Skąd przychodził, kto go znał...". Tak, w kółko można to było nucić, o, słodki chmielu wspomnień, siedząc w troistym, dobrym cieple swetra, śpiwora i schroniska, przymierzając się do roli dźwigającego cały dobytek na plecach wędrowca. Budzącego respekt, lecz zarazem swojskiego. Nie w szpanerskiej, maskującej panterce, lecz w płaszczu, parce, kangurce w kolorach ziemi. Majster Bieda. Brat łata. Włóczykij. Obieżyświat.

Są tacy, którym ten płaszcz nigdy nie będzie dany: zawsze dzielić ich będzie od innych chłodna szybka niepewności albo ironii, albo nawijający się gdzieś w środku na szpulę monolog wewnętrzny, albo natłok skojarzeń, albo paniczykowatość, albo skrupuły, albo pycha. Pozostanie im patrzeć z zazdrością, zza szkieł, na tych innych, bez reszty przysiadalnych czy raczej przysiadających się wszędzie. Klasycysta powiedziałby „merkurycznych", bo składowe takiej postawy to zarówno skrzydłonogie wędrowanie, jak łatwość tworzenia amalgamatów – ale furda klasycyzm, idzie o ten cudowny dar wspólnego palenia, przerzucania się żartami i komentowania transmitowanego przez ryczący nad barem telewizor meczu każdej ligi świata.

Bez daru przysiadalności nie byłoby opowieści o wojnie domowej w Libii, po której frontach Andrzej Meller wędrował od maja do września ubiegłego roku. Czy rzeczywiście o wojnie? Czy raczej o Hassanie, Dinie, Fathim, Tariku, Salamie, Hażu, Muftahu, Badim? Bo autor ułożył swoją książkę z relacji ze spotkań. W „Zendze" nie znajdziemy wielkiego teatru militarnego, rozważań o reżimie Kaddafiego i jego sponsorach, o rozdrożach współczesnego islamu, arabskiej wiośnie czy grach o ropę naftową. Skromna, pustynna fenomenologia: bunkry, odłamki, naprędce zalewane betonem groby, szary piach. Tylko, aż.

Tę manierę pisarską autor demonstrował już na kartkach poprzedniej książki, azjatyckiego „Mirażu" i w licznych tekstach rozproszonych, wyjątkowo jednak sprawdziła się w relacji z kolejnej dziwnej wojny. Nawet nie „telewizyjnej", jak interwencja w Iraku, a przecież jakoś wyjątkowo teatralnej. Te tony amunicji wystrzeliwanej Panu Bogu w okno, od stuleci śmieszące europejskich strategów, rozprawiających z wyższością o manierach wojennych obcych ludów. Te kilometry graffiti (wiernie zresztą przez autora sfotografowanych), z hasłami po angielsku nie dla siebie przecież malowanych, lecz na pokaz światu. Ci powstańcy, bezustannie ustawiający się do zdjęć z miotaczem granatów i palcami w „V" lub demonstracyjnie zapalający na oczach Andrzeja papierosa, by w ten sposób unaocznić, że zryw libijski nie ma nic wspólnego z fundamentalistami, bo wszak ci z al Kaidy nie palą... I te NATO-wskie „czerwone linie", których nie wolno przekroczyć siłom powstańczym, uganiającym się z kaddafistami w wozach terenowych po pustyni niczym zagony białych, czerwonych i machnowców po ukraińskim stepie ni to manewry, ni to inscenizacja, podjęta w oczekiwaniu na rozstrzygnięcia mocarstw.

Pytanie, czy to obecność korespondentów prowokuje do malowania graffiti, czy też te, namalowane już, czekają na reporterów ze świata, pokrewne jest słynnemu, hłaskowskiemu „Czy to filmowi agenci policyjni naśladują prawdziwych, czy odwrotnie?" i chyba równie nierozstrzygalne. Pewne jest, że do Libii dziennikarzy ściągnęło wyjątkowo wielu (wydana przez powstańcze władze akredytacja autora nosiła numer 1671). „Zenga" jest więc również opowieścią o Chrisie, Portii, Stevenie, Eduardo, Irinie, Patricku, Marie i ten portret zbiorowy jest chyba najciekawszy, najbardziej prowokujący do przemyśleń. Odważni, cyniczni, skłóceni z życiem lazzaroni – czego szukają: adrenaliny, prawdy czy ucieczki od dojrzałości? O ile łatwiej byłoby o prostą, jednoznaczną odpowiedź, gdyby nie dosiadł się do  nich i nie opowiedział o nich brat łata, „Andreż".