W pogodne dni późną wiosną i wczesną jesienią, gdy okna w klasach i na korytarzach były pootwierane, dźwięki instrumentów, na których ćwiczyli uczniowie, dochodziły do stu metrów od budynku szkoły. Przypominało to trochę strojenie orkiestry przed koncertem. Każdy instrument ciągnął zapamiętale swoją partię, nie zważając na inne, a nawet na przekór nim, jakby chciał je przekrzyczeć. Czasem były to jakieś utwory, częściej takie lub inne wprawki – gamy, pasaże, figury. Tu zawodzące skrzypce, tam trąbka i waltornia, jeszcze gdzie indziej fagot przy wtórze werbla lub kotłów, a ponad tym całym rozgwarem perlisty głos fortepianu. Choć polifonia ta nie sprawiała uszom przyjemności, budziła jednak w słuchaczu, zwłaszcza obytym z muzyką lub związanym ze szkołą, przyjazne uczucia i myśli: coś w rodzaju pobłażliwego uśmiechu, dziwną mieszaninę marzenia i nadziei. Marzenia o perfekcji, nadziei na uznanie. Bo w owych monologach każdego z instrumentów słyszało się ambicję i pragnienie mistrzostwa. To niestrudzone ćwiczenie miało przynieść owoce: karierę, splendor, sławę.
Była połowa września, początek roku szkolnego. Dla nas, uczniów piątej klasy liceum – ostatni rok nauki. Rok ten, o czym wiedzieliśmy od dawna, różnił się od poprzednich. Przedmioty ogólnokształcące, nie mówiąc już o takich jak wiedza o społeczeństwie, przysposobienie wojskowe i wychowanie fizyczne, schodziły na plan dalszy, ustępując bez reszty miejsca głównej dyscyplinie kultywowanej w „placówce o profilu artystycznym", jak nazywano tego rodzaju szkoły. W zasadniczej mierze chodziło o przygotowanie programu dyplomowego. Od niego bowiem – od stopnia jego trudności i klasy wykonania – zależał los absolwenta: czy zakończy naukę z wynikiem celującym, co pozwoli mu zostać studentem konserwatorium, a następnie muzykiem z prawdziwego zdarzenia, czy też wypadnie blado i będzie musiał szukać – po ponad dwunastu latach wyczerpujących ćwiczeń – całkiem innego zajęcia, które wypełni mu życie. Na program dyplomowy, zależnie od instrumentu, składał się albo koncert z towarzyszeniem orkiestry, albo kilka utworów o różnym charakterze – etiuda, fuga, sonata i kompozycja „dowolna". Na ogół utwory te wybierało się jeszcze przed rozpoczęciem wakacji, tak aby podczas lata z grubsza je opanować i po powrocie do szkoły nie zaczynać od zera; niekiedy jednak ów wybór podlegał modyfikacjom albo nie był kompletny. Tak właśnie rzecz się miała ze mną i Sławkiem B. – dwoma podopiecznymi profesora Platera, który prowadził u nas literaturę muzyczną i jedną z klas fortepianu.
Profesor Adam Plater miał ponad sześćdziesiąt lat i był nauczycielem tak zwanej starej daty. Pochodził ze słynnego, zasłużonego rodu i odziedziczył po przodkach patrycjuszowskie cechy, zarówno w swoim wyglądzie, jak i w sposobie bycia – myślenia i wymowy. Smukły, o orlim nosie i bardzo wysokim czole, chodził wyprostowany z lekko zadartą głową i nosił się, mimo biedy, z prawdziwą elegancją. Zawsze w wyglansowanych do połysku półbutach, w zaprasowanych w kant spodniach koloru marengo, w pocerowanych starannie tweedowych marynarkach i – jakżeby inaczej – z jedwabną muszką pod szyją. Miał niski, dźwięczny głos i przenikliwy wzrok. Gdy siadał do fortepianu, podciągał nieznacznie nogawki, by się nie wypychały na wysokości kolan.
Prócz tego, że był wytrawnym, dyplomowanym pianistą, mającym na swym koncie kilka cennych wyróżnień uzyskanych przed wojną, posiadał też rzadką wiedzę z zakresu historii muzyki i biografistyki, a przy tym dar wymowy. Potrafił bardzo ciekawie i barwnie opowiadać, głównie o sławnych artystach – o wielkich kompozytorach, o ich wyczynach twórczych i życiowych dziwactwach – lecz i o innych sprawach, niekiedy abstrakcyjnych, związanych z formą utworów, harmonią i kontrapunktem. Stąd też jego zajęcia z literatury muzycznej cieszyły się niezmiennie ogromnym powodzeniem. Słuchano go z podziwem, nieledwie uwielbieniem. Miał w sobie coś z aktora. Lekcje z nim to był teatr.
Na program dyplomowy wybraliśmy ze Sławkiem bardzo podobne utwory – tyle że on trudniejsze, bo był ode mnie lepszy, przede wszystkim technicznie. Po dwie etiudy Chopina, preludium i fugę Bacha, sonatę Beethovena i impromptu Schuberta. W czerwcu profesor Plater zatwierdził nam ten wybór, aczkolwiek przy impromptu – utworze ostatnim, dowolnym – wykonał swój słynny gest wyrażający sceptycyzm (wolne kręcenie ręką, oznaczające wątpliwość, połączone z cmokaniem) i rzekł, wykrzywiając usta: „To się jeszcze zobaczy". Teraz, na pierwszej lekcji po dwóch miesiącach wakacji, w słoneczne i upalne popołudnie wrześniowe, mieliśmy się dowiedzieć, co na naszym dyplomie będziemy grać na koniec.
Zbliżając się do szkoły i słysząc ową wrzawę przekrzykujących się wzajem przeróżnych instrumentów, próbowałem odgadnąć, co postanowił profesor. Pozwoli nam ostatecznie zagrać to impromptu, czy jednak je odrzuci? A jeżeli odrzuci, to co podsunie w zamian, co nam zaproponuje?