Jak zawsze naród podzielił się na dwa zwaśnione obozy. Tym razem jednak, ze względu na nie do końca znaną przynależność polityczną autora tego pomysłu, linia podziału nie była prosta. Była raczej zygzakowata, ale niemniej absurdalna.
Ja, jak mi się często zdarza, jestem przede wszystkim rozbawiona. Zaczęłam obliczać wszystkie możliwe komplikacje mogące wynikać z przyjęcia takiego prawa.
Przede wszystkim zaprotestowaliby libertarianie i socjaliści. (Komuniści zwani postkomuną staraliby się głównie zamącić i pokręcić tak, żeby ich uznano za zbawców Polski). Jeśli założyć, że są ludzie, którzy decydują się na dzieci dopiero po osiągnięciu pewnego poziomu ekonomicznego, byłoby to prawo faworyzujące bogatszych ludzi, może też starszych, czyli tych, którzy mogli już sobie pozwolić na dzieci.
Z drugiej strony pojawia się sprawa bocianów. Jakub Karpiński, ucząc metodologii nauk społecznych, często podawał na wykładach przykład problemu: tam gdzie są bociany – zwykle rodzi się więcej dzieci. Czy oznacza to, że bociany przynoszą dzieci? Niekoniecznie. Bociany wiją gniazda nie w miastach, lecz na wsi, a wieśniacy (kiedy wyjeżdżałam z Polski w 1970 roku, byli chłopi i wieśniacy, teraz, podejrzewam, są rolnicy i ziemianie) zazwyczaj mają więcej dzieci. Z trzeciej zaś strony, ludność wiejska jest mniej wykształcona niż miejska, czyli prawo faworyzowałoby w tym wypadku ludzi mniej wykształconych, co może też oznaczać, że mniej wyrobionych politycznie.
Ale to jest dopiero początek zabawy, bo pomysł jest tak absurdalny, że może stanowić podstawę zabaw towarzyskich w okresie świątecznym.