Niemcy, zbyt duże w Europie, zbyt małe na świecie, znowu stają się problemem Starego Kontynentu. Kryzys gospodarczy, problemy euro, kryzys instytucji europejskich, sprawy zagraniczne, bezpieczeństwo czy energetyka – w każdej z wielkich kwestii dotyczących dzisiejszej Europy decyzje podjęte w Berlinie mają kluczowe znaczenie dla pozostałych członków Unii. Nikt w Waszyngtonie nie miałby dziś problemu, by odpowiedzieć na pytanie Henry'ego Kissingera, do kogo ma zadzwonić, kiedy chce rozmawiać z Europą (albo kogo podsłuchiwać, by ją usłyszeć).
W polityce europejskiej wszystkie drogi prowadzą do Berlina. Choć w powiedzeniu, że Unia stała się „świętą unią narodu niemieckiego", jest wiele przesady, to przecież ten żart jest dobrą ilustracją fenomenu niemieckiego „porwania Europy".
Czy to problem? Z pewnością, ponieważ rosnąca koncentracja władzy i siły jest politycznym problemem samym w sobie (i to nawet jeśli nie jest się sąsiadem Niemiec i ma się coś do powiedzenia w sprawach polityki europejskiej). Choć w stosunkach międzynarodowych podmiotowość nie musi być grą o sumie zerowej, to przecież trudno wątpić, że wzrost politycznej potęgi jednej ze stron skutkuje ograniczeniem podmiotowości mniejszych graczy – o średnich i małych nawet nie wspominając.
Czy nie powinniśmy o tym debatować, szukać nowych rozwiązań, wewnętrznych koalicji, zabezpieczeń albo choćby próbować wyjaśnić, jakie są obowiązki nowego lidera? Nawet abstrahując od godnego pożałowania stanu polskiej polityki, powiedzieć trzeba, że trudno postawić taką kwestię, ponieważ jej podstawa jest niepewna. Oficjalny dyskurs korzysta z dyskursu partnerstwa nie tylko po to, by nie niepokoić demokratycznych społeczeństw Europy (zwłaszcza byłych liderów jak Francja czy Włochy).
Dzieje się tak również dlatego, że same Niemcy nie są zainteresowane nadmiernym eksponowaniem stanu faktycznego. Po pierwsze dlatego, że zdolność przedstawiania i realizowania własnego interesu jako wspólnego interesu europejskiego jest niezwykle wygodna (Niemcy nie muszą renacjonalizować dyskursu politycznego, a przeciwników może mieć tylko Europa – nigdy Niemcy!), a po drugie dlatego, że w warunkach kryzysu mogłoby to oznaczać wzrost niechcianej przez niemieckich wyborców odpowiedzialności za coraz trudniejszą sytuację w Europie. Zainteresowanych udawaniem, że nic się nie zmieniło, jest zbyt wielu i są oni zbyt mocni, by uwierzyć, że rozdźwięk między rzeczywistością a oficjalną diagnozą nie będzie się pogłębiał.
Dlatego nowa sztuka długo jeszcze będzie grana w starych dekoracjach (co jest dobrą wiadomością dla brukselskich urzędów), a oficjalni komentatorzy nie przestaną zapewniać, że życie jest spełnionym marzeniem europejskich ojców założycieli, a August nie jest żadnym królem, lecz zwykłym senatorem...
Dysproporcja sił to niejedyny kłopot. Drugi to towarzyszące im problemy z zakresu historii, pamięci i tożsamości. Europejskim mocarstwem trzymającym w ręku gospodarkę i politykę kontynentu jest wszak kraj odpowiedzialny za największe zbrodnie XX wieku (jeśli nie największe zbrodnie ludzkiej historii w ogóle). Co więcej, kuracja, której poddano Niemców po II wojnie światowej, została uznana za zakończoną, zwłaszcza przez chorego, który za niezrozumiałe i skandaliczne uznaje jakiekolwiek próby, symbolicznej choćby, kontroli kierunku, w którym rozwija się jego polityka.