elektrycznej Électricitié de France lub firmy Gas de France o przepisanie liczników na swoje nazwisko. Firma przysyła pracownika, który przepisuje licznik, przyjmuje opłatę gotówką lub kartą kredytową (to rzadkość) i co najważniejsze – wystawia zaświadczenie z nazwiskiem i adresem. Dopiero wtedy można się z takim papierkiem udać do banku i modlić, aby nie odesłali człowieka z kwitkiem.

To wierzchołek góry lodowej, ale Francuzi są dumni ze swojej biurokracji. Uważają, że funkcjonuje całkiem sprawnie, a zmiany wprowadza się tylko w krajach mało stabilnych. Dlatego część przepisów nie ulega zmianie od stuleci. Odczuł to na własnej skórze Brytyjczyk, mieszkający od 20 lat we Francji, który ma francuskie obywatelstwo i jest przez biurokratyczną machinę traktowany jako Francuz. Zgodnie z przepisami, aby przedłużyć paszport, musi przedstawić akt urodzenia z urzędu w Nantes. Oczywiście nikt mu go tam nie wyda, bo urodził się w East Sussex.

Bezsensowne przepisy dosłownie do furii doprowadzają Niemców. Badania przeprowadzone kilka lat temu przez Allensbach Institute wykazały, że aż 90 proc. ankietowanych Niemców wdało się w awanturę z urzędnikiem. Kraj uchodzący za jeden z najlepiej zorganizowanych na świecie ugiął się pod ciężarem biurokracji. Największy niemiecki tabloid „Bild" przytaczał przykład krawcowej, która musiała na własny koszt wydrukować gruby folder zawierający zbiór wszystkich przepisów regulujących jej działalność, podwyższyć swój stolik o 10 cm i zbadać, czy jedyny pracownik, którego zatrudniała, nie jest uczulony na nikiel. No i oczywiście przy gaśnicy musiała jak inni przedsiębiorcy umieścić naklejkę z napisem „gaśnica". W sumie kosztowało ją to 400 euro.

W 2006 roku rząd rozpoczął wielką kampanię walki z biurokracją, zapowiadając zmniejszenie kosztów dla przedsiębiorstw o jedną czwartą do 2011 roku. Minister środowiska Norbert Röttgen ogłosił w październiku, że udało się ten cel osiągnąć. Kraj ma na tym zarobić 10,5 miliarda euro rocznie.

Ekonomiści są zgodni, że najsprawniej biurokracja funkcjonuje w krajach anglosaskich. Stany Zjednoczone, Wielka Brytania, Irlandia, Kanada i Wielka Brytania są w ścisłej czołówce rankingu krajów przyjaznych dla biznesu. – To wszystko kraje protestanckie. A protestanci od wieków ciężko pracowali na sukces zawodowy, bo był to dla nich dowód, że zostali wybrani przez Boga. Dziś mało kto już w to wierzy, ale etos pracy się utrzymał – mówi dr Horst Feldmann, ekonomista z uniwersytetu w Bath.

Wysoki etos dotyczy także urzędników publicznych, którzy mają służyć obywatelom. – W Wielkiej Brytanii biurokracja też nie jest idealna, ale dla kogoś, kto przyjeżdża z Polski czy Grecji, różnica jest wyraźna. Petent jest tutaj obywatelem, który ma pewne obowiązki, ale także prawa. I nawet jeśli sprawa trwa długo, to ma się pewność, że w końcu zostanie załatwiona. W Grecji nie ma takiego poczucia – mówi dr Exadaktylos.

Brytyjczycy oczywiście też skarżą się na tzw. czerwoną taśmę (red tape), która ogranicza ich przedsiębiorczość. Nazwa prawdopodobnie pochodzi od czerwonych wstążek, którymi przepasywało się w Wielkiej Brytanii urzędowe dokumenty. Niewykluczone, że chodzi nawet konkretnie o czerwone tasiemki, którymi przepasane były petycje króla Henryka VIII wysyłane do papieża z prośbą o anulowanie jego małżeństwa z Katarzyną Aragońską. Mimo wysłania 80 petycji Watykan się nie ugiął, a monarcha zerwał z Rzymem.

Od tamtej pory Brytyjczycy uważają, że kontynentalna Europa jest źródłem samych kłopotów. Stamtąd ma też pochodzić większość szkodliwych dla brytyjskiej gospodarki przepisów. Konkretnie z Brukseli. Jednak najwięcej kontrowersji wywołały w ostatnich latach przepisy BHP (Health and Safety Regulations), które były wspólnym dziełem brytyjskich i unijnych biurokratów. Kiedy zaczęto je wdrażać, nawet dżentelmeni zaczęli tracić angielską flegmę.

Jak używać drabiny

Właścicielom firm sen z powiek spędzały rozporządzenia dotyczące pracy na wysokości, które miały zmniejszyć liczbę tragicznych wypadków. Nakazują, by jeden pracownik trzymał u dołu drabinę, gdy drugi wspina się po jej szczeblach. Ten na górze nie może stawać na trzech ostatnich stopniach. Na dodatek jego ciało musi być w permanentnym kontakcie z drabiną w trzech punktach. W praktyce oznacza to, że musi stać na obu nogach i trzymać się jedną ręką. Wymienienie żarówki albo wkręcenie śruby staje się niemożliwe.

Właściciele firm budowlanych byli przerażeni, że będą nieustannie pozywani do sądu za nieprzestrzeganie zasad. Dlatego zamiast drabin zaczęli nagminnie stosować rusztowania. To znacznie podrożyło ceny drobnych napraw, malowania elewacji i usług budowlanych. – Koszt postawienia rusztowania to 9 funtów za metr kwadratowy. Zwykle przy niewielkim domku potrzeba 25 metrów kwadratowych, a więc koszt całkowity to około 240 funtów – mówi „Rz" Craig Withers z Admiral Scaffolding Group w Londynie. Strach przed używaniem drabin zatrząsł też rynkiem czyszczenia okien. Zamiast drabin zaczęto wykorzystywać technologię spryskiwania okien wodą pod ciśnieniem, co znacznie podrożyło koszty usługi. W 2007 roku media się rozpisywały, że regionalne władze w Lancashire nie były w stanie zainstalować fotoradarów, bo nie miały personelu przeszkolonego do pracy na drabinach. – Mamy setki takich bezsensownych przepisów – mówi „Rz" Allan Buchan z Confederation of Roofing Contractors.

Z raportu opublikowanego przez Szwajcarską Izbę Handlową w 2010 roku wynika, że dodatkowe koszty, jakie przedsiębiorstwa ponoszą w związku z biurokracją, sięgają 10 procent PKB. W przypadku nienależącej do Unii Europejskiej Szwajcarii, gdzie biurokracja i gospodarka działają jak dobrze naoliwiony zegarek, to około 35 miliardów euro rocznie.

Przy bardzo ostrożnych szacunkach, że podobne straty ponoszą przedsiębiorstwa w Unii Europejskiej, której PKB wynosi 12 bilionów euro, bezsensowne przepisy i procedury zabierają z rynku 1,2 bilionów euro rocznie.

—współpraca Piotr Kowalczuk z Rzymu

Dr Theofanis Exadaktylos, grecki ekonomista, który od 11 lat mieszka w Wielkiej Brytanii, nie może się nadziwić, że w jego kraju zdarzali się ludzie gotowi prowadzić własny biznes. Przez dekady biurokraci, których nie można było zwolnić ze stanowiska i nie byli rozliczani z wyników swojej pracy, zamienili życie przedsiębiorców w koszmar.

– System biurokratyczny jest całkowicie niewydolny. Grecy jakoś nauczyli się w nim funkcjonować, ale mało kto chciał być przedsiębiorcą. Było to wyraźnie widać po niewielkiej ilości nowych inwestycji – mówi „Rz" dr Exadaktylos, który pracuje na Uniwersytecie w Surrey.

Właściciel baru w Atenach Nikos Dadalis postanowił się jednak zmierzyć z biurokracją i wystąpić o rządowy kredyt w ramach wspierania drobnej przedsiębiorczości. Jego księgowy zaoferował mu pomoc znajomego, który ma dobre kontakty w bankach i mógłby nadać bieg sprawie. Pośrednik zażądał jednak aż 10 proc. wartości przyznanego kredytu. Dadalis nie skorzystał z oferty, którą przyjęłaby większość Greków. Sam odwiedził pięć różnych banków, zaniósł dziesiątki dokumentów i spędził kilkadziesiąt godzin w kolejkach. Bez skutku.

Z otwarciem baru też nie było łatwo. Załatwienie formalności zajęło mu cztery miesiące. Musiał zdobyć kilkadziesiąt pozwoleń. Urzędnicy wymagali od niego m.in. zaświadczeń, że nie jest nosicielem wirusa HIV, a lokal nie stanowi zagrożenia dla zabytków archeologicznych. Trzech różnych urzędników odwiedził, aby zdobyć pozwolenie na ustawienie stolików przed barem, a potem jeszcze trzech kolejnych, aby nad stolikami mógł umieścić parasole.

Pozostało 89% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał