Reklama
Rozwiń

Toccata C-dur

– Dostrzegam tu jedną rzecz – rozpocząłem kontratak. – Chociaż utwór jest w dur, i to w dodatku w C-dur, i chociaż wszystko w nim jest wręcz krzykliwie radosne, jest on przedziwnie smutny. Słychać to zwłaszcza w tej części, która poprzedza finał. On się tam jakby z czymś żegna, chociaż dopiero zaczął – fragment tryptyku nowelistycznego, który ukazuje się właśnie nakładem wydawnictwa Więź.

Publikacja: 27.04.2013 01:01

Toccata C-dur

Foto: 123rf.com

Red

W pogodne dni późną wiosną i wczesną jesienią, gdy okna w klasach i na korytarzach były pootwierane, dźwięki instrumentów, na których ćwiczyli uczniowie, dochodziły do stu metrów od budynku szkoły. Przypominało to trochę strojenie orkiestry przed koncertem. Każdy instrument ciągnął zapamiętale swoją partię, nie zważając na inne, a nawet na przekór nim, jakby chciał je przekrzyczeć. Czasem były to jakieś utwory, częściej takie lub inne wprawki – gamy, pasaże, figury. Tu zawodzące skrzypce, tam trąbka i waltornia, jeszcze gdzie indziej fagot przy wtórze werbla lub kotłów, a ponad tym całym rozgwarem perlisty głos fortepianu. Choć polifonia ta nie sprawiała uszom przyjemności, budziła jednak w słuchaczu, zwłaszcza obytym z muzyką lub związanym ze szkołą, przyjazne uczucia i myśli: coś w rodzaju pobłażliwego uśmiechu, dziwną mieszaninę marzenia i nadziei. Marzenia o perfekcji, nadziei na uznanie. Bo w owych monologach każdego z instrumentów słyszało się ambicję i pragnienie mistrzostwa. To niestrudzone ćwiczenie miało przynieść owoce: karierę, splendor, sławę.

Była połowa września, początek roku szkolnego. Dla nas, uczniów piątej klasy liceum – ostatni rok nauki. Rok ten, o czym wiedzieliśmy od dawna, różnił się od poprzednich. Przedmioty ogólnokształcące, nie mówiąc już o takich jak wiedza o społeczeństwie, przysposobienie wojskowe i wychowanie fizyczne, schodziły na plan dalszy, ustępując bez reszty miejsca głównej dyscyplinie kultywowanej w „placówce o profilu artystycznym", jak nazywano tego rodzaju szkoły. W zasadniczej mierze chodziło o przygotowanie programu dyplomowego. Od niego bowiem – od stopnia jego trudności i klasy wykonania – zależał los absolwenta: czy zakończy naukę z wynikiem celującym, co pozwoli mu zostać studentem konserwatorium, a następnie muzykiem z prawdziwego zdarzenia, czy też wypadnie blado i będzie musiał szukać – po ponad dwunastu latach wyczerpujących ćwiczeń – całkiem innego zajęcia, które wypełni mu życie. Na program dyplomowy, zależnie od instrumentu, składał się albo koncert z towarzyszeniem orkiestry, albo kilka utworów o różnym charakterze – etiuda, fuga, sonata i kompozycja „dowolna". Na ogół utwory te wybierało się jeszcze przed rozpoczęciem wakacji, tak aby podczas lata z grubsza je opanować i po powrocie do szkoły nie zaczynać od zera; niekiedy jednak ów wybór podlegał modyfikacjom albo nie był kompletny. Tak właśnie rzecz się miała ze mną i Sławkiem B. – dwoma podopiecznymi profesora Platera, który prowadził u nas literaturę muzyczną i jedną z klas fortepianu.

Pozostało jeszcze 85% artykułu

Dostęp na ROK tylko za 79zł z Płatnościami powtarzalnymi BLIK

Jak zmienia się Polska, Europa i Świat? Wydarzenia, społeczeństwo, ekonomia i historia w jednym miejscu i na wyciągnięcie ręki.
Subskrybuj i bądź na bieżąco!
Plus Minus
Chaos we Francji rozleje się na Europę
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: Przereklamowany internet
Plus Minus
Gość „Plusa Minusa” poleca. Joanna Opiat-Bojarska: Od razu wiedziałam, kto jest zabójcą
Plus Minus
„28 lat później”: Memento mori nakręcone telefonem
Plus Minus
„Sama w Tokio”: Znaleźć samą siebie