O amerykańskiej klasie średniej

Kurczenie się amerykańskiej klasy średniej, niegdyś siły napędowej USA, jest faktem. Najbogatsi stają się jeszcze bogatsi, ale większość, niczym w Europie Zachodniej, uzależnia się od „socjalu" i posad w sieciówkach gastronomicznych.

Publikacja: 05.07.2014 02:00

Praca marzeń w chmurze frytury? Owszem, już niedługo – ostrzega ekonomista

Praca marzeń w chmurze frytury? Owszem, już niedługo – ostrzega ekonomista

Foto: 123rf.com

Red

W przyszłości lepiej nie będzie: w nowej gospodarce albo będziesz należał do kilkunastoosobowej elity, albo do reszty. Albo od najmłodszych lat będziesz grał w szachy i integrował się z komputerami, albo zostanie ci w przyszłości siedzenie przed telewizorem, palenie trawy i gry.



Tak widzi gospodarkę przyszłości amerykański ekonomista Tyler Cowen. „Być młodym i nie mieć pracy – jakże to dzisiaj powszechne zjawisko. Płace tych młodych, którzy szczęśliwie pracę mają, lecą w dół. Po uwzględnieniu inflacji zarobki absolwentów szkół średnich w 2000 r. były o 11 proc. wyższe niż dziesięć lat później. Ci z dyplomem licencjata zarabiają o 5 proc. mniej. Bezrobocie wśród młodych absolwentów wynosi dziesięć procent, a jeśli uwzględnimy tych, którzy – choćby chcieli – nie pracują na pełny etat, sięga 20 proc. Smutna prawda jest taka, że możliwości zarobkowania wielu młodych ludzi są coraz mniejsze. I to mimo że jesteśmy kilka lat po oficjalnym zakończeniu recesji" – brzmią pierwsze zdania jego książki, której tytuł „Average Is Over" można przetłumaczyć jako „Koniec z przeciętnością". Autor, wykładowca George Mason University w stanie Wirginia, oprócz badań i pisania książek prowadzi ciekawego bloga Marginalrevolution.com i na co dzień obserwuje, jak procesy gospodarcze wpływają na strukturę społeczną i na odwrót.

Owoce na czubku drzewa

Kilka lat wcześniej Cowen opisał „wielką stagnację", jakiej doświadczyła Ameryka w wyniku kryzysu lat 2007–2008. Dowodził w niej, że dla Stanów Zjednoczonych skończył się – trwający prawie 300 lat – czas łatwej konsumpcji „nisko wiszących owoców", czyli korzystania z dużej ilości darmowej ziemi do zagospodarowania, wielkiej liczby innowacji technologicznych i rzeszy niekoniecznie wykształconych, ale żądnych awansu młodych Amerykanów. Około 1970 r. gospodarka zaczęła spowalniać, a świadczenia społeczne zaczęły być istotną częścią i obciążeniem budżetu federalnego. Również większość wynalazków i rozwiązań technologicznych ostatnich czasów, jak ujął to jeden z recenzentów książki, przyniosła „ogromny wzrost szczęścia, ale zadziwiająco mało aktywności gospodarczej".

W najnowszej książce Cowen śledzi porządek gospodarczo-społeczny wyłaniający się po kryzysie, który był porównywalny z tym z przełomu lat 20. i 30. XX wieku. I nie jest to tylko gdybanie, bo wszelkie statystyki zdają się potwierdzać, że o stałą pracę – zwłaszcza ludziom młodym – jest w USA coraz trudniej. Nie dość, że dyplomy uczelni (zwłaszcza tych słabszych) nie gwarantują wielkich zarobków, to ludzie często łapią się jakichkolwiek zajęć, nawet tych nisko płatnych, w usługach. Media pełne są opowieści o ludziach, którzy zwolnieni z pracy na stanowisku menedżerskim zmuszeni są nawet przerzucać hamburgery w McDonaldzie.

Najgorzej na rynku pracy mają dwie grupy: ci po pięćdziesiątce (tradycyjnie najbardziej obrywają na kryzysie, bo są traktowani jako zbyt starzy, aby się przystosować), no i najmłodsi – tym z kolei brakuje doświadczenia. Oblicza się, że co piąty Amerykanin poniżej 25. roku życia pracy nie ma wcale. Z tych, którzy pracują, tylko połowa ma pełen etat (i tak definiowany liberalnie, skoro uchodzi zań już powyżej 30 godzin pracy tygodniowo), a 12 proc. pracuje za mniej niż płacę minimalną (federalna płaca minimalna wynosi 7,5 dolara za godzinę; stany i miasta często dorzucają coś jeszcze, co sprawia, że czasem sięga ona 12 dolarów). Prezydent Barack Obama, chcąc na fali populizmu poprawić notowania, prowadzi kampanię na rzecz zwiększenia federalnej płacy minimalnej do 10 dolarów. Czy taki ruch szarpnie gospodarkę i pomoże ludziom w awansie społecznym? – pytam Cowena. – Kwestia płacy minimalnej dotyczy 2 procent siły roboczej w USA, a i tak większość z tych pracowników otrzyma za rok podwyżki. Koncentrowanie się na płacy minimalnej to ucieczka od problemu, hasło na kolejne wybory. Jeśli słyszysz o konieczności podniesienia płacy minimalnej, to kolejny dowód na to, że nie potrafimy zrobić nic na serio w kwestii rosnącej nierówności przychodów – tłumaczy mi Cowen w czasie rozmowy prowadzonej podczas jego „międzylądowania" w kraju między wyprawą na kongres OECD w Paryżu a podróżą do Chin i innych krajów Dalekiego Wschodu.

Skąd zatem wziąć środki, które zapobiegną dalszemu – jak zwykło się mawiać w USA – „wyciskaniu klasy średniej"? Skoro nie da się wciągnąć biednych do middle class za pomocą płacy minimalnej, to może – takie głosy pojawiają się coraz częściej – mocno opodatkować najbogatszych, ten mityczny „jeden procent" populacji, trzęsący gospodarką? – Podatki dla najbogatszych rzeczywiście pójdą w górę, ale te dodatkowe pieniądze już zostały zagospodarowane na wypłatę dla starszych w postaci emerytur (system Social Security) oraz opieki zdrowotnej. Tej obietnicy trzeba będzie dotrzymać i naprawdę bardzo mało będzie można przeznaczyć z tych środków na cokolwiek innego, tak że nie zmienią one w sposób fundamentalny polityki w USA – twierdzi Cowen.

Długi sen gospodarki

Statystyki są bezwzględne. Choć liczba ludności USA stale rośnie, liczba dobrze płatnych miejsc pracy maleje. Coraz mniej ludzi jest aktywnych zawodowo. Klasa średnia jest „wypłukiwana", a zarobki zaniżają nielegalni imigranci oraz transfery socjalne: większości zarejestrowanych nisko wykwalifikowanych bezrobotnych nie opłaca się pracować za płacę minimalną w sytuacji, gdy zasiłki dla bezrobotnych są niewiele mniejsze. W swojej książce Cowen wykazuje, że przeciętna płaca amerykańskiego mężczyzny (po uwzględnieniu inflacji) w 2009 r. była o 28 proc. niższa niż 40 lat wcześniej. Inne ośrodki badawcze twierdzą, że tylko o 9 proc., ale nawet te dane są zaprzeczeniem obowiązującego przez dekady przekonania, że każdemu następnemu pokoleniu Amerykanów żyje się lepiej.

Swoją drogą, to zjawisko jest znane na całym świecie: przychody gospodarstw domowych z płac spadają. Komputery i linie produkcyjne przyczyniają się do likwidacji miejsc pracy i stagnacji. Co ciekawe, znikają właśnie „prace środka", gdzie ludzi łatwo zastąpić maszyną. Za to ci z najwyższej półki, którzy potrafią programować supermaszyny albo wyciągać z nich więcej niż dotąd, zarabiają krocie. Ci na samym dole mają posady w miarę stabilne, choć bez specjalnych szans na awans.

Zdaniem Cowena ta polaryzacja będzie postępować. Średnie zarobki stale spadają, ale supermerytokraci – 3 procent społeczeństwa posiadające odpowiedniki polskich dysertacji doktorskich oraz lekarze, prawnicy i menedżerowie z MBA – stale obrastają w piórka. Na dnie drabiny zwiększa się rzesza tych, który są w ogóle poza rynkiem pracy – albo nie chcą, albo nie mogą pracować, albo pobierają zasiłki, albo tkwią w szarej strefie.

Część z tych ludzi nawet nie szuka posady: wegetuje, szukając zaczepienia. Autor określa ich mianem „pokolenia czyśćca" (generation limbo) – mieszkającego z rodzicami, żyjącego jak wolne ptaki (praca w niepełnym wymiarze w barach albo księgarniach), siedzącego w internecie i nietraktującego pracy jako drogi do kariery. Co za problem? „Jeśli wierzyć Facebookowi jako przewodnikowi po życiu, wszędzie pełno jest seksu, imprez i dobrego jedzenia z różnych krańców świata"– pisze Cohen z lekką ironią.

Tym samym jednak Ameryka zaczyna się coraz bardziej upodabniać do ogarniętej eurosklerozą Europy Zachodniej. Pytam Cowena, czy przypadkiem USA nie są na najlepszej drodze do modelu brukselskiego: wysokie podatki, coraz więcej przepisów, coraz wyższy poziom transferów funduszy społecznych... – Tak, Stany Zjednoczone się europeizują – potwierdza. – Liczba przepisów rośnie, a starzenie się społeczeństwa powoduje podwyżkę podatków, czy tego chcemy czy nie. Kto wie, może w Europie Zachodniej niektóre kraje, jak Francja, okażą się zmuszone do powrotu na amerykańską ścieżkę, ale jak na razie nic takiego nie widać. W tym kontekście obawiam się o relatywnie słaby przyrost naturalny w Polsce.

Jakie jeszcze spostrzeżenia na temat naszej części świata ma amerykański analityk gospodarczy? Oczywiście, jest przekonany, że w porównaniu z Ukrainą w Polsce jest dobrze, a nasza przyszłość w UE nie jest zagrożona. Ale też kraj nad Wisłą jest bardziej niż na przykład Francja narażony na przesilenia związane z ewolucją ekonomii. – Część Polaków będzie miała się dobrze, ale inni będą musieli walczyć z konkurencją taniej siły roboczej z Azji czy Turcji.

Nowe tendencje oddziałują mocniej w Polsce, gdyż za sprawą panowania komunizmu nie ma ona wypróbowanych, stabilnych struktur gospodarczych, charakterystycznych dla kapitalizmu z drugiej połowy XX wieku – tłumaczy Cowen. Według niego nad Sekwaną trwa jeszcze obrona „prac starego typu", które pozwalają swym posiadaczom żyć na wysokim poziomie. W Polsce tych możliwości oporu nie ma, bo – i to już moja uwaga, z którą profesor zdaje się zgadzać – w naszym kraju nastąpiła dezindustrializacja, brak jest kapitału własnego, a potężna emigracja wypłukuje pozostałe w kraju rezerwy.

Powrót etosu protestanckiego

Czytając książkę Cowena, nie sposób nie zwrócić uwagi na brutalny opis doświadczeń pokoleń wchodzących na rynek pracy w Ameryce. Najmłodsi pracownicy coraz częściej zderzają się z konsekwencjami tak modnego życia na luzie. Po upadku światowego komunizmu aż do 2007 r. wydawało się, że żaden kryzys nam niestraszny, że Ameryka może się rozwijać (głównie zadłużając się ponad miarę) w nieskończoność. Pęknięcie bańki spekulacyjnej na Wall Street i następująca po niej recesja były jak pobudka, zwłaszcza dla młodych ludzi, przyzwyczajonych do tego, że każde następne pokolenie „może mieć tylko lepiej". Zwłaszcza dla tych, którzy mają do spłacenia pożyczki edukacyjne (lata tłustych rządowych subsydiów napompowały koszty nauki w college'u przez cztery lata do niewyobrażalnych kwot, idących w dziesiątki tysięcy dolarów).

Wielu nie wytrzymało zderzenia z rzeczywistością i dobrowolnie opuściło rynek pracy: liczba Amerykanów aktywnie szukających posady jest najniższa od 35 lat. Bob Funk, szef jednej z największych firm oferujących zajęcia tymczasowe, powiedział, że jest w stanie znaleźć pracę każdemu – jak deklaruje – nawet jutro. Są tylko trzy warunki: kandydaci muszą mieć zasady, chęć do pracy i... przejść pomyślnie test na narkotyki.

Tu zaczynają się problemy: takiego testu nie zalicza co czwarty chętny. Dużą grupę eliminują tatuaże czy kolczyki (lub nawet ślady po nakłuciach) na twarzy i szyi. Funk nie szczędzi ubolewań nad erozją „amerykańskiego podejścia do pracy" (punktualność, rzetelne wykonywanie obowiązków, chęć do ekstrawysiłku czy pracy w nadgodzinach): dla wielu młodych pracowników czek z wypłatą jest rodzajem świadczenia socjalnego, a nie wypracowanym własnym wysiłkiem zarobkiem. A przecież to praca, jakakolwiek praca, jest, jak ujmuje to Funk, „najlepszym programem socjalnym" i pierwszym szczeblem na drabinie społecznej.

Luźny styl życia wpędził w młodych w ślepą uliczkę. Liczba posad dla gwiazd muzyki czy Hollywood jest ograniczona, również w Dolinie Krzemowej niechętnie widzą programistów na permanentnym haju – luzakom pozostaje więc przewracać na ruszcie hamburgery. Oczywiście – o ile wyciągną kolce z ust czy policzków i będą w stanie wytrzymać osiem godzin bez zapalenia skręta czy łyknięcia jakiegoś świństwa.

Przepaść

Zdaniem Cowena na naszych oczach wyrasta nowy ład społeczny, w ramach którego „10–15 proc. społeczeństwa będzie krańcowo bogate" i będzie wiodło „bardzo wygodne i stymulujące życie na kształt dzisiejszych milionerów, tyle że z jeszcze lepszą opieką medyczną". Reszta doświadczy stagnacji, a nawet spadku zarobków mierzonych w wartości dolara. Co zyska? „O wiele więcej niż dotąd możliwości zabawy i taniej edukacji w internecie". Przemiany przyspiesza starzenie się społeczeństwa w USA: w wiek emerytalny wchodzi pokolenie powojennego wyżu, tzw. Baby Boomers. Za 15 lat 20 proc. Amerykanów będzie miało powyżej 65 lat.

Nóż będzie ciął ostro: statystycznie z drabiny społecznej najprędzej spadać będą rozwodnicy, ludzie mniej wykształceni, słabo radzący sobie z testami i zażywający narkotyki oraz kobiety samotnie wychowujące dzieci. Presja fiskalna wyrzuci mniej zamożnych z ładniejszych okolic, rejony peryferii dalej będą wypłukiwane, bo „najbardziej wartościowe firmy będą się skupiać w najbardziej wartościowych biznesowo regionach". Tam będą zjeżdżać ci najambitniejsi.

A reszta? Pójdzie tam, gdzie taniej. Będzie miała bonusy w postaci taniej i łatwo dostępnej edukacji przez internet. Będą też gry komputerowe, żeby się zabawić. No i wybuduje się dla nich osiedla tanich domów – w biedniejszych okolicach, ale da się żyć. Bo „komputer – inteligentna maszyna – jest najlepszym przyjacielem edukacyjnego parweniusza, który ma wewnętrzną dyscyplinę, wysokie IQ i nie boi się wyzwań". Ci lepsi będą więc współdziałać z maszynami w tworzeniu jeszcze doskonalszych rozwiązań i bardziej efektywnej współpracy.

Politycznie ci lepiej zarabiający będą bardziej lewicowi – żywa będzie w nich wiara w postęp, różnorodność i sprawiedliwość społeczną (ale bez przesady – enklaw bogactwa ma bronić silna policja). Ci gorzej zarabiający będą się dzielić na osoby umiejące korzystać z opieki społecznej oraz konserwatywną, ubożejącą resztę. Cowen nie przewiduje jednak ani rozruchów, ani zamachów. Biedniejącym frustratom pozostanie Floryda czy Teksas, gdzie życie jest w miarę tanie: płaci się mało podatków, nie żywiąc w zamian żadnych złudzeń co do oferty sektora publicznego.

Od napisania książki minął ponad rok, więc pytam autora, czy w jego przewidywaniach nic się nie zmieniło. I dlaczego, mimo tak poważnych przemian społecznych, w Stanach nie wybucha bunt? – Owszem, moje przewidywania się spełniają. Z każdym rokiem Stany Zjednoczone stają się coraz starszym społeczeństwem, a starzejące się społeczeństwa nie organizuje rewolucji, bo starsi ludzie popierają prawo i porządek – twierdzi Cowen.

No dobrze, ale jak trafić do kasty „lepszych"? Wstęp do elity ma dać wykształcenie naukowe i techniczne oraz talenty komputerowe. Zdaniem Cowena kluczem będzie odpowiedź na pytanie: czy jesteś dobry we współpracy z inteligentnymi maszynami? Takich ludzi potrzeba – i dowodzi tego zachowanie kongresmenów, którzy spierają się o wszystko, zwłaszcza w dziedzinie imigracji, ale zgadzają się w jednej kwestii: zwiększenia limitu wiz wjazdowych dla ludzi wykształconych w sektorze STEM (to akronim utworzony z angielskich wersji słów: nauka, technologia, inżynieria i matematyka). Zdają sobie bowiem sprawę, że amerykańskie zasoby wśród młodych (zwłaszcza w matematyce, co niektórzy kładą na karb rozpowszechnienia marihuany), inżynierów i naukowców trzeba zwiększać w drodze importu. Potrzeby rynku są tak wielkie, że Facebook czy Google dokonują przejęcia całych mniejszych firm z ich zespołami ludzkimi, bo jest to bardziej opłacalne niż poszukiwanie pojedynczych inżynierów, którym na rynku trzeba by zapłacić od 500 tys. do miliona dolarów.

Cowen radzi, aby – jeśli ktoś ma małe dzieci – jak najszybciej posadził je do szachownicy z komputerem, bo to idealna szkoła na przyszłość. Wyliczenia, prędkość i precyzja to domena maszyny, ta jednak długo jeszcze nie dorówna człowiekowi w odczytywaniu niuansów. Ekonomista nie wierzy w redystrybucyjną siłę państwa, w wyższe podatki nakładane na milionerów. Owszem, mogą się sprawdzić suwerenne fundusze kapitałowe, wspomaganie młodych ludzi czy liberalizacja przepisów ułatwiająca budowę tanich mieszkań. Ale w międzyczasie naprawdę warto kupić sobie i dziatwie zestaw do komputerowej gry w szachy.

W przyszłości lepiej nie będzie: w nowej gospodarce albo będziesz należał do kilkunastoosobowej elity, albo do reszty. Albo od najmłodszych lat będziesz grał w szachy i integrował się z komputerami, albo zostanie ci w przyszłości siedzenie przed telewizorem, palenie trawy i gry.

Tak widzi gospodarkę przyszłości amerykański ekonomista Tyler Cowen. „Być młodym i nie mieć pracy – jakże to dzisiaj powszechne zjawisko. Płace tych młodych, którzy szczęśliwie pracę mają, lecą w dół. Po uwzględnieniu inflacji zarobki absolwentów szkół średnich w 2000 r. były o 11 proc. wyższe niż dziesięć lat później. Ci z dyplomem licencjata zarabiają o 5 proc. mniej. Bezrobocie wśród młodych absolwentów wynosi dziesięć procent, a jeśli uwzględnimy tych, którzy – choćby chcieli – nie pracują na pełny etat, sięga 20 proc. Smutna prawda jest taka, że możliwości zarobkowania wielu młodych ludzi są coraz mniejsze. I to mimo że jesteśmy kilka lat po oficjalnym zakończeniu recesji" – brzmią pierwsze zdania jego książki, której tytuł „Average Is Over" można przetłumaczyć jako „Koniec z przeciętnością". Autor, wykładowca George Mason University w stanie Wirginia, oprócz badań i pisania książek prowadzi ciekawego bloga Marginalrevolution.com i na co dzień obserwuje, jak procesy gospodarcze wpływają na strukturę społeczną i na odwrót.

Pozostało 91% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy