Stół stał przy oknie, światła było więc w nadmiarze, a mimo to, wciśnięty między krzesła, pod szerokim drewnianym blatem, miałem poczucie intymności, bo takie rzeczy, o których pisał Mika Waltari, należało przeżywać w samotności. Lekko sfatygowane tomy wyciągnąłem z szafy ojca absolutnie nielegalnie. Wcześniej zaintrygowała mnie okładka, a gdy spytałem, co to za książka, ojciec odpowiedział, że dla dorosłych. Od tego momentu Egipcjanina, obok tajemniczości (na okładce dziwna figura człowieka z głową psa) otaczała aureola owocu zakazanego. Czegóż trzeba było więcej siedmiolatkowi! Wielu rzeczy nie rozumiałem, zwłaszcza dziwnej skłonności bohatera książki do kobiet (z mojej ówczesnej perspektywy wiecznie zasmarkane i rozbeczane, do tego w spódniczkach, zero piłki nożnej i zabawy w strzelanie, kompletnie więc nieinteresujące!), zwykle fatalnych. Z jakichś niepojętych przyczyn wciąż się za nimi uganiał. Po co? Nie byłem w stanie pojąć. Za to wszystko inne pociągało mnie niczym narkotyk. Starożytny Egipt. Wodzowie. Faraonowie. Tajemnice świątyń. Posłowie hetyccy. Kreta i jej młodzieńcy oraz panny tańczące przed bykami. Obmierzłe ciało Minotaura znalezione przez Sinuhego gdzieś na plaży u wrót labiryntu. Oszałamiająca panorama starożytnego świata napisana lekką ręką Fina na poddaszu jego domu w Helsinkach.
Dziś wiem, że to zlepek inspiracji, trochę od „Sasa do Lasa". Jakieś poskręcane z sobą sznurkiem wątki z kilku mitologii; trochę Biblii, nieco „Księgi umarłych", garść greckich mitów, wszystko podlane archeologicznym sosem. Komiksowe wręcz, ale jakie uskrzydlone! Jakie porywające. Zakochałem się w tym świecie! Pewnie na zawsze. Kiedy już przeczytałem owe sześćset czy siedemset stron Sinuhego, przyszedł czas na kolejne książki z sekretnej półki mojego ojca. Sięgałem więc po wszystko, co miało jakikolwiek związek ze starożytnością. Podręczniki akademickie. Jakieś pokiereszowane wydanie „Wojny trojańskiej" Aleksandra Krawczuka. Mitologię grecką. „Aleksandra" Karola Bunscha. Wszystko, gdzie na kartach ścierali się tłumnie i z trzaskiem mieczy wojownicy, gdzie rej wodzili wodzowie, lała się szeroką rzeką krew zarówno niegodnych, jak i sprawiedliwych , gdzie wznosiła się i upadała cywilizacja.
Co ciekawe (zauważam to dopiero dziś), bardziej od bukolicznych obrazów dojrzałych kultur interesowali mnie najeźdźcy i okrutnicy. Oczywiście kibicowałem pod Troją Achajom, a nie obrońcom Ilionu. I Aleksandrowi, kiedy porywał się z mieczem na Achemenidów. Niebezpiecznie pociągał mnie Hannibal, a jeszcze bardziej rżnący Rzymian Spartakus. Odnajdywałem przyjemność w studiowaniu wypraw Wizygotów, Hunów i Longobardów. Stałem po stronie Teodoryka w Italii i Genzeryka w Kartaginie. Potem przeniosłem swoje zainteresowanie na krzyżowców i Czyngis-chana. Pociągał mnie romantyzm ich wypraw. Straceńcza odwaga i łut szczęścia w obalaniu zastałego świata.
Innymi słowy, pociągało mnie... barbarzyństwo. Znieść przeszłość w imię przyszłości. Roztrwonić tradycję w imię nowego. Czy żal mi było ruin Rzymu? Zdewastowanego Akropolu? Zdobytego przez Turków Konstantynopola? To były dalsze pytania, bo na pierwszym planie był heroizm zwycięzców i pokonanych.
Tak było do momentu, kiedy sam nie dotknąłem ruin. Gdzieś w Azji, już jako dorosły człowiek w gruzowisku Priene czy Didymy, a może przede wszystkim w Efezie, uświadomiłem sobie, że ów świat niszczony przez barbarzyńców straciliśmy bezpowrotnie. Trzeba było dotknąć fragmentów rozbitych kolumn, by po raz pierwszy poczuć nostalgię i z pewną goryczą skonstatować, że jedyne, co zostało, to tylko... wyobraźnia. Jako dziecko tego nie rozumiałem, bo w moim świecie – tak jak w podręczniku – kultura następowała po kulturze. Na ruinach zigguratów wyrastał Babilon. Po państwie faraonów kwitła Aleksandria. Po śmierci Aten rozkwitał Rzym. Po Rzymie Akwizgran, i tak dalej, i dalej. W tym świecie nie było przepaści. Nie było luk. Następstwo wydawało się nie tylko naturalne, ale oczywiste. Ciągłość w jakiś przedziwny sposób rozgrzeszała barbarzyńców.