Afryka

– Zrobimy wszystko, by ją ocalić. Ważne są dzieci. One nigdy już nie będą Afrykanami. To Europejczycy. – Luo nie wiedzą, kim są Europejczycy... – Fragment opowiadania

Publikacja: 27.04.2013 01:01

Wioska Masajów opodal Masai Mara. Wódz (uważa się za chrześcijanina) i jego żony z dziećmi

Wioska Masajów opodal Masai Mara. Wódz (uważa się za chrześcijanina) i jego żony z dziećmi

Foto: Fotorzepa, Bogusław Chrabota BC Bogusław Chrabota

Kenia przywitała nas bogactwem czystego światła, które garściami spadało na nasze głowy, jak kłębki słodkiego ciasta. Pierwszy kontakt z wnętrzem Afryki zawsze przynosi podobne wrażenia, zwłaszcza jeśli odkrywa się ją w miesiącach kalendarzowej zimy. W Europie trupio szaro, tu przyroda eksploduje szaleństwem bujnej wegetacji. Zewsząd słońce i ptasi wigor, polifonia dźwięków i barw, zapachów i wibracji. Właściwie dopiero na tym tle widać, że zima na północy nie jest wcale snem, tylko śmiercią i harmonią ciszy. W Afryce jest odwrotnie. W nawykłe do ciszy uszy wdziera się świat dźwięków, w przyzwyczajone do szarości oczy świat barw, w przywykłe do mrozu nozdrza świat wyrafinowanych zapachów. I ludzie, jakże inni, jakże odmienni w swoim kolorycie, sposobie poruszania, mowy, ekspresji.

Jechaliśmy szeroką drogą do naszej kwatery w Nairobi. Wokół niekończące się korki, wycia klaksonów, kłęby unoszących się do góry jak błękitna mgła spalin. Pośrodku obszernego ronda na gałęziach wysokich drzew siedziały olbrzymie nieruchome ptaki. Zdawało się, że skupione liczą samochody. Ich spokój wydawał się urojony.

– Cyrus – spytałem kierowcę. – Co to za ptaki?

– Gdzie?

– Na drzewach?

– To marabuty.

– Nie przeszkadza im miasto, zgiełk, spaliny?

– Ani trochę. To ich życie.

Życie marabutów.

Miejskich marabutów.

Dom doktora George'a Kono, którego córkę przyjechaliśmy wykupić, znajdował się na terenie zamkniętego osiedla w dobrej dzielnicy niedaleko lotniska. Nie była to żadna wielka rezydencja, ale skromny bliźniak z niewielkim ogródkiem. Od ulicy oddzielały go pnącza krzewu passiflory. Od sąsiadów najeżony kawałkami tłuczonego szkła płot. We wciśniętym w kąt posiadłości ogródku wegetowało kilka łodyg skumałyki, rośliny przypominającej nasz jarmuż. Wszystko w cieniu wraku starego srebrnego mercedesa, w którego wypatroszonym wnętrzu mieszkali nocni zarządcy podwórka, czyli dwa małe, ale niezwykle zajadłe psiaki.

Kono był w swoim kraju personą. Lekarz, z doktoratem ze Stanfordu, intelektualista zawsze bliski kręgom rządowym. Przed laty założył szpital nad Jeziorem Wiktorii i leczył ludzi za rządowe pieniądze. Potem zostawił leczenie i rozpoczął podróże. Pracował jako doradca rządów Zambii, Tanzanii i Sudanu Południowego. Stanford robił swoje, podobnie jak jego spokojna, nieco leniwa afrykańska inteligencja.

Nie byłby z pewnością ani sobą, ani człowiekiem sukcesu, gdyby nie Roma, jego żona, mówiąca szeptem kobieta w trudnym do określenia wieku, która była w świecie Kono i jego rodziny więcej niż imperatorem. Roma, w przeciwieństwie do George'a, pełnokrwistego Luo, była półkrwi Masajką i półkrwi Kikujuską. Ich przypadkowy związek (doktor Kono uwiódł pielęgniarkę Romę) plemiennie był teoretycznie niemożliwy. Nie ma w kosmosie większej odległości niż między Luo a Masajami. Mimo że oba plemiona to Niloci, dzieli je wszystko, wraz z językiem. Ojcem Romy był słynny masajski lekarz i szaman. Matką prosta kikujuska gospodyni. Masaj bywał u niej raz do roku, by spełnić obowiązki męża, zaś dzieci wychowywała sama. Jednak legenda Ojca była tak silna, że matka czekała na jego wizyty w nabożnym skupieniu. Przyjeżdżał, spędzał z nią noc i wracał do swoich masajskich kobiet. Ona jednak po dziewięciu miesiącach rodziła kolejne dziecko.

Roma miała to w sobie. Z jednej strony silną bliskość z duchami, co odziedziczyła po ojcu. Z drugiej nieprawdopodobną zapobiegliwość i zmysł praktycznego myślenia, dziedzictwo kikujuskiej matki. Nikt inny tylko Roma rządziła rodziną i wykształconym mężem, licznym potomstwem i krewnymi. Gdziekolwiek pojawiała się wśród ludzi, natychmiast stawała się ośrodkiem dowodzenia i ostatecznym autorytetem. Kono, dumny Luo, przy niej był jak dzieciak. Niemal bez autorytetu. Mrówka przy słoniu. Chłopiec przy mężczyźnie.

W ich nairobijskim domu mieszkało mnóstwo dzieci. Weronika, szczupła kobieta o krągłych piersiach i krótkiej szyi. Wanda i Helena – dwie smagłe bliźniaczki o słodkich pociągłych twarzach. Wilson, cichy i skupiony chłopiec. Achienne, pulchna dziewczyna z sześcioletnią córką Miyą. Andrew i Quasi, bliźniacy, studenci medycy, opuścili rodzinny dom kilka miesięcy wcześniej.

Całe to towarzystwo przyjęło nas w środku nocy prosto z lotniska. Byliśmy zmęczeni, lecz spragnieni Afryki. To oni byli Afryką.

– Roma, dużo dzieci urodziłaś.

– Nie wszyscy są moimi dziećmi – Roma podeszła bliżej, podając przegotowane skumałyki.

– A czyje to dzieci?

– Moje to Achienne i Wilson. Reszta to krewni.

– Krewni?

– Tak. Moi i George'a. Weronika jest Luo. Jej rodzice byli krewnymi George'a, ale nie żyją. Luo powiedzieli, żeby George wziął ją na wychowanie.

– Wanda i Helena?

– To Masajki. Moje krewne. Ich rodzice umarli i George wziął je na wychowanie.

– Andrew i Quasi?

– Luo, krewni George'a. Wychowywał ich od małego.

– Rodzice nie żyją?

– Nie żyją.

– Jak oni wszyscy się dogadują?

– Nie mają wyboru.

– Nie jest pewnie łatwo?

– Ostatnio była wojna o rybę. Dla Masajów nie ma nic obrzydliwszego. Masajowie jedzą tylko mleko, ser i krowie mięso. Dla nich zjedzenie kury to jakiś skandal... A co dopiero ryba. Ryba jest śliska, mokra i obrzydliwa. Nie można przekonać Masaja, że to nadaje się do zjedzenia... To gorsze niż kanibalizm... Luo odwrotnie. Żywią się głównie rybami z jeziora Wiktorii. Od Anglików dowiedzieli się, że ryby mają fosfor i to rozwija mózg. Dlatego Luo mają się za mądrzejszych...

– Jedliście wszyscy rybę?

– Tak. Luo i Masajowie.

Wyszedłem do ogrodu z żołądkiem ciężkim od kaszy i skumałyki.

Ryba w domu Masajów i Luo.

Kulinarne kuriozum. A może komunia pojednania?

– A Aura?

– Aura jest wyjątkowa.

– W jakim sensie?

– Aura jest aniołem, który łączył nas wszystkich. Odkąd wyjechała, wszystko jest inaczej.

– Przyjechaliśmy ją wykupić.

– Wiem.

– Ojciec i Luo są bardzo źli, że wyjechała i ich zostawiła.

– Przeprosimy.

– Mogą jej nie puścić z powrotem. Mogą ją zatrzymać. Zniewolić. Oni są bardzo okrutni.

– Zrobimy wszystko, by ją ocalić. Ważne są dzieci. One nigdy już nie będą Afrykanami. To Europejczycy.

– Luo nie wiedzą, kim są Europejczycy.

Kończyła się noc.

Księżyc schował się za pachnący krzew passiflory.

Nadchodził krótki, szary świt.

Aura

Aura była najstarszą córką George'a i Romy. Podobnie jak Achienne i Wilson miała w sobie krew Masajów, Kikuju i Luo. Kenijczyk nie uwierzyłby, że to możliwe. To jakby połączyć ogień i wodę. Miłość i nienawiść. O ile jednak między Masajami i Kikuju panował względny spokój, o tyle Luo, których główne siedziby mieszczą się nad Jeziorem Wiktorii, byli tradycyjnie wrodzy wobec Masajów i Kikuju. Owa wrogość miała swoje korzenie w przeszłości na tyle odległej, że dawno utonęła w mgle pokoleń. Zarazem emanowała taką siłą, że regularnie przechodziła w krwawe konflikty. Ile ich było w historii? Nikt nie wie. Natomiast doskonale pamiętano ostatnie walki i pogromy. To nieodległa przeszłość. Po raz ostatni krew zwaśnionych plemion lała się strugami po wyborach prezydenckich w 2007 roku, w których Kikujus Kibagi nie do końca uczciwie wygrał z Luo Odingą. W powyborczych pogromach zamordowano 500 osób, a ponad pół miliona musiało uciekać.

Taka na mniejszą skalę powtórka z Ruandy, tym bardziej zauważona przez świat, że doszło do niej w kraju, który uchodził za ostoję bezpieczeństwa.

W rodzinie nieco patetycznie mówi się, że Aura mogłaby być symbolem pojednania. Połączyć zwaśnionych i nienawistnych. Jej krew, jak nic dotąd w nowoczesnej historii Kenii mogłaby być zaczynem nowego patriotyzmu.

– To brzmi jak wezwanie do jakiejś epokowej misji – zauważam. Czy rzeczywiście młoda dziewczyna mogłaby temu podołać?

Odpowiadają mi uśmiechy. Afrykańskie ciepłe uśmiechy, w których czuje się, że są podszyte smutkiem.

Mogłaby, nie mogła? Nie wiemy. Wyjechała. Opuściła kraj po tym, jak osiągnęła dorosłość.

Zmieszana krew nieprzyjaciół to mało. George i Roma wymyślili, że trzeba dać jej więcej. Z niemal inżynierskim zamysłem wzięli się za próbę stworzenia nowego człowieka.

Chodziła do szkół chrześcijańskich i muzułmańskich. Uczyła się w Nairobi i w małej szkółce na Wzgórzach Ngong, u kikujuskiej babki. Dużo czasu spędzała w Seme, u Luo, w krainie ptaków i motyli. Uczyła się mowy plemion. Masajski był jej równie bliski jak kikujuski, Luo jak angielski czy suahili. Dorastała w świecie wszystkich otaczających ją kultur, nasiąkała nimi jak gąbka, w oczach rodziców stawała się nowoczesną Kenijką, jedną z matek przyszłego uniwersalnego narodu. Tyle było wokół niej skondensowanych nadziei, że nawet gdyby chciała, nie potrafiłaby ich udźwignąć. Kiedy skończyła 19 lat, zdziwionym ojcu i matce, George'owi i Romie, powiedziała pewnego dnia, że wyjeżdża. Gdzie? Spytali rodzice. Do Europy. A konkretnie? Nie wiedziała. Musiała się zastanowić. Siąść nad atlasem i poważnie pomyśleć.

Chciała być aktorką albo reżyserem. To dziedzictwo magicznych wieczorów w lokalnym kinie. Chłonęła świat. Kochała sławnych aktorów i aktorki. Chciała być jak oni.

Będę studiowała kino! – tego była pewna. Ktoś jej pomógł znaleźć adresy europejskich szkół filmowych. Kto inny ceny. Wybierała powoli i dokładnie. W końcu podjęła decyzję. Wyjeżdżam – powiedziała rodzicom.

Gdzie? – spytała matka.

Daleko.

Nie była w tym nowym kraju pierwszą kobietą ze swojej rodziny. Wcześniej wyjechała ciotka. Po studiach nie tylko została lekarką, ale również zamieszkała w nowej ojczyźnie. Czy Aura chciała zostać? Trudno powiedzieć. Od pierwszych chwil w nowym kraju przede wszystkim liczyła się młodzieńcza przygoda, entuzjastyczne poczucie zetknięcia się z Zachodem, w końcu magiczna wiedza, z którą miała do czynienia na uczelni.

Pewnie chciała wrócić, zwłaszcza na początku. Jednak ów nowy, niesłychany świat ludzi, zdarzeń, nowe fascynacje i wyzwania pochłonęły ją tak bardzo, że myśl o powrocie do leniwej Afryki wydała jej się niedorzeczna. W szkole spotkała się z dobrym przyjęciem i szybko znalazła przyjaciół. Naturalny talent do języków spowodował, że lokalną mową władała już po kilku miesiącach i to bez śladu akcentu. Pilnie uczestniczyła w zajęciach, zadawała masę pytań. Jej żywa inteligencja szokowała profesorów.

Potem zaczęła się muzyka. Słynny zespół rokowy szukał wokalistki. Zgłosiła się na casting i ze swoją egzotyczną urodą została przyjęta. Zaczęły się próby. Śpiewała w obu językach, lokalnym i angielskim. Wydawała się świetnym materiałem na gwiazdę. Na koncertach czuła się jak podczas ceremonialnych tańców w wiosce Luo. Bez najmniejszego skrępowania oddawała się w pełni atmosferze i emocjom. Miała wrażenie, że drzwi do nieba stoją otworem.

I nagle otrzeźwienie. Podziękowano jej. Lider zespołu nawet nie wyjaśnił, dlaczego.

Pocieszył ją Paweł, jeden z muzyków.

– Jesteś dobra, ale ten kraj nie jest jeszcze gotowy na taką egzotykę. Gdybyś śpiewała jazz albo bluesa, jakieś niszówki, byłoby ok. Ale nie mainstream. Za wcześnie.

Byłaby się załamała, wpadła w depresję, może nawet wróciła do kraju – gdyby nie ów nowy przyjaciel, którego zdobyła. Paweł był bystrym, mądrym człowiekiem, zarazem niebywale jak na swój wiek odpowiedzialnym. Pomógł je wrócić do równowagi, przekonał, że zaniedbane studia warto zmienić na inne, odzyskać pewność i wiarę w siebie. Nie zauważyła momentu, kiedy przyjaźń przerodziła się w miłość. Stali się nierozłączni. W jego ramionach odnajdywała nie tylko spokój, ale i pewność, że ma partnera na całe życie.

Niedługo potem przyszła na świat córeczka. Potem druga.

Kiedy dzieliła się tymi nowinami z rodzicami, zauważyła w coraz krótszych rozmowach  telefonicznych pewną nerwowość. Mądra matka była smutna, ale akceptowała jej wybory. Ojciec w mniejszym stopniu. Zapewne miał poczucie, że nie tylko traci dziecko, ale ponosi osobistą klęską. Przecież los Aury miał być inny. Miała być pierwszym pokoleniem nowoczesnych Kenijczyków, przyszłą matką nowego narodu. Przypadek, a może opatrzność mocno zakpiły z jego planów i nadziei.

George i Roma nie wytrzymali. Wsiedli do samolotu i pewnego popołudnia wylądowali na chłodnym od jesiennych wiatrów lotnisku w jednej z europejskich stolic. Niedługo później pukali do drzwi garsoniery, w której mieszkali Aura i Paweł.

Jakie było to spotkanie? Przede wszystkim pełne napięcia. Zarówno z jednej, jak i z drugiej strony. George i Roma nie mieli pojęcia, kogo spotkają. Aura bała się reakcji rodziców. Paweł spodziewał się najbardziej niespodziewanych wrażeń, jakich dostarczą mu starzy Afrykanie.

– Mamo, tato – przede wszystkim zapraszamy na ślub.

Z drugiej strony milczenie.

– Ślub już jutro w małym urzędzie na przedmieściu stolicy.

– I myślisz, że wszystko będzie załatwione?

– My się kochamy.

– Ale ty nie jesteś stąd. Ty jesteś z Afryki. Nie wiesz, co cię tu czeka. Pomyśl jeszcze.

Ojciec był nieodgadniony. Milczał. Wpatrywał się z zimną powagą w oczy córki.

– Podjęłam decyzję.

– Skoro podjęłaś...

– Nie tak miało być...

– Nie tak...

– Czas biegnie za szybko, za szybko...

Nad jeziorem

Zielone wzgórza Afryki. Wszędzie wokół, jak wibrujące powietrze, jak błękitne wszechogarniające niebo. Szczyty gór przykryte zielonymi kędziorami buszu. Brązowe skały jak niekończące się stada skamieniałych zwierząt. Wysypane szutrem drogi, z których widząc nadjeżdżający samochód, pryskają na pobocza stada guźców i pawianów. Czasem jak smuga błękitnego światła drogę przetnie szybująca w powietrzu antylopa. Czasami przemknie cień geparda. Tak cicho, że nie zostanie po nim nawet drżenie liści. Nad głowami i wszędzie wokół krzyk podnieconych ptaków.

Nieco rozklekotana Toyota wiozła nas przez wyżynę nairobijską w stronę Wielkiego Rowu, by tam, odbiwszy się jak tenisowa piłka w okolicy jeziora Neivasha, podjąć znów wspinaczkę i koło Hell's Gate znów utonąć w bezdrożach. Asfaltowa droga zaczynała się nagle i nagle kończyła, jakby jej pojawieniem się rządził jakiś kapryśny czarownik. W górach koło Kericho, w kraju plemienia Kalenjin mijaliśmy olbrzymie dywany upraw herbaty. Wysoko w górach magicznie przywoływała gęsta dżungla.

Jechaliśmy z poczuciem, że za chwilę wydarzy się coś ważnego. Aura uśmiechała się wprawdzie dyskretnie, ale dało się wyczuć, że jest podenerwowana i niepewna. Mimo pozorów radości powrotu do domu, pod owym wymuszonym grymasem czaiła się obawa. Paweł rozglądał się wesoło, komentował widoki, sypał z rękawa dowcipami, ale i on momentami marszczył czoło i zapadał się głęboko w czarne myśli.

Cóż mogą zrobić? To małżeństwo jest już dawno skonsumowane. Aura ma swój dom, swoje sprawy, odnalazła się w innym języku i cywilizacji.

Zatrzymają? Przeklną? Będą się domagali czegoś nadzwyczajnego? To niewyobrażalne.

Po co w ogóle tu przyjechali, skoro wiedzieli, że za tą podróżą ciągnął się będzie cień jakiegoś ryzyka. Mogli przecież zostać. Zerwać z przeszłością, obowiązkami wobec plemion, ojczyzny Stelli, odnaleźć się w innej teraźniejszości. Wielu tak zrobiło. Tysiące, miliony ludzi, którzy zdecydowali się zostać uchodźcami. Wybrali nowy dom, ale czy się w nim odnaleźli? Czy zamiast nowej tożsamości nie mają poczucia wykorzenienia? Zamiast wewnętrznego spokoju – gorzki smak tymczasowości podszytej smutkiem, żalem i alienacją? Pełną naiwnej nostalgii tęsknotą za porzuconym domem i świadomością odrzucenia w nowym świecie? Tak żyją uchodźcy w całym świecie. Mówi się, że to problem pierwszego pokolenia, ale myśli się inaczej. Urodziłeś się i pewnie zostaniesz w getcie. Wyrwać się z niego – to wyzwanie, któremu sprostać może niewielu. Czy taka miała być jej przyszłość? Nie, z pewnością nie. Może nawet takie myśli nie przychodziły jej do głowy. Była zbyt otwarta. Żyła w innym środowisku, innym otoczeniu, ale przecież miała oczy, uszy, bystrą inteligencję. Świat wokół namiętnie wciskał się przed oczy. Trudno więc było unikać takich refleksji.

Nie być uchodźcą. Nie odcinać korzeni. Mieć ciągle dom i pewne ścieżki własnej tożsamości. Mieć dokąd wracać, by czerpać pełnymi garściami z dziedzictwa przodków. I ofiarować to nowemu światu. Jako wartość. Wielką wartość. Musiała wrócić i pokazać bliskim swoje strony. Swoje kamienie, ptaki, motyle.

Wilgotny busz przechodził powoli w tereny rolnicze. Samochód zjeżdżał rozkopanymi drogami na wielką wyżynę, pośrodku której rozlewały się brzegi Jeziora Wiktorii. Powietrze stawało się wilgotniejsze, a pogoda bardziej przewidywalna. Na poboczach drogi wędrowały w każdą ze stron tysiące ludzi. Z ciągnącymi wózki osłami, na rowerach i terkoczących chińskich motorach, piechotą najczęściej w grupach, rzadziej pojedynczo. Kobiety niosły na plecach zawinięte w chusty niemowlęta, na głowach pakunki z towarem lub bukłaki z wodą. Między nimi tysiące dzieci. Najczęściej w kolorowych mundurkach. Dziewczynki w białych podkolanówkach i czarnych spódniczkach, chłopcy w krótkich spodenkach. Marynarki lub sweterki mieli w różnych kolorach i z różnymi emblematami, w zależności od szkół, do których chodzili. Wszyscy piechotą. Zwykle w biegu. Rozgadani i krzykliwi. Afryka pełna wigoru. Afryka ruchu. Afryka eksplodująca radosną i nieokiełznaną demografią. Pełna życia, optymizmu. Afryka nieco naiwnie uśmiechnięta w stronę przyszłości.

Było późne popołudnie. Dzieci wracały ze szkół, a krowy z pastwisk. Nasz samochód jechał pagórkowatym bezdrożem z Kisumu do Seme, by nagle zanurkować w wąską glinianą przecinkę i z trudem dotoczyć się do olbrzymiego ogrodu. Wokół wysokie drzewa, kilka chatek, plantacja bananów, a dalej kilka kamiennych domów.

– Jesteśmy na miejscu – wyszeptała Aura.

Samochód natychmiast otoczyło kilku mężczyzn, którzy sprawnie przenieśli bagaże do domu.

Pierwsza wyszła z samochodu Roma. Na twarzach mężczyzn pojawiło się poruszenie. Roma spokojnym głosem wydawała polecenia.

– Gdzie mój mąż? – spytała.

– W pokoju rady, mamo – odpowiedział jeden z mężczyzn.

Roma skinęła na nas dłonią.

– Chodźmy...

Poszliśmy za nią.

Dom, w którym czekał George, był niską willą na kamiennej podmurówce zbudowaną z lokalnych materiałów. Z jednej strony wielka sypialnia, pośrodku olbrzymia rotunda salonu ze stojącymi pod ścianami hebanowymi tronami z Konga i kuchnia przygotowana pewnie do karmienia połowy plemienia Luo.

Weszliśmy do pogrążonej w ciemności rotundy. W domu paliło się tylko kilka lamp naftowych, dlatego każdy nasz krok pobudzał do ruchu na owalnych ścianach stada cieni.

– Witam w domu – powiedział niewysoki ciemny mężczyzna z krótką bródką i spokojnymi uważnymi oczyma.

– Mam na imię George. Witajcie w domu.

Niewidoczni pomocnicy Romy podali schłodzone piwo i zaczęli przygotowywać kolację. Na zewnątrz szybko dogasał dzień zastępowany z nagła przez gorącą równikową noc. Gwiazdy sypały się na nasze głowy, jakby wytrząsał je z rękawa jakiś lokalny bożek. W powietrzu dudniła muzyka.

– Co to za muzyka? – spytałem jednego z mężczyzn, który tylko na chwilę wyłonił się z cienia.

– A to pogrzeb w sąsiedniej wiosce. Grają i tańczą już trzeci dzień.

– Tak się cieszą?

– Bardzo się cieszą. Umarł wielki człowiek.

Wyszedłem z domu. Znów uderzył mnie w nozdrza duszny zapach afrykańskiej nocy.

Ktoś do mnie podszedł. Obróciłem głowę. To był George.

– Jutro pojedziecie na targ do Seme i kupicie dwie krowy i kozę. Koza będzie dla matki, a krowy, by plemię w ogóle siadło do rozmów.

– Nigdy nie kupowałem krów.

– To będziesz miał szansę.

– Nie mam o tym pojęcia.

– Pojedzie z wami Oduor. On zna się na rzeczy.

– Pojedziemy.

– Jesteś przecież jego bratem. To twoja misja.

– Pojadę.

Spojrzałem głęboko w oczy George'a. Były w nich spokój i chłodna inteligencja. Żadnej zbędnej mimiki. Żadnego napięcia.

– Gdzie jest jezioro?

– Tam – wskazał wzrokiem w gęstą czerń nocy.

– Właśnie tam.

Opowiadanie „Afryka. Opowieść starego Otieno" ukaże się w zbiorze szkiców „Kolacja w cieniu flamboyant. Rozmowy o obcych" pod redakcją Bogusławy Filipowicz, przygotowywanym do druku przez Narodowe Centrum Kultury.

Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy