Dyktatura bylejakości

Dlaczego przez ponad 20 lat od odzyskania niepodległości bohaterami naszej wyobraźni nie są polscy globalni gracze, wyrosłe wśród nas talenty i geniusze, tylko miernoty polityczne i przeżuwacze cudzych myśli?

Publikacja: 24.11.2012 00:01

Zaraz będzie o wyzwaniach dla Polski, europejskich paroksyzmach, strachu przed tym, co nadejdzie, ale najpierw napiszę o amerykańskim miliarderze. Słuchałem niedawno wywiadu z Billem Gatesem w CNN. Opowiadał, jak pomaga redukować biedę w Afryce i jak próbuje wpłynąć na stan edukacji w amerykańskich szkołach podstawowych. Na poziom uniwersytetów nie musi wpływać, bo dają sobie radę i bez niego, ale amerykańska edukacja najmłodszych jest zdaniem Gatesa na mizernym poziomie. O Microsofcie  nie było mowy, a może była, tylko nie słyszałem tej części rozmowy.

Dlaczego w Polsce nie mamy Billa Gatesa? Takie pytanie zadawałem sobie, słuchając tego wywiadu. Wiem, naiwne to pytanie, każdy Polak wie, że takich pytań nie należy zadawać. Polska to nie Ameryka. Ale właściwie dlaczego nie? Dlaczego przez ponad 20 lat od odzyskania niepodległości bohaterami naszej wyobraźni nie są polscy globalni gracze, wyrosłe wśród nas talenty i geniusze, tylko miernoty polityczne i przeżuwacze cudzych myśli? Dlaczego nasze uniwersytety nie liczą się w świecie, dlaczego nie ma polskiej nokii ani skody, dlaczego szczytem marzeń bogatych rodziców pozostaje wysłanie dziecka na studia do Anglii, dlaczego szczytem marzeń dzieci bogatych rodziców jest wyjazd na studia do Anglii? Dlaczego jednym z najbardziej nośnych symboli Polski AD 2012 jest niezamykalny dach nad Stadionem Narodowym, a jedynymi winnymi kompromitacji okazują się dwaj śmieszni faceci pływający na trawie? Dlaczego nasze aspiracje są tak wąsko ograniczone, dlaczego, kiedy miałbym opisać stan współczesnej Polski, przychodzą  do głowy słowa Tadeusza Różewicza:

(...) widzę byle jakie działanie

przed byle jakim myśleniem

byle jaki Gustaw

przemienia się

w byle jakiego Konrada

byle jaki felietonista

w byle jakiego moralistę

słyszę

jak byle kto mówi byle co

do byle kogo

byle jakość ogarnia masy i elity

ale to dopiero początek

(Przyszli żeby zobaczyć poetę)


Nie, to już nie jest początek. Bylejakość trwa, osadza się w nas, kształtuje nasze oczekiwania, determinuje nasze oceny. Jest dla nas jak kaftan bezpieczeństwa, ze wskazaniem na bezpieczeństwo – po co się dalej wysilać, po co nam jakieś skoki cywilizacyjne i marzenia ściętej głowy? Mieliśmy raz marzenie w 2005 roku, nazywało się POPiS, to miało być ostateczne zerwanie z miernotą i bylejakością, tak to przynajmniej rozumiało wielu Polaków skazanych dziś na polityczne sieroctwo. Sami sobie winni – mówią polityczni realiści – nie trzeba było wierzyć w mrzonki..

Jest też oczywiście wersja optymistyczna. Dzieci u nas nie głodują, sojusze zapewniają nam bezpieczeństwo, a Unia Europejska dobrobyt, o którym powojenne pokolenia Polaków mogły tylko marzyć. Stworzyliśmy system, w którym przez pierwsze 15 lat karierę mógł zrobić każdy złodziej, ubek i cwaniak, a nawet uczciwy Polak, jeśli był wystarczająco zdeterminowany, dawał sobie radę. Dziś światowy kryzys, więc i nam się chwieje dom, ale nie przesadzajmy. Polska rewolucja była najbardziej aksamitną z możliwych: nikt nie zginął, nikomu nie stała się krzywda, zwłaszcza tym, którym – w imię prawa i sprawiedliwości (tych bezpartyjnych) – powinna. Dziś mamy nowoczesny kraj – nowoczesny na miarę naszych możliwości, ma się rozumieć,  jak kiedyś Misia, ale dlaczego cokolwiek we współczesnej Polsce od razu ma się nam kojarzyć z Misiem? Skąd te porównania z PRL? W końcu mogliśmy skończyć jak Ukraina, a jednak dalej się rozwijamy w wolnym demokratycznym kraju. Nie ma u nas Billów Gatesów, ale nie ma też Łukaszenek, Janukowyczów i koreańskich sierocińców.

Jest niby dobrze..

Ztym że teraz to już za mało. Gra na przetrwanie nie wystarczy. Polska po 1989 roku postawiła sobie dwa cele strategiczne: członkostwo w NATO, które miało nam zapewnić bezpieczeństwo, i członkostwo w Unii Europejskiej, które miało nam  dać dobrobyt. Oba cele zostały trafnie zdefiniowane: w latach 90. XX wieku nie było lepszych aspiracji politycznych i cywilizacyjnych dla Polski. Jednak dziś oba sojusze chwieją się, a Polska poza NATO i UE nie określa własnych aspiracji zarówno w dziedzinie bezpieczeństwa, jak i rozwoju gospodarczego. To, co nas budowało od roku 1989, dziś staje się kulą u nogi. Myślenie o Unii Europejskiej i NATO ciągle jako o strukturach jedynie definiujących przyszłość Polski jest dziś przejawem konformizmu i braku wiary w siebie. Oczywiście możemy przyjąć, że konformizm i prozaiczne pragnienie życia w spokoju nie jest niczym złym, nie każde pokolenie Polaków musi dokonywać rewolucji. Jednak warto dostrzegać zagrożenia i ograniczenia wynikające z takiego podejścia.

Daleki jestem od wielkomocarstwowej retoryki stosowanej przez niektórych publicystów i polityków. Jednak równie jałowe jest zamykanie oczu na rzeczywistość i wiara, że ciągle żyjemy w świecie, w którym bezpieczeństwo dane jest raz na zawsze, a Unia Europejska jest niezniszczalną częścią politycznej architektury świata. Warto też przyjrzeć się, w jaki sposób tak silne poleganie na środkach z Unii może stać się – być może już jest – ogromnym zagrożeniem i wehikułem systemu powielania czegoś, co można nazwać dyktaturą bylejakości.

Obecny kryzys, którego kolejną odsłoną były negocjacje przed szczytem budżetowym w Brukseli, pokazuje  dwa możliwe scenariusze: albo strefa euro nie przetrwa w obecnej formie, Grecja ją opuści, a polityczne i gospodarcze skutki tego odczuje cała Unia Europejska, albo doprowadzony zostanie do końca proces, który już trwa: miliardy euro (głównie z Niemiec) zostaną wpompowane w kraje południa kontynentu, a towarzyszyć temu będzie bezprecedensowy transfer suwerenności z państw narodowych do instytucji unijnych. Europa albo się rozpadnie, albo powstanie z niej ponadnarodowe superpaństwo. Nie tak miało być, nie takiej alternatywy chcą społeczeństwa Europy, nie do takiej Unii wstępowała Polska w 2004 roku, ale to już jest dziś nieważne. Ważniejsza jest odpowiedź na pytanie, jak Polska i Polacy poradzą sobie z nowym wyzwaniem.

W Polsce ciągle mamy więcej zwolenników Unii Europejskiej  niż jej przeciwników, ale w całej Europie te proporcje się zmieniają. Coraz silniej dominujące odejście liderów Unii od  dwóch zasad, które ją kształtowały – demokracji i solidarności – kosztuje Europę powstanie coraz liczniejszej grupy ludzi, którzy Unię traktują jako zagrożenie, a nie nadzieję.

Prawda jest widoczna jak na dłoni: nie tylko Brytyjczycy, obsadzani dla wspólnej wygody w roli żelaznego wilka, nie chcą głębszej integracji. Większość  Europejczyków jej nie chce, nawet jeśli statystyki ciągle się zgadzają. Błędna konstrukcja strefy euro i wynikające z niej problemy spowodowały uwolnienie niechęci do całej idei europejskiej, zamykanie się ludzi na wizje ponadnarodowe i dbanie przede wszystkim o własny interes. Dziś, aby je realizować, konstruktorzy nowej Europy muszą się odwoływać do działań pozademokratycznych, na granicy legalności, czego najlepszym przykładem było oddanie Europejskiemu Bankowi Centralnemu prawa do bezpośredniego finansowania rządów zagrożonych bankructwem. Idea europejska niebezpiecznie zmienia się w próbę narzucenia – bez liczenia się z głosem narodowych parlamentów – rozwiązań, które mają zdjąć z polityków odpowiedzialność za popełnione wcześniej błędy.

Rozsypka

Upadkowi europejskiej demokracji towarzyszy odejście od idei solidarności. Nie tylko Brytyjczycy bronią własnej kasy – wszyscy to robią i można oczywiście dodać, że zawsze tak było. Jednak scenariusze się zmieniły. Nigdy obrona własnych interesów nie odbywała się w tak dramatycznych okolicznościach jak obecnie. Nigdy oddanie choćby minimum pola partnerowi nie kosztowało tak wiele. Dlatego nikt nie chce oddawać, wszyscy chcą brać.

Wobec erozji dwóch fundamentalnych zasad Europy – demokracji i solidarności – pytanie o szanse przetrwania Unii nie jest żadną ekstrawagancją. Unia nie przetrwa w kształcie nam znanym. I co na to Polska?

Cała strategia rozwoju gospodarczego i cywilizacyjnego Polski w ostatnich latach opierała się na środkach z Unii Europejskiej. Nie tylko przez władze, ale przez zdecydowaną większość Polaków napływ unijnych środków uznawany był i jest bezkrytycznie za błogosławieństwo. Wychodzimy ze zrozumiałego skądinąd założenia, że lepiej pieniądze mieć, niż ich nie mieć. Poza tym napływ środków z Brukseli nie jest jałmużną ze strony unijnych płatników netto, tylko częścią umowy, którą Polska zawarła, wchodząc do Unii, i na której korzystają wszystkie strony. Jednak dziś, gdy stajemy wobec realnego końca polityki spójności, gdy nie do utrzymania staje się wspieranie rolnictwa w dotychczasowym wymiarze, widać krótkowzroczność polityki oparcia rozwoju własnego kraju na środkach unijnych.

Profesor Krzysztof Rybiński podsumował niedawno skutki tej polityki, wysuwając tezę, że im mniej pieniędzy dostanie Polska z budżetu Unii na lata 2014–2020, tym lepiej dla dobra nas wszystkich. To nie jest wyłącznie radykalna figura polemiczna. Profesor Rybiński opisuje w istocie znaną rzeczywistość: pomoc zewnętrzna wzmacnia nową biurokrację, tworzy miejsca pracy zależne od polityków, ratuje ich, kiedy nie są w stanie wygospodarować krajowych środków na inwestycje, czyli usprawiedliwia złe rządy, niszczy innowacyjność rodzimej gospodarki, obniża aspiracje młodych ludzi, którzy zamiast dobrej edukacji na polskich uczelniach wyjeżdżają za granicę. Rybiński stawia pytania: „Ile firm nie powstało, bo młodzi ludzie poszli pracować przy rozdziale środków unijnych? Ile innowacji nie powstało, bo ci najbardziej przedsiębiorczy woleli się specjalizować w pozyskiwaniu środków unijnych, bo to były łatwe i duże pieniądze? Co zrobić ze 100-tysięczną armią urzędników, która będzie niepotrzebna, gdy skończą się środki unijne, a która kosztuje podatników prawie 10 mld złotych rocznie? Po co zbudowano tyle nowych budynków na uczelniach wyższych, skoro liczba studentów w ciągu dekady spadnie o 30–40 proc.?  Kto będzie utrzymywał deficytowe stadiony i dziesiątki  przynoszących straty aquaparków czy inne inwestycje, które nigdy by nie powstały, gdyby były finansowane pieniędzmi »zarobionymi«, a nie darowanymi?".

To są argumenty znane od lat i wysuwane regularnie w debacie na temat pomocy rozwojowej dla krajów ubogich. Będący niezwykle rozbudowaną i skomplikowaną konstrukcją system działa od 60 lat, pokazuje, jak pomocowe patologie potrafią niszczyć całe pokolenia ludzi, uzależniając ich od źródeł z zewnątrz, tworzyć sieci chorych zależności między politykami krajów utrzymujących pomoc i organizacjami tę pomoc dostarczającymi, ograniczać możliwości rozwoju rodzimym przedsiębiorcom.

Moim zdaniem nie należy stawiać znaku równości między polityką spójności Unii Europejskiej wobec Polski a np. pomocą państw bogatych dla Kenii, skądinąd jednego z najbardziej skorumpowanych państw Afryki. Nawet jeśli mechanizmy pozostają podobne, ważna jest kwestia skali: skali nadużyć, strat, politycznych złudzeń. Realistycznie rzecz biorąc, nie było w Polsce alternatywy dla uczestnictwa Polski w Unii Europejskiej i korzystania z zalet tego systemu – w istocie przecież dla tych zalet wchodziliśmy do Unii. Generalnie pomoc wykorzystujemy dobrze – kolejne raporty NIK potwierdzają, że skala nadużyć, korupcji, marnotrawstwa jest ograniczona. Ważną kwestią jest też fakt, że w przeciwieństwie do pomocy rozwojowej dla Afryki – która prawdopodobnie będzie trwała i niszczyła ten kontynent w nieskończoność – wyraźnie widać już granice czasowe, poza które polityka oparta na środkach unijnych w Polsce nie wyjdzie. Obecna dekada jest ostatnią, w której będziemy dostawać pieniądze z Unii w tak ogromnej skali. Po 2020 roku Polska będzie zdana na siebie, zakładając oczywiście, że choćby do tego czasu wspólny budżet Unii będzie funkcjonował.

Najbardziej bolesne jest jednak nie to, że przez lata niepodległości bierzemy pieniądze od Unii, ale że w tym samym czasie Polakom nie udało się złożyć w całość kilku elementów życia społecznego i gospodarczego, które decydują o sukcesie w przyszłości, kiedy Unii i jej pieniędzy może zabraknąć: nie mamy sprawnego systemu kształcenia elit, nie mamy bezpartyjnej służby cywilnej, nie mamy strategii rozwoju gospodarczego promującej talent i przedsiębiorczość. Nie mamy armii, która może obronić Polskę w wypadku zagrożenia.  Mamy za to coraz silniej rozbudowywaną administrację, mamy triumf partyjniactwa w życiu publicznym, mamy dwie  karykaturalne postawy określające dziś polskość: po jednej stronie stoją lemingi, po drugiej sekta smoleńska.

Po 20 latach niepodległości i ośmiu w Unii Europejskiej Polska pozostaje kulturą peryferyjną, a Polacy narodem, który sam siebie traktuje jako naród peryferyjny, czyli gorszy, a równocześnie ma z tego powodu pretensje do całego świata.  Dla Polaków wejście do Unii Europejskiej było kolejną próbą upodobnienia Polski do europejskich kultur wyższych, jednak nie po to, byśmy stali się tych kultur partnerem – bycie obok nich miało być celem samym w sobie. Wejście Polski do Unii w sensie gospodarczym miało nas włączyć w sferę wiecznego dobrobytu, a w sensie psychologicznym było aspiracją, której wyznawanie odróżniło Polaka „oświeconego", czyli Europejczyka, od zasklepionego w swojej parafiańszczyźnie ciemniaka, nacjonalistę i, ma się rozumieć, katolika. W obu tych postawach nie ma miejsca na wiarę we własne siły, przekonanie, że Polska ma do odegrania istotną rolę międzynarodową, a jej zewnętrzny wizerunek jest wartością, którą sami potrafimy kształtować i wyeksportować na zewnątrz.

Nic się nie stało

Polska to nie Wielka Brytania, Norwegia albo Szwajcaria. Nawet one muszą budować sojusze, dziś żadne państwo nie funkcjonuje samodzielnie, pojęcie suwerenności zmienia znaczenie i staje się dziś synonimem zdolności wyboru otoczenia politycznego, gospodarczego, militarnego, które najpełniej zabezpiecza realizację własnych interesów. Dopóki Unia się nie rozpadnie, pozostaje pierwszym wyborem Polski, zapewne rację mają zwolennicy utrzymania ścisłych związków z USA. Nie mają racji natomiast ci, którzy w zbliżeniu z Niemcami widzą jakieś zasadnicze zagrożenie dla Polski. Współczesne Niemcy nie są Rosją, myślenie w tych kategoriach jest anachroniczne (właściwie nigdy od czasów wojny nie miało sensu zrównywanie zagrożenia dla Polski ze strony Niemiec i ZSRR, a potem Rosji, ale to temat na inną rozmowę) i w efekcie szkodliwe dla Polski. Równie szlachetne co trudne w realizacji wydają się wezwania do budowy roli Polski jako lidera regionalnego w Europie Środkowo-Wschodniej. Głównie dlatego, że aby spełniać taką rolę, Polska musiałaby być autentycznym liderem, innymi słowy: mieć wizję rozwoju dla państw, które miałby za sobą prowadzić.

Musiałaby być czymś w rodzaju Turcji. Polska to nie Turcja, jak wiadomo, ale właściwie dlaczego nie? Być może także dlatego, że zupełnie inne od naszych są relacje Ankary z Brukselą. Turcja stara się o członkostwo w Unii od prawie 50 lat. W tym czasie z biednego kraju zapatrzonego w Europę i sfrustrowanego jej rosnącą niechęcią wobec siebie Turcja zmieniła się w  regionalne mocarstwo polityczne i gospodarcze, jednego z głównych graczy na arenie międzynarodowej, kraj, który nie rezygnując z własnej tożsamości i tradycji, staje się jednym z globalnych symboli nowoczesności i postępu. Ten sukces osiągnięty został nie dzięki Unii, ale w kontrze wobec Unii. Nie chcecie nas? Dobrze, ale zamiast na złość wam odmrażać sobie uszy, pokażemy, że damy sobie radę i bez was.  Turcja sama dokonała skoku cywilizacyjnego, stając się państwem silnym, niezależnym i ważnym dla największych mocarstw światowych. Turcja przetrwa bez Unii Europejskiej, a jej armia obroni kraj również bez pomocy NATO.

Nie stać Polski na taką samodzielność – mówią realiści. Ale o jaką samodzielność chodzi? Debata na temat polskich aspiracji zwykle zmienia się w karykaturę samej siebie: po jednej stronie występuje dziś partia, która wbrew wielkomocarstwowej retoryce, rządząc przez dwa lata, w żaden znaczący sposób nie zmieniła polskiej polityki zagranicznej, a po drugiej zwolennicy minimalizmu, na który ponoć ze względu na położenie geograficzne jesteśmy skazani. Jednak wszystkie kraje gdzieś leżą i zwykle na swoje położenie narzekają,  a geopolityka nie może być czynnikiem determinującym cały rozwój państwa.  Ani Niemcy, ani Rosja nie są winni temu, że 20 lat po odzyskaniu niepodległości  Polaków  nie stać na mądre ustalanie priorytetów, w których np. finansowanie badań naukowych albo  wspieranie ludzi tworzących miejsca pracy jest ważniejsze niż rozbudowa administracji.  Obecność w Unii i NATO staje się usprawiedliwieniem wszystkich naszych błędów, ale co nas usprawiedliwi, gdy Unia się rozpadnie, a NATO nie będzie w stanie obronić?

Bylejakość ogarnia masy i elity. Ale nie szkodzi – „Nic się nie stało. Polacy, nic się nie stało!".  Ta najgłupsza, najbardziej żenująca przyśpiewka III RP stała się hymnem pochwalnym na cześć polskiej miernoty, konformizmu, skarlenia marzeń.  Niby zwykła ludowa piosenka, a jak wiele o nas mówi.

Zaraz będzie o wyzwaniach dla Polski, europejskich paroksyzmach, strachu przed tym, co nadejdzie, ale najpierw napiszę o amerykańskim miliarderze. Słuchałem niedawno wywiadu z Billem Gatesem w CNN. Opowiadał, jak pomaga redukować biedę w Afryce i jak próbuje wpłynąć na stan edukacji w amerykańskich szkołach podstawowych. Na poziom uniwersytetów nie musi wpływać, bo dają sobie radę i bez niego, ale amerykańska edukacja najmłodszych jest zdaniem Gatesa na mizernym poziomie. O Microsofcie  nie było mowy, a może była, tylko nie słyszałem tej części rozmowy.

Dlaczego w Polsce nie mamy Billa Gatesa? Takie pytanie zadawałem sobie, słuchając tego wywiadu. Wiem, naiwne to pytanie, każdy Polak wie, że takich pytań nie należy zadawać. Polska to nie Ameryka. Ale właściwie dlaczego nie? Dlaczego przez ponad 20 lat od odzyskania niepodległości bohaterami naszej wyobraźni nie są polscy globalni gracze, wyrosłe wśród nas talenty i geniusze, tylko miernoty polityczne i przeżuwacze cudzych myśli? Dlaczego nasze uniwersytety nie liczą się w świecie, dlaczego nie ma polskiej nokii ani skody, dlaczego szczytem marzeń bogatych rodziców pozostaje wysłanie dziecka na studia do Anglii, dlaczego szczytem marzeń dzieci bogatych rodziców jest wyjazd na studia do Anglii? Dlaczego jednym z najbardziej nośnych symboli Polski AD 2012 jest niezamykalny dach nad Stadionem Narodowym, a jedynymi winnymi kompromitacji okazują się dwaj śmieszni faceci pływający na trawie? Dlaczego nasze aspiracje są tak wąsko ograniczone, dlaczego, kiedy miałbym opisać stan współczesnej Polski, przychodzą  do głowy słowa Tadeusza Różewicza:

(...) widzę byle jakie działanie

przed byle jakim myśleniem

byle jaki Gustaw

przemienia się

w byle jakiego Konrada

byle jaki felietonista

w byle jakiego moralistę

słyszę

jak byle kto mówi byle co

do byle kogo

byle jakość ogarnia masy i elity

ale to dopiero początek

(Przyszli żeby zobaczyć poetę)


Nie, to już nie jest początek. Bylejakość trwa, osadza się w nas, kształtuje nasze oczekiwania, determinuje nasze oceny. Jest dla nas jak kaftan bezpieczeństwa, ze wskazaniem na bezpieczeństwo – po co się dalej wysilać, po co nam jakieś skoki cywilizacyjne i marzenia ściętej głowy? Mieliśmy raz marzenie w 2005 roku, nazywało się POPiS, to miało być ostateczne zerwanie z miernotą i bylejakością, tak to przynajmniej rozumiało wielu Polaków skazanych dziś na polityczne sieroctwo. Sami sobie winni – mówią polityczni realiści – nie trzeba było wierzyć w mrzonki..

Jest też oczywiście wersja optymistyczna. Dzieci u nas nie głodują, sojusze zapewniają nam bezpieczeństwo, a Unia Europejska dobrobyt, o którym powojenne pokolenia Polaków mogły tylko marzyć. Stworzyliśmy system, w którym przez pierwsze 15 lat karierę mógł zrobić każdy złodziej, ubek i cwaniak, a nawet uczciwy Polak, jeśli był wystarczająco zdeterminowany, dawał sobie radę. Dziś światowy kryzys, więc i nam się chwieje dom, ale nie przesadzajmy. Polska rewolucja była najbardziej aksamitną z możliwych: nikt nie zginął, nikomu nie stała się krzywda, zwłaszcza tym, którym – w imię prawa i sprawiedliwości (tych bezpartyjnych) – powinna. Dziś mamy nowoczesny kraj – nowoczesny na miarę naszych możliwości, ma się rozumieć,  jak kiedyś Misia, ale dlaczego cokolwiek we współczesnej Polsce od razu ma się nam kojarzyć z Misiem? Skąd te porównania z PRL? W końcu mogliśmy skończyć jak Ukraina, a jednak dalej się rozwijamy w wolnym demokratycznym kraju. Nie ma u nas Billów Gatesów, ale nie ma też Łukaszenek, Janukowyczów i koreańskich sierocińców.

Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą