Zaraz będzie o wyzwaniach dla Polski, europejskich paroksyzmach, strachu przed tym, co nadejdzie, ale najpierw napiszę o amerykańskim miliarderze. Słuchałem niedawno wywiadu z Billem Gatesem w CNN. Opowiadał, jak pomaga redukować biedę w Afryce i jak próbuje wpłynąć na stan edukacji w amerykańskich szkołach podstawowych. Na poziom uniwersytetów nie musi wpływać, bo dają sobie radę i bez niego, ale amerykańska edukacja najmłodszych jest zdaniem Gatesa na mizernym poziomie. O Microsofcie nie było mowy, a może była, tylko nie słyszałem tej części rozmowy.
Dlaczego w Polsce nie mamy Billa Gatesa? Takie pytanie zadawałem sobie, słuchając tego wywiadu. Wiem, naiwne to pytanie, każdy Polak wie, że takich pytań nie należy zadawać. Polska to nie Ameryka. Ale właściwie dlaczego nie? Dlaczego przez ponad 20 lat od odzyskania niepodległości bohaterami naszej wyobraźni nie są polscy globalni gracze, wyrosłe wśród nas talenty i geniusze, tylko miernoty polityczne i przeżuwacze cudzych myśli? Dlaczego nasze uniwersytety nie liczą się w świecie, dlaczego nie ma polskiej nokii ani skody, dlaczego szczytem marzeń bogatych rodziców pozostaje wysłanie dziecka na studia do Anglii, dlaczego szczytem marzeń dzieci bogatych rodziców jest wyjazd na studia do Anglii? Dlaczego jednym z najbardziej nośnych symboli Polski AD 2012 jest niezamykalny dach nad Stadionem Narodowym, a jedynymi winnymi kompromitacji okazują się dwaj śmieszni faceci pływający na trawie? Dlaczego nasze aspiracje są tak wąsko ograniczone, dlaczego, kiedy miałbym opisać stan współczesnej Polski, przychodzą do głowy słowa Tadeusza Różewicza:
(...) widzę byle jakie działanie
przed byle jakim myśleniem
byle jaki Gustaw
przemienia się
w byle jakiego Konrada
byle jaki felietonista
w byle jakiego moralistę
słyszę
jak byle kto mówi byle co
do byle kogo
byle jakość ogarnia masy i elity
ale to dopiero początek
(Przyszli żeby zobaczyć poetę)
Nie, to już nie jest początek. Bylejakość trwa, osadza się w nas, kształtuje nasze oczekiwania, determinuje nasze oceny. Jest dla nas jak kaftan bezpieczeństwa, ze wskazaniem na bezpieczeństwo – po co się dalej wysilać, po co nam jakieś skoki cywilizacyjne i marzenia ściętej głowy? Mieliśmy raz marzenie w 2005 roku, nazywało się POPiS, to miało być ostateczne zerwanie z miernotą i bylejakością, tak to przynajmniej rozumiało wielu Polaków skazanych dziś na polityczne sieroctwo. Sami sobie winni – mówią polityczni realiści – nie trzeba było wierzyć w mrzonki..
Jest też oczywiście wersja optymistyczna. Dzieci u nas nie głodują, sojusze zapewniają nam bezpieczeństwo, a Unia Europejska dobrobyt, o którym powojenne pokolenia Polaków mogły tylko marzyć. Stworzyliśmy system, w którym przez pierwsze 15 lat karierę mógł zrobić każdy złodziej, ubek i cwaniak, a nawet uczciwy Polak, jeśli był wystarczająco zdeterminowany, dawał sobie radę. Dziś światowy kryzys, więc i nam się chwieje dom, ale nie przesadzajmy. Polska rewolucja była najbardziej aksamitną z możliwych: nikt nie zginął, nikomu nie stała się krzywda, zwłaszcza tym, którym – w imię prawa i sprawiedliwości (tych bezpartyjnych) – powinna. Dziś mamy nowoczesny kraj – nowoczesny na miarę naszych możliwości, ma się rozumieć, jak kiedyś Misia, ale dlaczego cokolwiek we współczesnej Polsce od razu ma się nam kojarzyć z Misiem? Skąd te porównania z PRL? W końcu mogliśmy skończyć jak Ukraina, a jednak dalej się rozwijamy w wolnym demokratycznym kraju. Nie ma u nas Billów Gatesów, ale nie ma też Łukaszenek, Janukowyczów i koreańskich sierocińców.
Jest niby dobrze..
Ztym że teraz to już za mało. Gra na przetrwanie nie wystarczy. Polska po 1989 roku postawiła sobie dwa cele strategiczne: członkostwo w NATO, które miało nam zapewnić bezpieczeństwo, i członkostwo w Unii Europejskiej, które miało nam dać dobrobyt. Oba cele zostały trafnie zdefiniowane: w latach 90. XX wieku nie było lepszych aspiracji politycznych i cywilizacyjnych dla Polski. Jednak dziś oba sojusze chwieją się, a Polska poza NATO i UE nie określa własnych aspiracji zarówno w dziedzinie bezpieczeństwa, jak i rozwoju gospodarczego. To, co nas budowało od roku 1989, dziś staje się kulą u nogi. Myślenie o Unii Europejskiej i NATO ciągle jako o strukturach jedynie definiujących przyszłość Polski jest dziś przejawem konformizmu i braku wiary w siebie. Oczywiście możemy przyjąć, że konformizm i prozaiczne pragnienie życia w spokoju nie jest niczym złym, nie każde pokolenie Polaków musi dokonywać rewolucji. Jednak warto dostrzegać zagrożenia i ograniczenia wynikające z takiego podejścia.
Daleki jestem od wielkomocarstwowej retoryki stosowanej przez niektórych publicystów i polityków. Jednak równie jałowe jest zamykanie oczu na rzeczywistość i wiara, że ciągle żyjemy w świecie, w którym bezpieczeństwo dane jest raz na zawsze, a Unia Europejska jest niezniszczalną częścią politycznej architektury świata. Warto też przyjrzeć się, w jaki sposób tak silne poleganie na środkach z Unii może stać się – być może już jest – ogromnym zagrożeniem i wehikułem systemu powielania czegoś, co można nazwać dyktaturą bylejakości.
Obecny kryzys, którego kolejną odsłoną były negocjacje przed szczytem budżetowym w Brukseli, pokazuje dwa możliwe scenariusze: albo strefa euro nie przetrwa w obecnej formie, Grecja ją opuści, a polityczne i gospodarcze skutki tego odczuje cała Unia Europejska, albo doprowadzony zostanie do końca proces, który już trwa: miliardy euro (głównie z Niemiec) zostaną wpompowane w kraje południa kontynentu, a towarzyszyć temu będzie bezprecedensowy transfer suwerenności z państw narodowych do instytucji unijnych. Europa albo się rozpadnie, albo powstanie z niej ponadnarodowe superpaństwo. Nie tak miało być, nie takiej alternatywy chcą społeczeństwa Europy, nie do takiej Unii wstępowała Polska w 2004 roku, ale to już jest dziś nieważne. Ważniejsza jest odpowiedź na pytanie, jak Polska i Polacy poradzą sobie z nowym wyzwaniem.
W Polsce ciągle mamy więcej zwolenników Unii Europejskiej niż jej przeciwników, ale w całej Europie te proporcje się zmieniają. Coraz silniej dominujące odejście liderów Unii od dwóch zasad, które ją kształtowały – demokracji i solidarności – kosztuje Europę powstanie coraz liczniejszej grupy ludzi, którzy Unię traktują jako zagrożenie, a nie nadzieję.