Po śmierci Ariela Szarona jedno było odświeżająco jasne: tym razem medialnej kanonizacji nie będzie. Prezydent Obama nie wygłosi hymnu pochwalnego na cześć wielkiego przywódcy bratniego narodu, prezydent Putin nie uroni łzy po odejściu bojownika o wolność i sprawiedliwość i nawet papież Franciszek nie pochwali cnót wszelakich zmarłego. A dziennikarze nie będą na okrągło komentować jego dokonań ani wymyślać coraz to bardziej banalnych podsumowań jego życia i epoki.
Oczywiście Ariel Szaron sam sobie na to zasłużył. Nie jest odpowiednim kandydatem na świętego, w końcu przez całe dorosłe życie nie tylko bezlitośnie zabijał wrogów Izraela, ale też wysyłał wojsko przeciwko Żydom, których uważał za szkodzących ojczyźnie. Na jego grobie tańczą dziś nie tylko Palestyńczycy – dla nich był zbrodniarzem wojennym, ale i niektórzy żydowscy osadnicy, dla których Szaron to podły zdrajca. Ot, skomplikowane życie bohatera narodu o skomplikowanej historii – może rzeczywiście określenie mianem Buldożera to najlepszy komplement, na jaki mógł liczyć.
Ciekawe też, że Szarona nie obowiązywał „okres ochronny", w naszej kulturze praktykowany zazwyczaj wobec zmarłych, których nie lubimy. Zwykle „De mortuis aut bene, aut nihil". W przypadku Szarona jednak od razu przypomniano kolejne niewygodne fakty: masakrę w jordańskiej wsi Quibya w roku 1953, kiedy to pod ogniem wojsk Szarona mieszkańcy uciekli do domów, które następnie na rozkaz dowódcy zostały wysadzone w powietrze (66 zabitych). A potem – bohater wojen 1948, 1956, 1967 i 1973 roku.
Wrzesień 1982 – masakra w obozach palestyńskich pod Bejrutem. Wojska izraelskie pod dowództwem Szarona patrzą bezczynnie na rzeź dokonaną przez ich sojuszników – libańskich chrześcijan z Falangi – ofiar jest co najmniej tysiąc, zapewne więcej. A jeszcze później ten bezlitosny jastrząb jako pierwszy i jedyny przywódca w historii współczesnego Izraela wycofuje siłą osadników żydowskich z wcześniej zajętych przez nich terytoriów w Strefie Gazy (sam ich tam wcześniej wprowadził). O tym wszystkim i o wielu innych arcyciekawych wydarzeniach z życia Ariela Szarona mógł dowiedzieć się każdy, kto chciał przeczytać o nim w dostępnych źródłach niemal natychmiast po jego śmierci.
Święci afrykańscy
Czy to dowód na dociekliwość i intelektualną potęgę współczesnych mediów? Nic z tych rzeczy. Szaron miał szczęście, bo nikt – nawet jego najwięksi zwolennicy – nie chciał robić z niego świętego. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że w tym wypadku próba kanonizacji byłaby zbyt groteskowa nawet jak na nasze groteskowe czasy. W ten sposób życie Ariela Szarona zachowało powagę i sens nawet po jego śmierci , on sam zaśuniknął śmieszności, jaką niesie medialna kanonizacja. Kanonizacja postaci publicznych powoduje bowiem dwa skutki: po pierwsze, wysyp bałwochwalczych maniakalno-sentymentalnych głupot w mediach na temat zmarłej postaci, a po drugie, zamknięcie drogi do sensownej rozmowy na temat wad i zalet medialnego świętego.
A Nelson Mandela? Jak w ogóle podejść do tego zalewu apologetycznej twórczości po jego śmierci: do tych sentymentalnych wynurzeń zasmuconych polityków, do wspomnień dziennikarzy i celebrytów, którzy kiedyś, raz, widzieli go z bliska i na których wywarł tak kolosalne wrażenie, że do dziś pamiętają, bo to spotkanie zmieniło ich życie, do tych pseudoanaliz politycznych skopiowanych z pseudoanaliz napisanych wcześniej? Jak nie poddać się temu szantażowi moralnemu, który każe wyczyścić umysł z wszelkich pytań i wątpliwości, bo w końcu chodzi o człowieka, który spędził prawie 30 lat w więzieniu za przekonania, a potem w pojedynkę pokonał apartheid, a nawet jeśli nie w pojedynkę, to po co komplikować?
Na początek warto zauważyć, że medialna kanonizacja jest wymysłem zachodnim – świat celebruje śmierć postaci, które uznane są za godne takiej celebracji przez CNN i BBC, „New York Timesa", „Le Monde" i inne ważne tytuły oraz trendesetterów, takich jak politycy i celebryci, którzy od lat formatują nam umysły. Od lat, a właściwie od stulecia, trwają na Zachodzie nieustanne poszukiwania świętego, który pochodziłby z krajów Trzeciego Świata. Wielokrotnie kończyły się one sukcesem: świętymi już za życia byli Lenin, Stalin, Mao Zedong. Potem kanonizowano Che Guevarę i Fidela, Ho Chi Minha, Patrika Lumumbę i Kwame Nkrumaha. Do niedawna trwały próby z Hugo Chavezem. Chavez jest ciekawym przypadkiem, bo jednak dosyć szybko okazało się, że mimo niewątpliwej nienawiści do Stanów Zjednoczonych, co jest podstawą kanonizacji, nie okazał się mężem opatrznościowym Wenezueli i Ameryki Łacińskiej. W podobny sposób życie zmusiło Zachód do rezygnacji z bezkrytycznego poparcia dla nowych liderów Afryki, takich jak Meles Zenawi z Etiopii, Yoweri Museveni z Ugandy czy Paul Kagame z Rwandy, którzy wcześniej czy później okazywali się co najmniej krwawymi dyktatorami.
Jednak we współczesnej historii dwie postaci przetrwały w aureoli: Ghandi i Mandela. Ghandi był w młodości słabym adwokatem, który wyjechał do Południowej Afryki, żeby zarobić na życie. Był przeciwnikiem nowoczesnej medycyny, nie uznawał szpitali ani większości wymysłów nowoczesności, na przykład kolei. Zresztą, gdyby nie pociąg, a konkretnie wagon pierwszej klasy zarezerwowany dla białych, pewnie Ghandi nie zostałby przez ponad 20 lat w Afryce. Konduktor wyrzucił go z wagonu, w którym nie miał prawa przebywać, a ten oburzony postanowił walczyć o prawa Azjatów w kraju, w którym separacja rasowa była faktem, a z czasem miała stać się obowiązującym prawem. Gandhi bronił Hindusów, którzy nie rejestrowali się po przepustki, założył gazetę, a potem pierwszą organizację antyrządową w Południowej Afryce. Wszystko w imię równości ras. Konkretnie rasy białej i hinduskiej, bo czarnych Gandhi nie uważał za pełnowartościowych ludzi. Gdy aresztowany przez policję został wtrącony do celi z czarnymi, pisał o nich: „Wielu tutejszych więźniów stoi tylko o jeden stopień wyżej od zwierząt". Narzekał też, że celem Europejczyków jest zdegradowanie Hindusów do poziomu „czarnuchów (używał słowa »kaffir« – już wtedy było ono wyrazem najwyższej pogardy dla czarnych), którzy zajmują się tylko polowaniem, a ich jedyną ambicją jest zgromadzenie wystarczającej ilości bydła, by kupić za nie żonę, a potem przekazać życie w bezwstydzie i nagości".