Udręczenie uświęceniem

Medialna kanonizacja jest wymysłem zachodnim: świat celebruje śmierć postaci, które uznane są za godne takiej celebracji przez CNN i BBC, „New York Timesa", „Le Monde" i inne ważne tytuły

Publikacja: 24.01.2014 19:56

Po śmierci Ariela Szarona jedno było odświeżająco jasne: tym razem medialnej kanonizacji nie będzie. Prezydent Obama nie wygłosi hymnu pochwalnego na cześć wielkiego przywódcy bratniego narodu, prezydent Putin nie uroni łzy po odejściu bojownika o wolność i sprawiedliwość i nawet papież Franciszek nie pochwali cnót wszelakich zmarłego. A dziennikarze nie będą na okrągło komentować jego dokonań ani wymyślać coraz to bardziej banalnych podsumowań jego życia i epoki.

Oczywiście Ariel Szaron sam sobie na to zasłużył. Nie jest odpowiednim kandydatem na świętego, w końcu przez całe dorosłe życie nie tylko bezlitośnie zabijał wrogów Izraela, ale też wysyłał wojsko przeciwko Żydom, których uważał za szkodzących ojczyźnie. Na jego grobie tańczą dziś nie tylko Palestyńczycy – dla nich był zbrodniarzem wojennym, ale i niektórzy żydowscy osadnicy, dla których Szaron to podły zdrajca. Ot, skomplikowane życie bohatera narodu o skomplikowanej historii – może rzeczywiście określenie mianem Buldożera to najlepszy komplement, na jaki mógł liczyć.

Ciekawe też, że Szarona nie obowiązywał „okres ochronny", w naszej kulturze praktykowany zazwyczaj wobec zmarłych, których nie lubimy. Zwykle „De mortuis aut bene, aut nihil". W przypadku Szarona jednak od razu przypomniano kolejne niewygodne fakty: masakrę w jordańskiej wsi Quibya w roku 1953, kiedy to pod ogniem wojsk Szarona mieszkańcy uciekli do domów, które następnie na rozkaz dowódcy zostały wysadzone w powietrze (66 zabitych). A potem – bohater wojen 1948, 1956, 1967 i 1973 roku.

Wrzesień 1982 – masakra w obozach palestyńskich pod Bejrutem. Wojska izraelskie pod dowództwem Szarona patrzą bezczynnie na rzeź dokonaną przez ich sojuszników – libańskich chrześcijan z Falangi – ofiar jest co najmniej tysiąc, zapewne więcej. A jeszcze później ten bezlitosny jastrząb jako pierwszy i jedyny przywódca w historii współczesnego Izraela wycofuje siłą osadników żydowskich z wcześniej zajętych przez nich terytoriów w Strefie Gazy (sam ich tam wcześniej wprowadził). O tym wszystkim i o wielu innych arcyciekawych wydarzeniach z życia Ariela Szarona mógł dowiedzieć się każdy, kto chciał przeczytać o nim w dostępnych źródłach niemal natychmiast po jego śmierci.

Święci afrykańscy

Czy to dowód na dociekliwość i intelektualną potęgę współczesnych mediów? Nic z tych rzeczy. Szaron miał szczęście, bo nikt – nawet jego najwięksi zwolennicy – nie chciał robić z niego świętego. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że w tym wypadku próba kanonizacji byłaby zbyt groteskowa nawet jak na nasze groteskowe czasy. W ten sposób życie Ariela Szarona zachowało powagę i sens nawet po jego śmierci , on sam zaśuniknął śmieszności, jaką niesie medialna kanonizacja. Kanonizacja postaci publicznych powoduje bowiem dwa skutki: po pierwsze, wysyp bałwochwalczych maniakalno-sentymentalnych głupot w mediach na temat zmarłej postaci, a po drugie, zamknięcie drogi do sensownej rozmowy na temat wad i zalet medialnego świętego.

A Nelson Mandela? Jak w ogóle podejść do tego zalewu apologetycznej twórczości po jego śmierci: do tych sentymentalnych wynurzeń zasmuconych polityków, do wspomnień dziennikarzy i celebrytów, którzy kiedyś, raz, widzieli go z bliska i na których wywarł tak kolosalne wrażenie, że do dziś pamiętają, bo to spotkanie zmieniło ich życie, do tych pseudoanaliz politycznych skopiowanych z pseudoanaliz napisanych wcześniej? Jak nie poddać się temu szantażowi moralnemu, który każe wyczyścić umysł z wszelkich pytań i wątpliwości, bo w końcu chodzi o człowieka, który spędził prawie 30 lat w więzieniu za przekonania, a potem w pojedynkę pokonał apartheid, a nawet jeśli nie w pojedynkę, to po co komplikować?

Na początek warto zauważyć, że medialna kanonizacja jest wymysłem zachodnim – świat celebruje śmierć postaci, które uznane są za godne takiej celebracji przez CNN i BBC, „New York Timesa", „Le Monde" i inne ważne tytuły oraz trendesetterów, takich jak politycy i celebryci, którzy od lat formatują nam umysły. Od lat, a właściwie od stulecia, trwają na Zachodzie nieustanne poszukiwania świętego, który pochodziłby z krajów Trzeciego Świata. Wielokrotnie kończyły się one sukcesem: świętymi już za życia byli Lenin, Stalin, Mao Zedong. Potem kanonizowano Che Guevarę i Fidela, Ho Chi Minha, Patrika Lumumbę i Kwame Nkrumaha. Do niedawna trwały próby z Hugo Chavezem. Chavez jest ciekawym przypadkiem, bo jednak dosyć szybko okazało się, że mimo niewątpliwej nienawiści do Stanów Zjednoczonych, co jest podstawą kanonizacji, nie okazał się mężem opatrznościowym Wenezueli i Ameryki Łacińskiej. W podobny sposób życie zmusiło Zachód do rezygnacji z bezkrytycznego poparcia dla nowych liderów Afryki, takich jak Meles Zenawi z Etiopii, Yoweri Museveni z Ugandy czy Paul Kagame z Rwandy, którzy wcześniej czy później okazywali się co najmniej krwawymi dyktatorami.

Jednak we współczesnej historii dwie postaci przetrwały w aureoli: Ghandi i Mandela. Ghandi był w młodości słabym adwokatem, który wyjechał do Południowej Afryki, żeby zarobić na życie. Był przeciwnikiem nowoczesnej medycyny, nie uznawał szpitali ani większości wymysłów nowoczesności, na przykład kolei. Zresztą, gdyby nie pociąg, a konkretnie wagon pierwszej klasy zarezerwowany dla białych, pewnie Ghandi nie zostałby przez ponad 20 lat w Afryce. Konduktor wyrzucił go z wagonu, w którym nie miał prawa przebywać, a ten oburzony postanowił walczyć o prawa Azjatów w kraju, w którym separacja rasowa była faktem, a z czasem miała stać się obowiązującym prawem. Gandhi bronił Hindusów, którzy nie rejestrowali się po przepustki, założył gazetę, a potem pierwszą organizację antyrządową w Południowej Afryce. Wszystko w imię równości ras. Konkretnie rasy białej i hinduskiej, bo czarnych Gandhi nie uważał za pełnowartościowych ludzi. Gdy aresztowany przez policję został wtrącony do celi z czarnymi, pisał o nich: „Wielu tutejszych więźniów stoi tylko o jeden stopień wyżej od zwierząt". Narzekał też, że celem Europejczyków jest zdegradowanie Hindusów do poziomu „czarnuchów (używał słowa »kaffir« – już wtedy było ono wyrazem najwyższej pogardy dla czarnych), którzy zajmują się tylko polowaniem, a ich jedyną ambicją jest zgromadzenie wystarczającej ilości bydła, by kupić za nie żonę, a potem przekazać życie w bezwstydzie i nagości".

Nie wiadomo, czy ciekawszy jest ówczesny stosunek Gandhiego do czarnych czy fakt, że czarnym to najwyraźniej nie przeszkadzało. Obie postawy były zresztą wytworem tamtych czasów, nie ma się co oburzać, warto co najwyżej dostrzec, że wymogi politycznej poprawności zmieniają się tak szybko, że nawet najwierniejsi jej zwolennicy mogą mieć trudności z nadążeniem. Twórcy powstałego w 1912 roku Afrykańskiego Kongresu Narodowego traktowali Gandhiego jako prekursora walki o wolność w RPA, a w czasach współczesnych Gandhi doczekał się okazałego pomnika w centrum Johannesburga. Wznoszeniu pomnika towarzyszyły co prawda protesty, ale nie na tyle silne, by powstrzymać prace.

Mocne poczucie winy

Gandhi, zwłaszcza po wspaniałym filmie Richarda Attenborougha z Benem Kingsleym w roli głównej, jest skazany po wieczne czasy na świętość (przynajmniej na Zachodzie), żeby nie wiem co wygrzebano w jego biografii. Jakiekolwiek poszukiwania są zresztą bezcelowe i psują samopoczucie ludziom, bo prawda bywa przykra nie tylko dla świętych, ale zwłaszcza ich wyznawców, których wiara mogłaby zostać nadszarpnięta.

W tym wypadku, podobnie jak i wypadku Mandeli, podstawą tej wiary nie jest bowiem prawda historyczna, ale niewyczerpane poczucie winy białego człowieka – za niewolnictwo, kolonializm, barbarzyńskie traktowanie „podlejszych" ras. Do tego dochodzi obecne od czasów Jeana Jacques'a Rousseau pragnienie odkrycia „szlachetnego dzikusa", który udowodni zmęczonemu, zagonionemu w ślepy zaułek białemu człowiekowi, że to tylko Trzeci Świat potrafi wypracować nowy model człowieczeństwa pozbawiony wad nieludzkiego kapitalizmu i komunizmu, który – jaka szkoda! – też nie sprawdził się w praktyce. Uświęcając tych bohaterów, czyniąc z nich idoli na miarę planetarną i wszechczasową, pozbywamy się chociaż częściowo tego przygniatającego poczucia winy, sami sobie udzielamy rozgrzeszenia i wreszcie możemy zapomnieć o tym, co naprawdę się wydarzyło. Bo historię, jak wiadomo, należy zostawić historykom – ludzie nie mogą żyć zbyt skomplikowaną przeszłością.

Nie wyśmiewam się, w każdym razie nie do końca się wyśmiewam. Przymykanie oczu na prawdę o naszych herosach jest naturalnym zachowaniem wynikającym z potężnej i całkiem zrozumiałej potrzeby ułatwienia sobie życia. Wszyscy jej ulegamy, życie byłoby nieznośne, gdyby każde nasze złudzenie ideału, każdy nieskalany bohater wyobraźni musiał spadać z hukiem na bruk. Ale rzeczywistość skrzeczy.

Zwłaszcza w przypadku Nelsona Mandeli fakty łatwo ustępują mitom. Dla niektórych był on komunistą, dla innych terrorystą, dla jeszcze innych neoliberałem, który jako prezydent wystawił RPA na żer międzynarodowych rekinów wolnego rynku. Wszystkie te określenie świadczą głównie o oceniających, którzy chcieliby zamknąć człowieka w jasnej i całkowicie logicznej konstrukcji tłumaczącej świat zero-jedynkowo. No bo przecież skoro  Mandela był komunistą – a kiedyś był, należał nawet w pewnym momencie do komitetu centralnego partii – to już nie ma o czym mówić. Jeśli założył zbrojne ramię Afrykańskiego Kongresu Narodowego – a założył, organizacja nazywała się Umkhonto we Sizwe – i wzywał do stosowania przemocy, to był bezwzględnym terrorystą. Kłopot polega na tym, że przypadek Mandeli pokazuje w najbardziej dobitny sposób, jak kanonizacja – albo demonizacja – postaci publicznej może zabić ciekawość. A przecież Nelson Mandela był niezwykłą postacią nie tylko dlatego, że życiem świadczył o swoich przekonaniach, ale przede wszystkim dlatego, że jego życie było odpowiedzią wybitnego polityka na aspiracje ludzi, którym służył.

Tak, Mandela był komunistą, to dzięki komunistycznej frakcji w AKN został jego liderem i to pod wpływem komunistów pod koniec lat 50. podjął terrorystyczne metody działania. Jednak Kongres nie dysponował realną siłą, jego liderzy szybko wylądowali w  więzieniu, a jeśli można mówić o rzeczywistym  terrorze przez trzy dekady, w trakcie których Mandela przebywał w więzieniu, to jego sprawcą była południowoafrykańska policja, a nie aktywiści Kongresu. W więzieniu Mandela odsunął się od najbardziej radykalnych komunistów, ale nie na tyle, by w istotny sposób zmienić swoją strategię polityczną – pamiętajmy, że namaszczonym przez niego następcą miał być lider partii komunistycznej Chris Hani – zamordowany w 1993 roku przez Janusza Walusia.

Można powiedzieć, że komunizm Mandeli był w nim obecny, ale w szerszym planie mało istotny dla jego polityki. Znacznie ważniejsza była radykalizacja nastrojów czarnej ulicy, dzięki czemu lata 70., a zwłaszcza 80., były okresem reform apartheidu i preludium do upadku tego ustroju. Ani walka zbrojna, ani komunizm nie zmiotły apartheidu. Zmiotły go czarne masy – robotnicy, studenci, mieszkańcy townshipów, którzy wyszli na ulice i zmusili rządzących do reform, a Mandeli dawali podstawę do walki.

Po przejęciu władzy Nelson Mandela nie potrafił zapanować nad ekstremistami z AKN mordującymi swoich wrogów z partii Inkatha, wprowadził zagranicznych inwestorów na rynek południowoafrykański, uzależnił finanse kraju od MFW i Banku Światowego, nie zdołał realnie zmienić struktury własności w RPA – ciągle większość bogactwa kraju należy do kilku milionów białych – uwłaszczył partyjną nomenklaturę, zniszczył system służby cywilnej, zastępując wyszkolonych białych i Azjatów niedouczonymi czarnymi, dopuszczał do aktów korupcji, zaprzestał walki z AIDS (potem ją wznowił, ale ofiar przybyło), przekonał miliony białych do siebie i do pozostania w kraju, utrzymał pozycję RPA jako regionalnej potęgi, ograniczył o 10 procent poziom ubóstwa w kraju. I tak dalej...

Wszystko się miesza: dobre decyzje ze złymi, skuteczność z nieudolnością, mądrość z głupotą, powaga ze śmiesznością. Dokładnie tak jak w życiu każdego człowieka. Po co zatem kanonizować kogoś, kto – jeśli dobrze poszukać – wcale nie jest ideałem. Po co w ogóle są święci?

Pamięć przesłodzona kremówką

Piszę to na trzy miesiące przed kanonizacją Jana Pawła II. Zapewne pod koniec kwietnia przeżyjemy tygodniowy festiwal wspomnień o papieżu, telewizje pobiją rekordy oglądalności, kto wie, może nawet ludzie wrócą do czytania gazet. A potem wszystko wróci do normy i będzie po staremu. Od lat w Polsce papieżem nikt się nie interesuje, z jego nauki nie zostało niemal nic, co byłoby istotne dla praktyki polskiego Kościoła i nie myślę tutaj o hierarchii, ale o zwykłych wiernych. Z jego wpływu na Polaków zostały kremówki. Słynne pokolenie JPII wzięło kredyty albo ciągle szuka pracy, w każdym razie zaginęło bez śladu.

Piszę to z dużym żalem, bo wbrew popularnemu niegdyś sloganowi „płakałem po papieżu". Pewnie płakałem po nim, tak jak płacze się z żalu za wspomnieniem młodości, tego stanu, który po latach wydaje się idealny; czasu, w którym dobro było łatwo rozpoznawalne, podobnie jak zło, a przekraczając próg kościoła, Polak wchodził do enklawy prawdy i normalności. A Karol Wojtyła był najwspanialszym symbolem tego czasu.  Symbol odszedł – z nim uleciała jego treść.

Płakałem po nim nie inaczej, niż kilka tygodni temu ludzie płakali po Mandeli. My – w czasach komuny tęskniący za Pierwszym Światem, podobnie jak czarni w RPA za czasów apartheidu – dostaliśmy od Opatrzności dowód, że „Polak potrafi", że i wśród nas rodzą się ludzie, którzy wpływają na dzieje ludzkości. Byliśmy „dalekim krajem", z którego przybył lider katolickiego świata. Dla jednych świętość papieża będzie dowodem na to, że warto być Polakiem, inni będą szukali w tym świętym siły, aby nie stracić do końca wiary w sens bycia porządnym człowiekiem, żeby ciągle umieć testować własną umiejętność rozróżnienia między dobrem i złem. Katolicy znajdą ukojenie w modlitwie do swojego świętego.

W przypadku kanonizacji katolickich – w przeciwieństwie do medialnych – sprawa jest jednak mniej mglista i symboliczna niż przy kanonizacjach medialnych, a zdecydowanie bardziej jednoznaczna. Uznanie kogoś za Sługę Bożego jest nieodwołalne, co za tym idzie, nie ma takiego faktu z życia Karola Wojtyły, którego ujawnienie mogłoby w przyszłości zmienić jego ocenę jako świętego. Już samo to prawdopodobnie zamknie usta wielu katolikom, którzy może by i chcieli krytycznie spojrzeć na życie i dokonania Jana Pawła II, ale zniechęca ich do tego autorytet Kościoła i polska praktyka traktowania Jana Pawła jak „złotego cielca" – to określenie użyte przez byłego duchownego dla opisu polskiej pobożności kilka lat temu, za co zresztą dostał zakaz publicznego wypowiadania się.

Oczywiście w liberalnym świecie życie Jana Pawła II będzie dalej prześwietlane, a badacze skupiać się będą nie na potwierdzaniu świętości papieża, ale na szukaniu w niej pęknięć i wyłomów. Słusznie. Dobrze byłoby na przykład wyjaśnić do końca charakter związków Jana Pawła II i jego otoczenia z niesławnej pamięci Marcialem Macielem Delgado z Legionu Chrystusa. Bo przecież nie są w pełni wyjaśnione. Dobrze byłoby widzieć w świętym człowieka, który popełniał błędy, dobrze byłoby w Janie Pawle dostrzec polityka, który czasem miał rację, a czasem nie, czasem widział szeroko, czasem przymykał oczy.

Świętość tych, którzy odeszli, nie może być kneblem dla żywych. Powinna być raczej zaproszeniem do wejścia w pełnię życia człowieka, który uwiódł nas swoją charyzmą i dobrocią.

Ale kto w Polsce potrzebuje dziś takiej świętości?

Po śmierci Ariela Szarona jedno było odświeżająco jasne: tym razem medialnej kanonizacji nie będzie. Prezydent Obama nie wygłosi hymnu pochwalnego na cześć wielkiego przywódcy bratniego narodu, prezydent Putin nie uroni łzy po odejściu bojownika o wolność i sprawiedliwość i nawet papież Franciszek nie pochwali cnót wszelakich zmarłego. A dziennikarze nie będą na okrągło komentować jego dokonań ani wymyślać coraz to bardziej banalnych podsumowań jego życia i epoki.

Oczywiście Ariel Szaron sam sobie na to zasłużył. Nie jest odpowiednim kandydatem na świętego, w końcu przez całe dorosłe życie nie tylko bezlitośnie zabijał wrogów Izraela, ale też wysyłał wojsko przeciwko Żydom, których uważał za szkodzących ojczyźnie. Na jego grobie tańczą dziś nie tylko Palestyńczycy – dla nich był zbrodniarzem wojennym, ale i niektórzy żydowscy osadnicy, dla których Szaron to podły zdrajca. Ot, skomplikowane życie bohatera narodu o skomplikowanej historii – może rzeczywiście określenie mianem Buldożera to najlepszy komplement, na jaki mógł liczyć.

Ciekawe też, że Szarona nie obowiązywał „okres ochronny", w naszej kulturze praktykowany zazwyczaj wobec zmarłych, których nie lubimy. Zwykle „De mortuis aut bene, aut nihil". W przypadku Szarona jednak od razu przypomniano kolejne niewygodne fakty: masakrę w jordańskiej wsi Quibya w roku 1953, kiedy to pod ogniem wojsk Szarona mieszkańcy uciekli do domów, które następnie na rozkaz dowódcy zostały wysadzone w powietrze (66 zabitych). A potem – bohater wojen 1948, 1956, 1967 i 1973 roku.

Wrzesień 1982 – masakra w obozach palestyńskich pod Bejrutem. Wojska izraelskie pod dowództwem Szarona patrzą bezczynnie na rzeź dokonaną przez ich sojuszników – libańskich chrześcijan z Falangi – ofiar jest co najmniej tysiąc, zapewne więcej. A jeszcze później ten bezlitosny jastrząb jako pierwszy i jedyny przywódca w historii współczesnego Izraela wycofuje siłą osadników żydowskich z wcześniej zajętych przez nich terytoriów w Strefie Gazy (sam ich tam wcześniej wprowadził). O tym wszystkim i o wielu innych arcyciekawych wydarzeniach z życia Ariela Szarona mógł dowiedzieć się każdy, kto chciał przeczytać o nim w dostępnych źródłach niemal natychmiast po jego śmierci.

Pozostało 86% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał