Chwilę potem, gdy usiedliśmy w kuchni, doszły do nas jęki z sypialni obok. (...) Płacz z pokoju stawał się coraz głośniejszy i nagle zapadła cisza. Usłyszeliśmy głęboki jęk i surowy męski głos powiedział z wyrzutem: „Do niczego się nie nadaje!".
Xinran to chińska pisarka mieszkająca obecnie w Londynie, znana najbardziej z książek będących zapisem osobistych przeżyć pokolenia jej dziadków. Jednak w ostatniej książce pod tytułem „Message from an Unknown Chinese Mother: Stories of Loss and Love" (Przesłanie nieznanej chińskiej matki: historie utraty i miłości) Xinran pisze o doświadczeniu młodych chińskich kobiet. Na przykład wieśniaczki z prowincji Shandong. Jej historię w książki Xinran cytował tygodnik „The Economist":
„Nagle wydało mi się, że usłyszałam jakieś poruszenie w wiadrze, które stało za mną. Ze zgrozą dostrzegłam malutką stopę wystającą z wiadra. Najprawdopodobniej położna upuściła żywe niemowlę do wiadra. Już miałam się rzucić, by je wyciągnąć, ale dwaj policjanci, którzy mi towarzyszyli, mocno mnie przytrzymali za ramiona. – Nie ruszaj się, nie uratujesz tego dziecka, za późno.
– Ale przecież to jest morderstwo! A wy jesteście policjantami!
Mała stópka już była nieruchoma. Policjanci trzymali mnie w sztywnym uścisku jeszcze przez kilka minut.
– Załatwienie dziewczynki to tutaj nic nadzwyczajnego – powiedziała starsza kobieta pocieszającym tonem.
– Przecież to żywe dziecko – mówię drżącym głosem, wskazując na wiaderko.
– To nie dziecko – poprawiła mnie. – To niemowlę jest dziewczynką i nie możemy jej zatrzymać. Tutaj trzeba mieć syna. Dziewczynki się nie liczą".
Dziewczynki się nie liczą
W swojej książce Xinran spisała rozmowy z matkami żyjącymi w kraju, w którym „dziewczynki się nie liczą". Na przykład z kelnerką, która dwukrotnie próbuje popełnić samobójstwo, za każdym razem po przyjęciu urodzinowym na cześć jakiejś małej dziewczynki. Kelnerka nie umie poradzić sobie z faktem, że sama kilkakrotnie usuwała ciążę, wiedząc po badaniu USG, że nosi pod sercem dziewczynkę. A przecież „dziewczynki się nie liczą", liczą się tylko chłopcy. Na chińskiej wsi kobiety zabijają się najczęściej, pijąc jakiś koktail z nawozów. Kelnerka przeżyła, bo oprócz nawozu wypiła płyn do mycia naczyń, myśląc, że to wzmocni truciznę. A płyn wypłukał nawóz.
Albo spotyka Xinran nieznajomą przy drodze. Przypadkiem – pisarka jedzie rowerem, łapie gumę i w naprawie pomaga jej kobieta, która – jak się okazuje – kiedyś była położną. Tłumaczy, jak wyceniała poród: za pierworodnego syna potrójna stawka, sześć razy więcej niż normalnie, jeśli ojciec też jest pierworodnym synem. Najwięcej za „załatwienie" dziewczynki. Sztuka polega na tym, żeby pępowinę zacisnąć wokół szyi dziecka tak, by się udusiło i można je było uznać za martwe po porodzie.
Xinran opisuje swoje spotkania z „partyzantami wolnego rodzicielstwa", jak nazywa się rodziny z córkami, które włóczą się po kraju, uciekając przed policją i urzędnikami czuwającymi nad wcielaniem w życie „polityki jednego dziecka" obowiązującej w Chinach od 1979 r. Opowiada historie rodziców, którzy oddają po kolei swoje córki obcym ludziom, nie będąc w stanie ukryć wszystkich, które im się urodziły.
Xinran uważa, że u źródeł tego okrucieństwa stoi chińska tradycja konfucjańska, której elementem jest preferowanie syna. Prawdopodobnie ma rację, ale nie do końca. Badania demograficzne prowadzone w Chinach pokazują, że największa nierównowaga w liczbie urodzeń chłopców i dziewczynek w Chinach występuje w prowincjach najbogatszych i zamieszkałych przez najlepiej wykształconych ludzi, a zatem otwartych na wpływy „nowoczesności". Polityka jednego dziecka, która w efekcie polega na zmuszaniu kobiet do aborcji nawet w dziewiątym miesiącu ciąży, też nie tłumaczy wszystkiego. W niektórych rejonach Chin władze czynią odstępstwa od sztywnych przepisów, a od 1995 r. aborcja dokonywana ze względu na płeć dziecka jest w Chinach zakazana prawem. A zatem co powoduje, że żyjemy w czasach, które amerykański demograf Nicholas Eberstadt z American Enterprise Institute nazywa „globalną wojną z dziewczynkami"?