Kłopoty z Niemcami

Warto pamiętać, że europejskim mocarstwem trzymającym ?w ręku gospodarkę i politykę kontynentu jest kraj odpowiedzialny za największe zbrodnie XX wieku.

Publikacja: 24.01.2014 19:19

Red

Niemcy, zbyt duże w Europie, zbyt małe na świecie, znowu stają się problemem Starego Kontynentu. Kryzys gospodarczy, problemy  euro, kryzys instytucji europejskich, sprawy zagraniczne, bezpieczeństwo czy energetyka – w każdej z wielkich kwestii dotyczących dzisiejszej Europy decyzje podjęte w Berlinie mają kluczowe znaczenie dla pozostałych członków Unii. Nikt w Waszyngtonie nie miałby dziś problemu, by odpowiedzieć na pytanie Henry'ego Kissingera, do kogo ma zadzwonić, kiedy chce rozmawiać z Europą (albo kogo podsłuchiwać, by ją usłyszeć).

W polityce europejskiej wszystkie drogi prowadzą do Berlina. Choć w powiedzeniu, że Unia stała się „świętą unią narodu niemieckiego", jest wiele przesady, to przecież ten żart jest dobrą ilustracją fenomenu niemieckiego „porwania Europy".

Czy to problem? Z pewnością, ponieważ rosnąca koncentracja władzy i siły jest politycznym problemem samym w sobie (i to nawet jeśli nie jest się sąsiadem Niemiec i ma się coś do powiedzenia w sprawach polityki europejskiej). Choć w stosunkach międzynarodowych podmiotowość nie musi być grą o sumie zerowej, to przecież trudno wątpić, że wzrost politycznej potęgi jednej ze stron skutkuje ograniczeniem podmiotowości mniejszych graczy – o średnich i małych nawet nie wspominając.

Czy nie powinniśmy o tym debatować, szukać nowych rozwiązań, wewnętrznych koalicji, zabezpieczeń albo choćby próbować wyjaśnić, jakie są obowiązki nowego lidera?  Nawet abstrahując od godnego pożałowania stanu polskiej polityki, powiedzieć trzeba, że trudno postawić taką kwestię, ponieważ jej podstawa jest niepewna. Oficjalny dyskurs korzysta z dyskursu partnerstwa nie tylko po to, by nie niepokoić demokratycznych społeczeństw Europy (zwłaszcza byłych liderów jak Francja czy Włochy).

Dzieje się tak również dlatego, że same Niemcy nie są zainteresowane nadmiernym eksponowaniem stanu faktycznego. Po pierwsze dlatego, że zdolność przedstawiania i realizowania własnego interesu jako wspólnego interesu europejskiego jest niezwykle wygodna (Niemcy nie muszą renacjonalizować dyskursu politycznego, a przeciwników może mieć tylko Europa – nigdy Niemcy!), a po drugie dlatego, że w warunkach kryzysu mogłoby to oznaczać wzrost niechcianej przez niemieckich wyborców odpowiedzialności za coraz trudniejszą sytuację w Europie. Zainteresowanych udawaniem, że nic się nie zmieniło, jest zbyt wielu i są oni zbyt mocni, by uwierzyć, że rozdźwięk między rzeczywistością a oficjalną diagnozą nie będzie się pogłębiał.

Dlatego nowa sztuka długo jeszcze będzie grana w starych dekoracjach (co jest dobrą wiadomością dla brukselskich urzędów), a oficjalni komentatorzy nie przestaną zapewniać, że życie jest spełnionym marzeniem europejskich ojców założycieli, a August nie jest żadnym królem, lecz zwykłym senatorem...

Dysproporcja sił to niejedyny kłopot. Drugi to towarzyszące im problemy z zakresu historii, pamięci i tożsamości. Europejskim mocarstwem trzymającym w ręku gospodarkę i politykę kontynentu jest wszak kraj odpowiedzialny za największe zbrodnie XX wieku (jeśli nie największe zbrodnie ludzkiej historii w ogóle). Co więcej, kuracja, której poddano Niemców po II wojnie światowej, została uznana za zakończoną, zwłaszcza przez chorego, który za niezrozumiałe i skandaliczne uznaje jakiekolwiek próby, symbolicznej choćby, kontroli kierunku, w którym rozwija się jego polityka.

Nacjonalistyczne ?Muzeum Powstania

Trudno uzyskać właściwy obraz sytuacji europejskiej, jeżeli się zapomina, że współczesne Niemcy odmawiają uznania racji, do niedawna uważanej za oczywistą, zasady ich ograniczonej suwerenności. Tak zwana afera podsłuchowa to doskonały test skuteczności niemieckiej walki o podmiotowość w relacjach z Ameryką. Jeszcze dwadzieścia lat temu pośpiesznie zamieciono by ją pod dywan – nie tylko dlatego, że stanowi ona oczywistą kompromitację niemieckich służb, lecz także dlatego, że nie ma nic miłego w przypominaniu o zasadach bezpieczeństwa stosowanych wobec wspólnoty, której przewidywalność powszechnie uważa się za ograniczoną.

Jest rzeczą symptomatyczną, że narzucająca się do niedawna odpowiedź – podsłuchujemy was w interesie Europy i świata, bo, biorąc pod uwagę waszą historię i obecną potęgę, nikt rozsądny nie może was traktować jak zwykłego kraju – wypchnięta została daleko poza granice politycznej poprawności zarówno w Niemczech, jak i na świecie. To miara wielkich zmian duchowych, które w Republice Federalnej zaszły po zjednoczeniu, ale i wielkich sukcesów niemieckiej polityki (zwłaszcza kulturalnej i historycznej) pozwalającej uwierzyć, że przypominanie dawnych obaw jest równie niegrzeczne, co niemądre.

Powojenne Niemcy przeszły długą drogę. Wychodzenie z nazizmu, dokonujące się zarówno przy użyciu twardych środków politycznych (denazyfikacja),  jak i z wykorzystaniem wielkiego projektu pedagogiki społecznej (praca nad językiem i pamięcią historyczną), z pewnością zostawiło głębokie ślady w niemieckiej tożsamości. Nie wdając się w gorącą od końca lat siedemdziesiątych XX wieku dyskusję o wadach tego projektu (sławny spór historyków), nie można zaprzeczyć, że  Niemcy solidnie odrobiły lekcję demokracji i antyfaszyzmu i że zerwanie z totalitarnymi ideałami III Rzeszy nie jest pozorne.

Z drugiej strony trudno nie zadać sobie pytania, czy ceną za zerwanie ciągłości z państwem Hitlera nie jest również zerwanie poczucia odpowiedzialności za to, co się wydarzyło, i – co za tym idzie – utrata zmysłu krytycznej podejrzliwości wobec pewnych form niemieckiej kultury duchowej i politycznych aspiracji współczesnych Niemiec. Chodzi o postawę, którą obrazuje anegdota o młodych Niemcach, którzy podczas międzynarodowych warsztatów dla młodzieży z wyżyn swojej postnarodowej (jak głęboko wierzą) tożsamości oburzali się na nacjonalistyczny charakter Muzeum Powstania Warszawskiego (jeśli zbrodnie nazizmu to efekt nacjonalistycznej logiki, w której tkwili nie tylko zbrodniarze, lecz także ich ofiary, to czy strażnicy pamięci warszawskiego zrywu nie żyją w epoce mrocznego nacjonalizmu?).

Powie ktoś, że to odosobniony przykład. Być może. Niestety, zapał, z jakim niemiecka lewica wspiera ideę konieczności zmiany polskiej, zacofanej, narodowo-katolickiej mentalności, nie nastraja zbyt optymistycznie. Niemieccy antyfaszyści, którzy głupkowatym kolegom z nowej lewicy przywożą pałki i kastety do bicia Polaków obchodzących Święto Niepodległości, to doskonała figura groźnego absurdu, do którego prowadzić może uwiąd poczucia odpowiedzialności za niemieckie zbrodnie połączony z silnym imperatywem kulturowej misji. Niemcy karcący Polaków za nacjonalizm! Gdyby nie było to straszne, mogłoby być nawet śmieszne.

Gra symbolami

Problemy Niemiec z Europą nie zaczęły się ani dzisiaj, ani w XX wieku. Wzajemne napięcia i podejrzliwość mają bardzo długą, jeszcze starożytną historię. Bitwa w Lesie Teutoburskim w 9 roku p.n. Chr., w której germańskie plemiona pod dowództwem wodza Cherusków – Arminiusza – w pył rozbiły trzy legiony Warusa, stanowią doskonały symboliczny początek trudnych relacji między Germanami a Rzymem, osobliwego „Hass und Liebe" i dziwnego oscylowania między statusem odległego satelity a aspiracją do tworzenia ścisłego centrum Europy. Arminiusz, którego sukces w dużym stopniu przesądził o utrzymaniu granicy na linii Renu (Germania nigdy potem nie stała się prowincją Imperium), jeszcze jako zakładnik uzyskał obywatelstwo rzymskie, został przyjęty do klasy ekwitów i jako oficer wojsk pomocniczych walczył z barbarzyńcami w Panonii.

Ta dziwna historia germańskiego zmagania się z rzymską formą staje się pewną niemiecką, historyczną specjalnością, którą rzutuje na rolę i miejsce Niemiec w Europie. W nowych odsłonach historię Arminiusza kontynuować będą i Karol Wielki, i Otton III, i Fryderyk Barbarossa. Nie inaczej rzecz się ma z reformacją i Marcinem Lutrem. Niemiecki stosunek do Napoleona, kluczowy dla zrozumienia fenomenu niemieckiego nacjonalizmu w XIX wieku, także będzie się kształtować w cieniu drzew Lasu Teutoburskiego. Dlatego rzeczą dużej wagi wydaje się dziś powrót do dyskusji o niemieckiej tradycji, która zrodziła nazistowskie demony. To jednak wymagałoby odwagi, by przestać opowiadać sobie wyłącznie politycznie poprawne bajki na ten temat.

Żaden kraj nie padł nigdy ofiarą niemieckiego bestialstwa tak strasznie jak Polska. Kiedy Niemcy dokonują dziś ogromnej pracy przy budowie nowej wizji polityki historycznej, my mamy obowiązek czynnie w niej uczestniczyć. Wiele spraw budzi ogromne wątpliwości. Ich symbolem może być próba oczyszczenia pamięci zwolenników wiecznych Niemiec na czele z rodziną Stauffenbergów.

Pomysł, by entuzjaści niemieckiej dominacji nad Wschodem stawali się patronami nowoczesnych Niemiec, jest czymś niemożliwym do przyjęcia. Polityczna gra historycznymi symbolami nie jest niewinną zabawą, skoro – jak dobrze wiadomo – wynikają z nich określone konsekwencje (nie mniejsze wcale od idei). Zgoda na pewną postać polityki historycznej szybko może się okazać bardzo kłopotliwa. Dlatego dyskusja jest potrzebna.

Fakt, że dziś w Europie jesteśmy jednym z krajów o najwyższym poziomie sympatii wobec Niemiec, świadczyć może o tym, że w takiej dyskusji potrafilibyśmy zachować niezbędny dystans. Fakt, że żyje ciągle w Polsce pokolenie, które budzi się w nocy z krzykiem, ponieważ doświadczyło niemieckiego bestialstwa, sprawia, że takiej dyskusji nie grozi akademicka jałowość.

Autor jest filozofem i publicystą. W 2005 roku za książkę „Koniec snu Konstantyna" otrzymał Nagrodę im. Andrzeja Kijowskiego. W latach 2007–2010 wspólnie z Markiem Cichockim i Dariuszem Gawinem prowadził w TVP Kultura program „Trzeci punkt widzenia". Powyższy tekst, pod tytułem „Arminiusz patrzy na Europę", ukaże się na początku lutego jako wstęp do najnowszego numeru pisma „Teologia Polityczna"

Niemcy, zbyt duże w Europie, zbyt małe na świecie, znowu stają się problemem Starego Kontynentu. Kryzys gospodarczy, problemy  euro, kryzys instytucji europejskich, sprawy zagraniczne, bezpieczeństwo czy energetyka – w każdej z wielkich kwestii dotyczących dzisiejszej Europy decyzje podjęte w Berlinie mają kluczowe znaczenie dla pozostałych członków Unii. Nikt w Waszyngtonie nie miałby dziś problemu, by odpowiedzieć na pytanie Henry'ego Kissingera, do kogo ma zadzwonić, kiedy chce rozmawiać z Europą (albo kogo podsłuchiwać, by ją usłyszeć).

W polityce europejskiej wszystkie drogi prowadzą do Berlina. Choć w powiedzeniu, że Unia stała się „świętą unią narodu niemieckiego", jest wiele przesady, to przecież ten żart jest dobrą ilustracją fenomenu niemieckiego „porwania Europy".

Czy to problem? Z pewnością, ponieważ rosnąca koncentracja władzy i siły jest politycznym problemem samym w sobie (i to nawet jeśli nie jest się sąsiadem Niemiec i ma się coś do powiedzenia w sprawach polityki europejskiej). Choć w stosunkach międzynarodowych podmiotowość nie musi być grą o sumie zerowej, to przecież trudno wątpić, że wzrost politycznej potęgi jednej ze stron skutkuje ograniczeniem podmiotowości mniejszych graczy – o średnich i małych nawet nie wspominając.

Pozostało 87% artykułu
Plus Minus
Agnieszka Fihel: Migracja nie załata nam dziury w demografii
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
Dzieci nie ma i nie będzie. Kto zawinił: boomersi, millenialsi, kobiety, mężczyźni?
Plus Minus
Nowy „Wiedźmin” Sapkowskiego, czyli wunderkind na dorobku
Plus Minus
Michał Przeperski: Jaruzelski? Żaden tam z niego wielki generał
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Michał Szułdrzyński: Wybory w erze niepewności. Tak wygląda poligon do wykolejania demokracji