Są kraje, które są tak zaślepione swoimi problemami, że nie dostrzegają, iż komuś może być gorzej albo że można by - albo nawet trzeba - komuś pomoc. Ale też i we wszystkich krajach, nawet tych najbardziej egocentrycznych, są ludzie i grupy, które chcą wyciągnąć rękę, a czasem nawet dużo więcej niż rękę, do innych. Na przykład w Polsce.
Czeczeni są narodem, gdzie wzajemna pomoc jest tak oczywista, że kiedy mój przyjaciel Mustafa pojechał do Czeczenii w 1998 roku, proponując, że krymscy Tatarzy (sami żyjący w wielkiej biedzie po pół wieku deportacji i wśród Rosjan, którzy nie chcą oddać im zagrabionego majątku) wezmą dowolną liczbę sierot, od prezydenta Asłana Maschadowa usłyszał, że w jego kraju nie ma sierot. Są tysiące dzieci, które straciły jedno lub oboje rodziców, i jeśli nie mają dziadków, wujków czy cioć, zajmują się nimi dalsi krewni. I w Czeczenii, mimo dwóch niezwykle krwawych wojen z Rosją, nie ma sierocińców ani domów starców.
Wszyscy Czeczeni mieszkają z rodzinami, bliskimi lub dalekimi. „Po pierwszej wojnie okropna była sytuacja starych Rosjan – opowiadał mi Lecza. – Ich dorosłe dzieci wyjechały, zostawiając nieporadnych biednych ludzi, którzy umierali z głodu. Oczywiście ich karmiliśmy i opiekowaliśmy się nimi. Oni nie mieli nawet gdzie iść po pomoc. Wojska rosyjskie bombardowały wszystko w Groznym: cerkwie też zostały zniszczone".
Dziś o Czeczenii mówi się mało. A to jakiś aktor pojawia się w Groznym i chwali Kadyrowa, szalonego satrapę, syna pierwszego namiestnika Rosji. A to Putin przypomni światu, że należy z nim trzymać, bo jest jedynym, który może utrzymać Czeczenów (tzn. terrorystów) „w wychodkach", jak to kiedyś powiedział.
Czasem w Polsce, która darzyła Czeczenów jakąś sympatią, gdy walczyli z Kremlem, pojawiają się doniesienia o napadach na uchodźców czeczeńskich, informacje o matce z dziećmi uciekającej przez zieloną granicę dokądkolwiek, byle dalej od Polski. Kuriozalne są nawet doniesienia agencyjne powołujące się na informacje rządu polskiego, z których wynika, że tygodniowo prosi o azyl w Polsce 500 osób z Rosji, głównie Czeczenów. 500 tygodniowo? Oznaczałoby to 26 tysięcy azylantów rocznie, i to w sytuacji, gdy, jak wiadomo, większość Czeczenów prosi o azyl w innych krajach europejskich. Czy mam rozumieć, że rocznie z małej republiki uciekałoby około 50 tysięcy osób, czyli dziesięć procent populacji? Nie licząc wszystkich, którzy osiedlają się w Moskwie, Kazaniu i Riazaniu? A co z setkami wojowników, którzy najpierw podobno walczyli w Afganistanie (mimo doniesień wielu mediów, włącznie z BBC, nie znaleziono ani jednego), zasiedlali więzienie w Guantanamo (okazało się, że nie było tam ani jednego Czeczena: owszem, był jeden Ingusz) i walczą w Syrii (znów jak dotąd nikogo) oraz szykowali zamachy na olimpiadę w Soczi. Czyżby Czeczenów było dziś dużo więcej niż przed wymordowywaniem ich przez Rosjan w ciągu ostatnich dwudziestu lat?
Nie mogę się nadziwić, jak wielu jest w Polsce ludzi, którzy w niczym nie wierząc Putinowi (zwykle zresztą słusznie), tak często dają się nabrać na jego ksenofobiczną propagandę dotyczącą narodów nierosyjskich. Antyczeczeńska propaganda jest Rosji potrzebna, by świat zapomniał o ludobójstwie dokonanym na tym narodzie w pierwszej i drugiej wojnie czeczeńskiej.