Filmy z plastiku i paździerza

Polskie komedie współczesne w zasadzie nie są komediami nie tylko dlatego, że nie śmieszą, ale przede wszystkim z tego powodu, iż są rozbudowanymi telenowelami lub sitcomami.

Publikacja: 27.09.2013 01:01

„Sztos 2”. Dowcip kołem się toczy.

„Sztos 2”. Dowcip kołem się toczy.

Foto: ITI CINEMA

Red

Z czego się śmiali Polacy kiedyś? W kinie na polskich komediach? Ano bawiły ich różne rzeczy, trudno byłoby je tu wymienić wszystkie. Jedno jest jednak pewne: kiedyś na sali kinowej Polacy nie zrywali boków bezinteresownie. Śmiali się albo przeciwko komuś lub czemuś, albo robili to w słusznej sprawie. Lubili się też śmiać z siebie, choć bez przesady. Stąd taki Piszczyk, który miał zezowate szczęście, raczej nie należy do panteonu polskich bohaterów narodowych. Już prędzej znaleźć w nim można Franka Dolasa, co to podczas wojny wmawiał Niemcom, że nazywa się  Grzegorz Brzęczyszczykiewicz (urodzony w Chrząszczyszewoszycach,  powiat Łękołody), dzięki czemu w pojedynkę wygrał II wojnę światową, którą, jak wiadomo, wcześniej sam wywołał. Za komuny stosowano zresztą podobny system dezorientacji przeciwnika. Kiedy więc milicjant pytał obywatela o nazwisko, ten odpowiadał: „Właśnie się zastanawiam".

Kac (zaba)wawa

Trzeba zresztą przyznać, że PRL  miał ogromne zasługi w ukształtowaniu się humoru typu polskiego, dla którego pożywkę stanowiły z jednej strony absurdy peerelowskiej rzeczywistości, z drugiej zaś – peerelowska propagandowa nowomowa. Bez PRL Stanisław Bareja nie mógłby powiedzieć „nie" parówkowym skrytożercom, a Marek Piwowski  nie miałby się jak napawać wraz z  inżynierem Mamoniem i niejakim Sidorowskim pięknymi okolicznościami przyrody, do tego niepowtarzalnej. A bez  Barei i Piwowskiego nie moglibyśmy w żadnym wypadku uchodzić za najweselszy barak w obozie bratnich państw socjalistycznych. Do niedawna zresztą  anarchiczny dowcip słowno-muzyczny był naszą filmową specjalnością. I poniekąd ciągle jest, wciąż celuje w nim przecież Marek Koterski („Nic śmiesznego", „Dzień świra"), którego bohater, Adaś Miauczyński, jak nikt potrafi w swoich wypowiedziach łączyć gramatyczne wątpliwości z dosadną formą i egzystencjalną treścią. Miauczyński ma do perfekcji opanowaną sztukę siadania, ale jako świr z inteligenckim cenzusem swoje wie. Mawia: „Moja jest tylko racja, i to święta racja. Bo nawet jak jest twoja, to moja jest mojsza niż twojsza". Czy to nie Polska właśnie? Jak nie, jak tak – przyzna zapewne ten i ów, i niekoniecznie musi to być zaraz kolega Ferdynanda Kiepskiego. Ale nie chodzi o to. Sęk w tym, że kiedyś w polskich komediach nawet „nic śmiesznego" to na ogół było jednak „coś". Dzisiaj twórcy rodzimych produkcji komediowych każą nam się śmiać z niczego. I to dopiero jest dramat.

Obiecywałem sobie, że nie napiszę ani słowa o „Kacu Wawa", no ale się nie da, bo film Łukasza Karwowskiego stanowi idealny wręcz punkt wyjścia do opisu obecnej kondycji polskiej komedii. W końcu zarówno z lotu ptaka, jak i z dołu, tu akurat z poziomu dna, wszystko widać lepiej. Poza tym ja tu wcale nie zamierzam kopać już i tak całkiem nieźle (i słusznie) skopanego. Ba, mógłbym się nawet zabawić w adwokata diabła i zauważyć, że na podobne jak „Kac Wawa" baty już wcześniej zasłużyły takie wytwory komediopodobne jak „Ciacho" Patryka Vegi, „Weekend" Cezarego Pazury czy „Wyjazd integracyjny" Przemysława Angermana. Widać jednak wściekłość w krytykach i bunt w widzach narastały stopniowo, by osiągnąć swoje apogeum przy okazji premiery filmu Karwowskiego. Wtedy nastąpił wybuch, który „pierwszą polską komedię w 3D" kompletnie zmiótł z ekranu. Wygląda więc na to, że zrobieni w 3D zwyciężyli. Choć czy aby na pewno? Widzieliście „Last Minute" Vegi? Niby dno już zostało osiągnięte, a tu ktoś jeszcze cichutko puka od spodu.

Skupmy się jednak na dziele Karwowskiego, bo to swoisty model, w którym niczym w kropli wódki (to w końcu najważniejszy płyn w krwiobiegu polskiego kina) przeglądają się inne nasze komedie. W „Kacu Wawa" w gruncie rzeczy nie brakuje niczego z tego, co możemy oglądać i gdzie indziej. Tyle że w tej opowieści o wieczorze panieńskim i kawalerskim dwojga narzeczonych wszystko zostało sprowadzone do karykatury. Czego w tym filmie nie ma... Jest tu koszarowy seksistowski humor i niewybredny fizjologiczny żart (przez długi czas akcja filmu toczy się wokół kibla), są tu pijani w sztok panowie i ubzdryngolone do nieprzytomności panie, są nagie kobiece cycki i męskie pośladki – albo gołe, albo przyobleczone w fantazyjne (im dziwniejsze, tym lepiej) majtki.

Tu wtręt na marginesie: przygotowując się do pisania tego tekstu, siłą rzeczy musiałem sobie wiele filmów przypomnieć. I muszę powiedzieć, że to było ciekawe doświadczenie. Ten zbiorczy intensywny przegląd polskich komedii uświadomił mi bowiem coś, co jakoś dotąd umykało mojej uwadze. Otóż nasi komediowi twórcy sądzą najwyraźniej, że polski widz nade wszystko gustuje w dowcipach o podtekście tekstylnym. To dlatego nasi reżyserzy w swoich filmach każą nagminnie facetom wdziewać sukienki (patrz: Tomasz Kot w stroju niedogolonej góralki w „To nie tak, jak myślisz, kotku", Jan Frycz w wieczorowej kreacji w „Wyjeździe integracyjnym" czy wreszcie Przemysław Bluszcz w „Kacu Wawa") bądź też zmuszają ich do ciągłego paradowania w slipach, bokserkach albo czymś skórzanym z przodu czy z tyłu (vide: Robert Więckiewicz w „Ile waży koń trojański", Krzysztof Stelmaszyk w „Wojnie żeńsko-męskiej", Wojciech Mecwaldowski w „Last minute"). Mel Brooks dokładnie 20 lat temu nakręcił „Facetów w rajtuzach", ja przyswajając ciurkiem nasze komedie, miałem poczucie, że oglądam niekończący się film o facetach w gaciach. Tak dzisiaj w polskim kinie mężczyźni opowiadają o mężczyznach. A o czym w tym czasie komedie kręcą nasze panie? Ano o piłce nożnej. Patrz: „Być jak Kazimierz Deyna" Anny Wieczur-Bluszcz.

Pić trzeba umić

Wróćmy jednak do naszych baranów. Co jeszcze z „Kaca Wawa" czyni wspólny mianownik dla wszystkich naszych komediowych produkcji? Na pewno szczątkowa, wymyślona jakby w pijanym widzie fabuła, akcja rozgrywająca się w ciasnych wnętrzach, no i dialogi polegające na wymianie złotych myśli i skrzydlatych sentencji, gdzie za przecinek służą słowa powszechnie uznane za nieprzyzwoite. Czasem trudno się nawet oprzeć wrażeniu, że dany film powstał tylko po to, by mogła w nim wybrzmieć ta czy inna „lotna" fraza. Ja na przykład jestem głęboko przekonany, że Pazura nakręcił „Weekend", komedię kryminalną o walce trzech gangów w jednym mieście, wyłącznie dla odzywki wygłoszonej w filmie przez Jana Frycza: „Brawo, wygrałeś talon na k...rwę i balon". Podobnie rzecz się miała też chyba i z „Ciachem" (tu z kolei trzej bracia odbijają z więzienia jedną siostrę), które Vega zrobił, żeby Tomasz Karolak miał szansę błysnąć pytaniem: „Co się tak czaisz jak szpak na j...banie?". Innych powodów, dla których reżyser miałby zrealizować to dzieło, trudno się domyślić. No chyba że chodziło o pierścionek zaręczynowy ukryty w kiszce stolcowej bohatera granego przez tegoż Karolaka.

„Kac Wawa" to oczywiście też, tak jak i inne nasze komedie, film cały w pretensjach. W końcu w założeniu twórców to miała być polska odpowiedź (już sam tytuł nie pozostawia tu wątpliwości) na „Kac Vegas" Todda Phillipsa. Tyle że to, co w hollywoodzkim hicie było zwariowaną opowieścią o męskiej przyjaźni, on sprowadził do poziomu chodnika, a właściwie – rynsztoka. „Bo pić trzeba umić" – twierdził Eryk (Jan Nowicki) w „Sztosie" Olafa Lubaszenki. Z reżyserowaniem jest tak samo. Podobnie zresztą jak z graniem cudzymi klockami. Polscy twórcy nie zdają sobie jednak chyba z tego sprawy (a i przerośnięte ego też swoje tu robi), bo w kółko kręcą same erzace. „Wojna żeńsko-męska" Łukasza Palkowskiego jest więc żałosną namiastką „Dziennika Bridget Jones", a „Sztos 2" Lubaszenki marną próbą nawiązania do „Rififi" i „Ocean's Eleven". Widz oczekiwałby jakiejś błyskotliwej żonglerki filmowymi kliszami, konwencjami i cytatami, a tu dostaje coś na kształt chałupniczej wersji teleturnieju „Jaka to melodia": ktoś coś zanuci, ktoś zrobi głupią minę, a my mamy zgadywać, z jakiego filmu to „nutka". I oczywiście bez pudła zgadujemy, bo reżyser bardzo się stara, byśmy nadto nie nadwerężali swoich szarych komórek, i wali z grubej rury. Bohater obiecuje więc swojemu przeciwnikowi: „Zrobię ci z d... martwą naturę", a my od razu w lot chwytamy, że w „Weekendzie" Pazura inteligentnie pogrywa sobie z Tarantino i „Pulp Fiction". I jeszcze jedno: w „Kacu Wawa" występują Borys Szyc, Tomasz Karolak, Sonia Bohosiewicz i Mirosław Zbrojewicz. Gdyby na liście płac znaleźli się jeszcze Tomasz Kot, Piotr Adamczyk, Jan Frycz i Wojciech Mecwaldowski, to mielibyśmy właściwie komplet. Czyli pierwszy skład aktorski polskiej komedii. Ci sami wciąż grają to samo.

Ani romantycznie, ani komicznie

Dotąd było o tym, jak jest, teraz warto się zastanowić, czemu z polską komedią jest tak, a nie inaczej. Dlaczego częściej denerwuje nas niż bawi, czemu brak jej polotu, sensu i formy (w każdym tego słowa znaczeniu), no i dlaczego dominuje w niej humor z najniższych rejestrów. Odpowiedź jest jedna: wszystko przez telewizję.

Ale po kolei... W Polsce od dekady (tak mniej więcej od premiery „Nigdy w życiu" Ryszarda Zatorskiego) kręci się dwa rodzaje komedii: romantyczne i wszystkie inne (kryminalne, czarne i bez przymiotników). Za tymi pierwszymi stoi telenowela, za drugimi – sitcom.

Przepis na komedię romantyczną po polsku jest prosty jak instrukcja obsługi cepa. Najpierw więc trzeba zaimportować aktorów z jakiegoś popularnego telewizyjnego serialu (np. z „Na dobre i na złe"), potem  należy uformować miłosny trójkąt (koniecznie z udziałem Kopciuszka albo sierotki Marysi), dorzucając przy okazji do tej geometryczno-romantycznej figury eleganckie miejskie wnętrze, dużego psa, małe dziecko i koniecznie górala albo geja. W tle niech jeszcze mignie podlany deszczem most Świętokrzyski, sopocki Grand Hotel albo słoneczna Madera i już. Produkt gotowy jest do sprzedaży. A najlepiej, oczywiście, sprzedawać go w okolicach walentynek. Dopracowany scenariusz? Zaskakująca fabuła? Błyskotliwe dialogi? A po co to komu? W komedii romantycznej liczy się przecież glamour, czyli opakowanie, a nie esprit, czyli inteligencja.

Tak przynajmniej myślą polscy twórcy, dla których komedia romantyczna jest niczym więcej niż tylko rozbudowaną telenowelą. A że większość z nich właśnie na telenowelach zjadła zęby (vide: Ryszard Zatorski czy Piotr Wereśniak), to pewnie wydaje im się, że taką komedię romantyczną można nakręcić jeśli nie lewą nogą, to z pewnością lewą ręką, bo to łatwizna.

Nic jednak bardziej mylnego. Wprawdzie w każdej komedii romantycznej akcja zmierza w jednym kierunku, do miłosnego happy endu, ale nie znaczy to bynajmniej, że przejrzystość gatunkowych reguł gry cokolwiek tu ułatwia. Wręcz przeciwnie, im bardziej bowiem filmowa formuła jest przewidywalna, tym większe wyzwanie stanowi dla twórcy, który by widza zaskoczyć, musi utartej konwencji przeciwstawić swoją niepowtarzalność. Stąd reżyserowanie w tym wypadku to coś znacznie więcej niż powielanie gotowych wzorów.

Tym bardziej że w komedii romantycznej diabeł tkwi w szczegółach.  By się o tym przekonać, wystarczy  przyjrzeć się robocie mistrza gatunku  Richarda Curtisa, scenarzysty „Czterech wesel i pogrzebu", „Notting Hill" i „Dziennika Bridget Jones" oraz  reżysera „To właśnie miłość" i „Czasu na miłość". On w przeciwieństwie do Zatorskiego („Dlaczego nie"), Wereśniaka („Nie kłam kochanie") czy Langa („Miłość na wybiegu") wie, że akcja romantycznej komedii nie powinna się sprowadzać  wyłącznie do  zderzeń bohaterów w windzie i  nieustannych przebieranek, bo ta akcja tak naprawdę rozgrywa się między słowami. Tam  rodzi się humor, tam też biorą początek tęsknoty i marzenia bohaterów.

Niestety, w polskich komediach (i to nie tylko romantycznych) nie międzyludzkie relacje są ważne, ale dekoracje. No i oczywiście miejsce do lokowania reklam. A że lukrowany banał goni tu przechodzony schemat? Nie szkodzi. Czy to się kiedyś zmieni? Jedno jest pewne: polski widz, jeśli chodzi o romantyczne klimaty w kinie, staje się coraz bardziej wybredny. „Kupuje" więc „Listy do M.", a odpuszcza sobie „Randkę w ciemno" i „Podejrzanych zakochanych". Może to jednak coś znaczy.

Właśnie leci kabarecik

Co obok telenowel jest dzisiaj oczkiem w głowie każdej telewizji? Ano sitcomy i różnej maści kabaretony, organizowane już nawet na stadionach, co pozostaje niejako w sprzeczności z samą istotą kabaretu, formą raczej kameralną i elitarną. No ale telewizja potrafi udomowić (zglajszachtować?) każdą formę. W Polsce również formę filmową, w tym przypadku komedie. W takim „Ciachu" czy „Weekendzie" można się wprawdzie domyślić jakiejś tam fabuły, ale z dużymi problemami, bo twórcy traktują fabularne ramy niczym śmietniki, do których można wrzucać co popadnie.

W tej sytuacji trudno z nostalgią  nie zauważyć, że o ile „stare", ale jare komedie w rodzaju „Kilera" Machulskiego czy „Chłopaki nie płaczą" Lubaszenki opowiadały jeszcze w miarę spójne historie, o tyle te nowe sprzedają nam wyłącznie witze, skecze i numery. Jak w kabarecie, jak w sitcomie właśnie. Ktoś może dodać: jak u Barei. Ale to nie ten przypadek, Bareja w swoich filmach pokazywał to, co widział nie w telewizji, lecz za oknem.

Skąd ta skłonność do atomizowania fabuły? Powodów jest parę. Na pewno zmieniły się oczekiwania współczesnego, a więc wychowanego głównie na telewizji, widza, który od komedii domaga się szybkich i dobitnych puent. Poza tym niektórym autorom może się wydawać, że taki film złożony z samych luźnych kawałków łatwiej jest zrobić, ale nic bardziej mylnego. Stąd sztukę patchworku w polskim kinie komediowym tak naprawdę w stopniu wystarczającym opanowali tylko Tomasz Konecki i Andrzej Saramonowicz, czego dowodem „Testosteron" i  „Lejdis", gdzie obaj panowie z niezwykłą zręcznością pożonglowali sobie stereotypami dotyczącymi walki płci. W każdym razie formuła niepoprawnej politycznie zabawy w męskie-żeńskie, gdzie biologiczne podteksty mieszają się z genderowymi kontekstami, gdzie gruby żart sąsiaduje z cienką aluzją, a przyciężki gag z zaskakującym cytatem, w ich rękach całkiem nieźle się sprawdziła.

Jednak w wypadku innych filmowców takie patchworkowe narracje to są same aberracje. Tym bardziej że większość reżyserów myśli, iż wystarczy nadmuchać format telewizyjny, by otrzymać panoramę. Taką taktykę zastosował na przykład Sławomir Kryński, realizując „To nie tak jak myślisz, kotku". Ta komedia omyłek, w której mąż zdradza żonę, a żona męża, a wszystko to niefortunnym zbiegiem okoliczności rozgrywa się drzwi w drzwi w jednym hotelu, to nic innego przecież jak rozdęty do granic możliwości sitcom. Brakuje tylko śmiechu z offu. Chociaż aktorzy grają tak (niemal zawieszają głos), jakby ten śmiech za chwilę mieli usłyszeć. Podobnie jest zresztą w „Wyjeździe integracyjnym", który niby miał w krzywym zwierciadle pokazać kulisy funkcjonowania korporacji, a ostatecznie okazał się głupiutką farsą, kręcącą się wokół tego, że trojgu obcym sobie ludziom przydzielono ten sam hotelowy apartament. Co za oryginalny pomysł, nieprawdaż? Tak właśnie telewizja zaraża sobą kino.

Juliusz Machulski powiedział kiedyś, że  filmowa prawda zaczyna się na poziomie inscenizacyjnym. W tej sytuacji od naszej najnowszej komedii nie możemy oczekiwać nazbyt wiele, bo wszystko w niej wydaje się sztuczne, wykreowane i niedopracowane. Choć jest jeden wyjątek. To rozgrywający się w czasach stalinowskich „Rewers" Borysa Lankosza, czarna komedia, do której scenariusz napisał wybitny pisarz Andrzej Bart. Świetne role stworzyli tutaj Adam Woronowicz i Marcin Dorociński. Ten ostatni gra ubeka, który oczekuje od swojej narzeczonej, że ta pokocha w nim „najpierw człowieka, a fachowca później". No, ale „Rewers" jako wyjątek tylko potwierdza regułę. W tej sytuacji polska komedia jest niejako skazana na nieznośną lekkość bytu, bo cóż ważnego ona biedna może powiedzieć o rzeczywistości, skoro punktem wyjścia uczyniła sobie świat zbudowany z plastiku i paździerza.

Choć oczywiście są tacy, co o teraźniejszość próbują jednak zahaczyć. I nie chodzi mi tu bynajmniej o Stanisława Tyma i jego zrealizowanego w konwencji czerstwej noworocznej szopki „Rysia" (w tym filmie rozbawiła mnie właściwie tylko kwestia Krystyny Jandy: „ Ja noszę wiadro i nazwisko też noszę Wiadro"). Myślę raczej o Marku Koterskim i Jerzym Stuhrze. Tyle że filmy pierwszego – a moim zdaniem Koterski jest dzisiaj czołowym kpiarzem polskiego kina – coraz bardziej dryfują w stronę hermetycznych psychodram (vide: „Baby są jakieś inne"). Z kolei komedie Stuhra („Prognoza pogody", „Korowód") mają inny feler: one o wynaturzeniach naszej rzeczywistości opowiadają często w trybie drętwego kazania, a to dzisiejszego odbiorcę raczej odrzuca.

Nic śmiesznego, nic ważnego

Inna sprawa, że tzw. jaja w komedii „zaangażowanej" (proszę potraktować to określenie jako pewien skrót myślowy) też się jakoś nie sprawdzają.

Przykład? A choćby „Idealny chłopak dla mojej dziewczyny" autorstwa przywoływanej tu już spółki Konecki-Saramonowicz.  Autorzy chcieli obśmiać feministyczną demagogię i kościelną hipokryzję, tyle że przesadzili z szyderstwem i przerysowaniem, zamiast filmu wyszedł im więc naszkicowany grubą krechą plakacik. Samodzielnie zrealizowany przez Saramonowicza film „Jak się pozbyć cellulitu" też zresztą nie należy do udanych. I to nie napawa już optymizmem, bo jeśli nie Saramonowicz, to kto? Kto polskiej komedii narzuci nowy ton, a może i nada sens i nowy bieg? Czy tym kimś będzie Maciej Pieprzyca, który lekko potrafi mówić o sprawach trudnych (vide: „Chce się żyć")? Możliwe.

Ale nie zapominajmy, że jest jeszcze stara gwardia, która się nie poddaje.  Choćby Jacek Bromski, który przez wiele lat przesiadywał u Pana Boga jak nie za piecem czy za miedzą, to w ogródku, a teraz ma nam do zaoferowania zabawny „Bilet na Księżyc". No i przede wszystkim jest jeszcze Juliusz Machulski, który lada moment wprowadzi do kin swoją „AmbaSSadę", komedię fantastyczno-romantyczną o spotkaniach trzeciego stopnia pary współczesnych Polaków z... Hitlerem i Ribbentropem. O ile poprzednie dwa filmy („Ile waży koń trojański", „Wyliczanka") Machulskiemu raczej nie wyszły, o tyle „AmbaSSada" powinna być hitem. Czy możemy zatem w polskiej komedii liczyć na jakieś nowe otwarcie? Nic z tych rzeczy. „AmbaSSada" tak jak i wiele innych naszych filmów z tego gatunku ma bowiem wyraźny sznyt sitcomowy. Ale tu przynajmniej jest się z czego śmiać. To już jest coś.

Autor jest krytykiem filmowym, byłym redaktorem naczelnym miesięczników „Film" i „Świat Filmu". Ostatnio opublikował (wspólnie z Robertem Ziębińskim) książkę „13 po 13. Subiektywny remanent kina"

Z czego się śmiali Polacy kiedyś? W kinie na polskich komediach? Ano bawiły ich różne rzeczy, trudno byłoby je tu wymienić wszystkie. Jedno jest jednak pewne: kiedyś na sali kinowej Polacy nie zrywali boków bezinteresownie. Śmiali się albo przeciwko komuś lub czemuś, albo robili to w słusznej sprawie. Lubili się też śmiać z siebie, choć bez przesady. Stąd taki Piszczyk, który miał zezowate szczęście, raczej nie należy do panteonu polskich bohaterów narodowych. Już prędzej znaleźć w nim można Franka Dolasa, co to podczas wojny wmawiał Niemcom, że nazywa się  Grzegorz Brzęczyszczykiewicz (urodzony w Chrząszczyszewoszycach,  powiat Łękołody), dzięki czemu w pojedynkę wygrał II wojnę światową, którą, jak wiadomo, wcześniej sam wywołał. Za komuny stosowano zresztą podobny system dezorientacji przeciwnika. Kiedy więc milicjant pytał obywatela o nazwisko, ten odpowiadał: „Właśnie się zastanawiam".

Kac (zaba)wawa

Trzeba zresztą przyznać, że PRL  miał ogromne zasługi w ukształtowaniu się humoru typu polskiego, dla którego pożywkę stanowiły z jednej strony absurdy peerelowskiej rzeczywistości, z drugiej zaś – peerelowska propagandowa nowomowa. Bez PRL Stanisław Bareja nie mógłby powiedzieć „nie" parówkowym skrytożercom, a Marek Piwowski  nie miałby się jak napawać wraz z  inżynierem Mamoniem i niejakim Sidorowskim pięknymi okolicznościami przyrody, do tego niepowtarzalnej. A bez  Barei i Piwowskiego nie moglibyśmy w żadnym wypadku uchodzić za najweselszy barak w obozie bratnich państw socjalistycznych. Do niedawna zresztą  anarchiczny dowcip słowno-muzyczny był naszą filmową specjalnością. I poniekąd ciągle jest, wciąż celuje w nim przecież Marek Koterski („Nic śmiesznego", „Dzień świra"), którego bohater, Adaś Miauczyński, jak nikt potrafi w swoich wypowiedziach łączyć gramatyczne wątpliwości z dosadną formą i egzystencjalną treścią. Miauczyński ma do perfekcji opanowaną sztukę siadania, ale jako świr z inteligenckim cenzusem swoje wie. Mawia: „Moja jest tylko racja, i to święta racja. Bo nawet jak jest twoja, to moja jest mojsza niż twojsza". Czy to nie Polska właśnie? Jak nie, jak tak – przyzna zapewne ten i ów, i niekoniecznie musi to być zaraz kolega Ferdynanda Kiepskiego. Ale nie chodzi o to. Sęk w tym, że kiedyś w polskich komediach nawet „nic śmiesznego" to na ogół było jednak „coś". Dzisiaj twórcy rodzimych produkcji komediowych każą nam się śmiać z niczego. I to dopiero jest dramat.

Pozostało 87% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy