Z czego się śmiali Polacy kiedyś? W kinie na polskich komediach? Ano bawiły ich różne rzeczy, trudno byłoby je tu wymienić wszystkie. Jedno jest jednak pewne: kiedyś na sali kinowej Polacy nie zrywali boków bezinteresownie. Śmiali się albo przeciwko komuś lub czemuś, albo robili to w słusznej sprawie. Lubili się też śmiać z siebie, choć bez przesady. Stąd taki Piszczyk, który miał zezowate szczęście, raczej nie należy do panteonu polskich bohaterów narodowych. Już prędzej znaleźć w nim można Franka Dolasa, co to podczas wojny wmawiał Niemcom, że nazywa się Grzegorz Brzęczyszczykiewicz (urodzony w Chrząszczyszewoszycach, powiat Łękołody), dzięki czemu w pojedynkę wygrał II wojnę światową, którą, jak wiadomo, wcześniej sam wywołał. Za komuny stosowano zresztą podobny system dezorientacji przeciwnika. Kiedy więc milicjant pytał obywatela o nazwisko, ten odpowiadał: „Właśnie się zastanawiam".
Kac (zaba)wawa
Trzeba zresztą przyznać, że PRL miał ogromne zasługi w ukształtowaniu się humoru typu polskiego, dla którego pożywkę stanowiły z jednej strony absurdy peerelowskiej rzeczywistości, z drugiej zaś – peerelowska propagandowa nowomowa. Bez PRL Stanisław Bareja nie mógłby powiedzieć „nie" parówkowym skrytożercom, a Marek Piwowski nie miałby się jak napawać wraz z inżynierem Mamoniem i niejakim Sidorowskim pięknymi okolicznościami przyrody, do tego niepowtarzalnej. A bez Barei i Piwowskiego nie moglibyśmy w żadnym wypadku uchodzić za najweselszy barak w obozie bratnich państw socjalistycznych. Do niedawna zresztą anarchiczny dowcip słowno-muzyczny był naszą filmową specjalnością. I poniekąd ciągle jest, wciąż celuje w nim przecież Marek Koterski („Nic śmiesznego", „Dzień świra"), którego bohater, Adaś Miauczyński, jak nikt potrafi w swoich wypowiedziach łączyć gramatyczne wątpliwości z dosadną formą i egzystencjalną treścią. Miauczyński ma do perfekcji opanowaną sztukę siadania, ale jako świr z inteligenckim cenzusem swoje wie. Mawia: „Moja jest tylko racja, i to święta racja. Bo nawet jak jest twoja, to moja jest mojsza niż twojsza". Czy to nie Polska właśnie? Jak nie, jak tak – przyzna zapewne ten i ów, i niekoniecznie musi to być zaraz kolega Ferdynanda Kiepskiego. Ale nie chodzi o to. Sęk w tym, że kiedyś w polskich komediach nawet „nic śmiesznego" to na ogół było jednak „coś". Dzisiaj twórcy rodzimych produkcji komediowych każą nam się śmiać z niczego. I to dopiero jest dramat.
Obiecywałem sobie, że nie napiszę ani słowa o „Kacu Wawa", no ale się nie da, bo film Łukasza Karwowskiego stanowi idealny wręcz punkt wyjścia do opisu obecnej kondycji polskiej komedii. W końcu zarówno z lotu ptaka, jak i z dołu, tu akurat z poziomu dna, wszystko widać lepiej. Poza tym ja tu wcale nie zamierzam kopać już i tak całkiem nieźle (i słusznie) skopanego. Ba, mógłbym się nawet zabawić w adwokata diabła i zauważyć, że na podobne jak „Kac Wawa" baty już wcześniej zasłużyły takie wytwory komediopodobne jak „Ciacho" Patryka Vegi, „Weekend" Cezarego Pazury czy „Wyjazd integracyjny" Przemysława Angermana. Widać jednak wściekłość w krytykach i bunt w widzach narastały stopniowo, by osiągnąć swoje apogeum przy okazji premiery filmu Karwowskiego. Wtedy nastąpił wybuch, który „pierwszą polską komedię w 3D" kompletnie zmiótł z ekranu. Wygląda więc na to, że zrobieni w 3D zwyciężyli. Choć czy aby na pewno? Widzieliście „Last Minute" Vegi? Niby dno już zostało osiągnięte, a tu ktoś jeszcze cichutko puka od spodu.
Skupmy się jednak na dziele Karwowskiego, bo to swoisty model, w którym niczym w kropli wódki (to w końcu najważniejszy płyn w krwiobiegu polskiego kina) przeglądają się inne nasze komedie. W „Kacu Wawa" w gruncie rzeczy nie brakuje niczego z tego, co możemy oglądać i gdzie indziej. Tyle że w tej opowieści o wieczorze panieńskim i kawalerskim dwojga narzeczonych wszystko zostało sprowadzone do karykatury. Czego w tym filmie nie ma... Jest tu koszarowy seksistowski humor i niewybredny fizjologiczny żart (przez długi czas akcja filmu toczy się wokół kibla), są tu pijani w sztok panowie i ubzdryngolone do nieprzytomności panie, są nagie kobiece cycki i męskie pośladki – albo gołe, albo przyobleczone w fantazyjne (im dziwniejsze, tym lepiej) majtki.
Tu wtręt na marginesie: przygotowując się do pisania tego tekstu, siłą rzeczy musiałem sobie wiele filmów przypomnieć. I muszę powiedzieć, że to było ciekawe doświadczenie. Ten zbiorczy intensywny przegląd polskich komedii uświadomił mi bowiem coś, co jakoś dotąd umykało mojej uwadze. Otóż nasi komediowi twórcy sądzą najwyraźniej, że polski widz nade wszystko gustuje w dowcipach o podtekście tekstylnym. To dlatego nasi reżyserzy w swoich filmach każą nagminnie facetom wdziewać sukienki (patrz: Tomasz Kot w stroju niedogolonej góralki w „To nie tak, jak myślisz, kotku", Jan Frycz w wieczorowej kreacji w „Wyjeździe integracyjnym" czy wreszcie Przemysław Bluszcz w „Kacu Wawa") bądź też zmuszają ich do ciągłego paradowania w slipach, bokserkach albo czymś skórzanym z przodu czy z tyłu (vide: Robert Więckiewicz w „Ile waży koń trojański", Krzysztof Stelmaszyk w „Wojnie żeńsko-męskiej", Wojciech Mecwaldowski w „Last minute"). Mel Brooks dokładnie 20 lat temu nakręcił „Facetów w rajtuzach", ja przyswajając ciurkiem nasze komedie, miałem poczucie, że oglądam niekończący się film o facetach w gaciach. Tak dzisiaj w polskim kinie mężczyźni opowiadają o mężczyznach. A o czym w tym czasie komedie kręcą nasze panie? Ano o piłce nożnej. Patrz: „Być jak Kazimierz Deyna" Anny Wieczur-Bluszcz.
Pić trzeba umić
Wróćmy jednak do naszych baranów. Co jeszcze z „Kaca Wawa" czyni wspólny mianownik dla wszystkich naszych komediowych produkcji? Na pewno szczątkowa, wymyślona jakby w pijanym widzie fabuła, akcja rozgrywająca się w ciasnych wnętrzach, no i dialogi polegające na wymianie złotych myśli i skrzydlatych sentencji, gdzie za przecinek służą słowa powszechnie uznane za nieprzyzwoite. Czasem trudno się nawet oprzeć wrażeniu, że dany film powstał tylko po to, by mogła w nim wybrzmieć ta czy inna „lotna" fraza. Ja na przykład jestem głęboko przekonany, że Pazura nakręcił „Weekend", komedię kryminalną o walce trzech gangów w jednym mieście, wyłącznie dla odzywki wygłoszonej w filmie przez Jana Frycza: „Brawo, wygrałeś talon na k...rwę i balon". Podobnie rzecz się miała też chyba i z „Ciachem" (tu z kolei trzej bracia odbijają z więzienia jedną siostrę), które Vega zrobił, żeby Tomasz Karolak miał szansę błysnąć pytaniem: „Co się tak czaisz jak szpak na j...banie?". Innych powodów, dla których reżyser miałby zrealizować to dzieło, trudno się domyślić. No chyba że chodziło o pierścionek zaręczynowy ukryty w kiszce stolcowej bohatera granego przez tegoż Karolaka.