W kącie pobłyskiwała feerią światełek choinka. W powietrzu roznosiły się zapachy makowców, mazurków i serników. W kuchni pobrzękiwały naczynia; to mama kończyła przygotowywać kolację wigilijną. Na stole na białym talerzu leżał już połamany opłatek.
Ale to, na co naprawdę się czekało, to prezenty. Mieliśmy prawo je obejrzeć dopiero po posiłku, więc ścigaliśmy się wręcz, nosząc na wigilijny stół kompoty, wazy z barszczem, pełne pierogów półmiski i talerze. Wiele było w tym pośpiechu, bo czujne oko zdążyło już wypatrzyć pod choinką obłożone kolorowym papierem pudełka.
Kto je tam i kiedy położył? Czy mama z tatą, czy jak zgodnie twierdzili – patrząc nam głęboko w oczy – świąteczny Aniołek? A może – do czego przekonywano nas w przedszkolu – niejaki Dziadek Mróz, przedziwna mutacja Świętego Mikołaja, na którego głowie miast biskupiej mitry głupawo gibała się czerwona czapka z białym pomponem?
Jaki Dziadek Mróz? – mówili rodzice. Nikogo takiego nie znamy, a co do Świętego Mikołaja, to ten gości przecież w domach na początku, a nie pod koniec grudnia. Wychodziło więc na Aniołka, choć ten przedziwnie nieuchwytny wpadał zapewne do mieszkania w tempie odrzutowca, w chwili gdy rozbłyskała pierwsza gwiazdka, i znikał tak szybko, że nikt go nigdy nie widział.
Ale pozostawała nadzieja, że kiedyś się to zmieni, że uda się go złapać na gorącym uczynku. Dlatego w takim napięciu wypatrywaliśmy tej pierwszej gwiazdy z nosami przyklejonymi do szyby już od pierwszych chwil zmierzchu.