Można powiedzieć, że ograli nas jak zawsze, bo większość nieruchomości zajęli na podstawie obustronnego porozumienia, podpisanego w latach 1974 i 1978, które gwarantowało działki wybrane wedle uznania – i obiecywało wzajemność. Tymczasem w Moskwie dostaliśmy tylko jedną parcelę – pod ambasadę Polski przy Klimaszkina. Rosjanie w Warszawie brali do wyboru, do koloru i przez lata posiadali kilkanaście zon: część oddali, bo nie były im już potrzebne, trochę udało się wyrwać, ale kilka wciąż pozostaje pod ich okupacją. Za mocno powiedziane? To spójrzmy na znaki charakterystyczne: wysokie płoty zakończone szpikulcami, rozciągnięte druty kolczaste, na każdym rogu zamontowane kamery przemysłowe. Od razu widać, że choć to centrum miasta, jesteśmy u wrót rosyjskiej – czy raczej wciąż radzieckiej – strefy zamkniętej, tutaj administruje ambasada rosyjska i obcym wstęp wzbroniony. Brakuje czerwonej gwiazdy na czapce stróża, który drepcze po terenie.
Nic nie zostawiono przypadkowi: aby móc sprawnie wyjechać z Warszawy, Rosjanie posiadali działki na zachodnich i wschodnich krańcach, a także ośrodki szkoleniowe pod samym miastem. Do tego trzy bloki mieszkalne położone tuż koło siebie – Bobrowiecka 2b, Beethovena 3 i Sobieskiego 100 – stanowiące rosyjską sypialnię w stolicy. Betonowce stoją w ciągu ulicy Belwederskiej, przy której mieszczą się z kolei imponujące rozmachem budynki ambasady Federacji Rosyjskiej (nr 49) oraz Rosyjskiego Ośrodka Nauki i Kultury (25). Skok w bok i okazałe kamienice przy Szucha 7 oraz 8, stojące vis-à-vis, które poszły pod wynajem: „pod siódemką" miejsce znalazła ambasada Ukrainy (sic!), a „pod ósemką" – kancelarie prawne. Przy Kieleckiej 45, także na Mokotowie, jest jeszcze budynek rosyjskiej szkoły średniej, obchodzącej w lutym 60. rocznicę powstania, bo ona jest z innego rozdania.
Do niedawna na liście rosyjskich włości był jeszcze pałacyk przy Szucha 17/19, za PRL mieściło się tam przedszkole dla dzieci dygnitarzy, ale determinacja spadkobierców wzięła górę i odzyskali ruderę zajętą przez bezdomnych, w którą przeistoczył się ten piękny obiekt pod obcymi rządami. Polsce udało się też odzyskać nieruchomości na Połczyńskiej 10 i Ostrobramskiej 101, a także działki pod Warszawą. W sumie od 1989 roku przejęliśmy pięć posesji, zostaje co najmniej drugie tyle. Jakkolwiek by liczyć: tysiące metrów kwadratowych w dobrych punktach Warszawy to dziesiątki milionów złotych, nad którymi Polska nie ma żadnej kontroli. Co prawda od kilku lat, w zależności od działki, Skarb Państwa jest ich formalnym właścicielem, lecz nic z tego nie wynika.
Nocleg: udobno
Najdalej na południe wysunięta jest rosyjska sypialnia. Dwupiętrowy blok przy Bobrowieckiej prezentuje się fatalnie, jakby wymagał natychmiastowego remontu. Tynk utracił wyjściowy kolor na rzecz brudu, liszaje wiszą na ścianach, łuszczy się farba framug, skrzypią drzwi, w oknie dynda goła żarówka – ale wciąż mieszkają tam ludzie chronieni przez nieodłączne ogrodzenie, druty i kamery. Wielu z nich to dziennikarze korespondenci: Rosyjskiej Informacyjnej Agencji Nowosti, redakcji „Moskowskije Nowosti", Radia Majak. Niewątpliwym plusem jest lokalizacja: widać ambasadę Korei Północnej po drugiej stronie ulicy, także dach drugiego rosyjskiego wieżowca przy Beethovena, na którym wyrosły wielkie i liczne czasze anten satelitarnych, jak w budynku profesjonalnej telewizji, choć tutaj wystarczyłaby zwykła kablówka. Spod samego budynku zobaczyć tych anten nie sposób. Ten dziesięciopiętrowy blok z wielkiej płyty jest zresztą w lepszym stanie niż sąsiad. Mieszka tu wierchuszka diaspory, parking – samochody na niebieskich blachach, lecz bez naklejek CD – robi wrażenie. Nie ma dyżurki, więc jeśli nie znasz kodu – nie wejdziesz. W oknach pali się światło lub nie pali, bo niektóre segmenty bloku są wyłączone. Znów wszędzie kamery, nawet na placu zabaw, asfaltowym boisku, lichym skwerku z samotną ławką do przycupnięcia. Gołym okiem widać, że materiał sprzed 40 lat jest zmęczony i budynek wygląda niepewnie, ale przed zimą zainwestowano w nowe drzwi balkonowe, także w nieużywanym skrzydle, które trzymają temperaturę, a może i konstrukcję. Ten remont to pewnie pokłosie pożaru sprzed dwóch lat, gdy płomienie pełzały na czwartym piętrze. Znamienne, że na miejsce akcji pierwsza przyjechała wtedy policja i kierownictwo straży pożarnej, dopiero potem wozy do gaszenia.
Skok przez strumyk i jesteśmy na Sobieskiego. Świetny przykład modernizmu z lat 70., który czerpie z form roślinnych i umiejętnie wydobywa piękno betonu. Budowę skończono w 1978 roku. W najwyższym punkcie ma 11 kondygnacji, które spadają kaskadowo. Między dwoma skrzydłami – prześwit, ale na górze „wpadają" na siebie. Są połączone, lecz – zgodnie z zachowanymi planami budowy – stanowią osobne bloki z kinem, świetlicą, klubem, centralką telefoniczną, nawet sauną. To było pierwsze zamknięte osiedle w Warszawie zwane kiedyś powszechnie „Szpiegowem". Mieszkali tam dyplomaci z ambasady ZSRR i biznesmeni z biur radcy handlowego, technicy, robotnicy, szpiedzy, ale też przyjezdni Rosjanie w delegacji, aby nie musieli korzystać z polskiego hotelu, tylko mogli spać wśród samych swoich.
Oficjalnie od połowy lat 90. nie mieszka tu nikt. Straszą wybite zęby szyb, które zaplombowano cegłami lub dyktą. Wiatr trzaska oknem, które i tak trzyma się na słowo honoru. Dookoła połamane meble, zniszczone sprzęty domowe, zardzewiała huśtawka. Widać niewiele, bo solidnego ogrodzenia z drutem kolczastym od strony parku broni jeszcze strumyk robiący za fosę. I znów: wszechobecne kamery, które wyglądają zza rogów i krzaków – zwłaszcza te nowoczesne na podczerwień – skierowane na ogrodzenie. Zgodnie z tabliczkami obiekt chroniony jest przez polską firmę DragonPol, która w ofercie ma wykrywanie elektronicznych urządzeń fonicznych i wizyjnych. Pracownik co chwila robi obchód terenu. Twierdza, choć w stanie zaawansowanego rozkładu, wydaje się nie do zdobycia.
A jednak można wejść do środka! Udało się to fascynatom zwiedzającym opuszczone budynki. Z powodu zabezpieczeń Sobieskiego 100 to dla nich maksymalny stopień trudności. Zwłaszcza że ochrona jest czujna: ścięła drzewo, po którym wdrapywali się przez płot, zamurowała właz, zaklajstrowała wyrwy. Wciąż można wejść na teren? Marek Słodkowski z grupy Urbex tylko się uśmiecha. Opowiada, że niektóre mieszkania są ogołocone ze wszystkiego, inne z kolei pozostawione z pełnym, choć zniszczonym wyposażeniem, jakby ktoś wyszedł do sklepu. Najwięcej jest gołębich odchodów i butelek po rosyjskim alkoholu, ale też sporo papierów, a wśród nich dokumenty z 2004 roku, co pokazuje, że budynek był zamieszkany jeszcze po oficjalnej wyprowadzce. Żadnych anten i nadajników, żadnych zamkniętych pomieszczeń, tak właściwie – żadnych tajemnic. Co zdziwiło Słodkowskiego? W stercie śmieci na podwórku leżały jakieś taśmy i bynajmniej nie były to filmy fabularne.