Owoce na czubku drzewa
Kilka lat wcześniej Cowen opisał „wielką stagnację", jakiej doświadczyła Ameryka w wyniku kryzysu lat 2007–2008. Dowodził w niej, że dla Stanów Zjednoczonych skończył się – trwający prawie 300 lat – czas łatwej konsumpcji „nisko wiszących owoców", czyli korzystania z dużej ilości darmowej ziemi do zagospodarowania, wielkiej liczby innowacji technologicznych i rzeszy niekoniecznie wykształconych, ale żądnych awansu młodych Amerykanów. Około 1970 r. gospodarka zaczęła spowalniać, a świadczenia społeczne zaczęły być istotną częścią i obciążeniem budżetu federalnego. Również większość wynalazków i rozwiązań technologicznych ostatnich czasów, jak ujął to jeden z recenzentów książki, przyniosła „ogromny wzrost szczęścia, ale zadziwiająco mało aktywności gospodarczej".
W najnowszej książce Cowen śledzi porządek gospodarczo-społeczny wyłaniający się po kryzysie, który był porównywalny z tym z przełomu lat 20. i 30. XX wieku. I nie jest to tylko gdybanie, bo wszelkie statystyki zdają się potwierdzać, że o stałą pracę – zwłaszcza ludziom młodym – jest w USA coraz trudniej. Nie dość, że dyplomy uczelni (zwłaszcza tych słabszych) nie gwarantują wielkich zarobków, to ludzie często łapią się jakichkolwiek zajęć, nawet tych nisko płatnych, w usługach. Media pełne są opowieści o ludziach, którzy zwolnieni z pracy na stanowisku menedżerskim zmuszeni są nawet przerzucać hamburgery w McDonaldzie.
Najgorzej na rynku pracy mają dwie grupy: ci po pięćdziesiątce (tradycyjnie najbardziej obrywają na kryzysie, bo są traktowani jako zbyt starzy, aby się przystosować), no i najmłodsi – tym z kolei brakuje doświadczenia. Oblicza się, że co piąty Amerykanin poniżej 25. roku życia pracy nie ma wcale. Z tych, którzy pracują, tylko połowa ma pełen etat (i tak definiowany liberalnie, skoro uchodzi zań już powyżej 30 godzin pracy tygodniowo), a 12 proc. pracuje za mniej niż płacę minimalną (federalna płaca minimalna wynosi 7,5 dolara za godzinę; stany i miasta często dorzucają coś jeszcze, co sprawia, że czasem sięga ona 12 dolarów). Prezydent Barack Obama, chcąc na fali populizmu poprawić notowania, prowadzi kampanię na rzecz zwiększenia federalnej płacy minimalnej do 10 dolarów. Czy taki ruch szarpnie gospodarkę i pomoże ludziom w awansie społecznym? – pytam Cowena. – Kwestia płacy minimalnej dotyczy 2 procent siły roboczej w USA, a i tak większość z tych pracowników otrzyma za rok podwyżki. Koncentrowanie się na płacy minimalnej to ucieczka od problemu, hasło na kolejne wybory. Jeśli słyszysz o konieczności podniesienia płacy minimalnej, to kolejny dowód na to, że nie potrafimy zrobić nic na serio w kwestii rosnącej nierówności przychodów – tłumaczy mi Cowen w czasie rozmowy prowadzonej podczas jego „międzylądowania" w kraju między wyprawą na kongres OECD w Paryżu a podróżą do Chin i innych krajów Dalekiego Wschodu.
Skąd zatem wziąć środki, które zapobiegną dalszemu – jak zwykło się mawiać w USA – „wyciskaniu klasy średniej"? Skoro nie da się wciągnąć biednych do middle class za pomocą płacy minimalnej, to może – takie głosy pojawiają się coraz częściej – mocno opodatkować najbogatszych, ten mityczny „jeden procent" populacji, trzęsący gospodarką? – Podatki dla najbogatszych rzeczywiście pójdą w górę, ale te dodatkowe pieniądze już zostały zagospodarowane na wypłatę dla starszych w postaci emerytur (system Social Security) oraz opieki zdrowotnej. Tej obietnicy trzeba będzie dotrzymać i naprawdę bardzo mało będzie można przeznaczyć z tych środków na cokolwiek innego, tak że nie zmienią one w sposób fundamentalny polityki w USA – twierdzi Cowen.
Długi sen gospodarki
Statystyki są bezwzględne. Choć liczba ludności USA stale rośnie, liczba dobrze płatnych miejsc pracy maleje. Coraz mniej ludzi jest aktywnych zawodowo. Klasa średnia jest „wypłukiwana", a zarobki zaniżają nielegalni imigranci oraz transfery socjalne: większości zarejestrowanych nisko wykwalifikowanych bezrobotnych nie opłaca się pracować za płacę minimalną w sytuacji, gdy zasiłki dla bezrobotnych są niewiele mniejsze. W swojej książce Cowen wykazuje, że przeciętna płaca amerykańskiego mężczyzny (po uwzględnieniu inflacji) w 2009 r. była o 28 proc. niższa niż 40 lat wcześniej. Inne ośrodki badawcze twierdzą, że tylko o 9 proc., ale nawet te dane są zaprzeczeniem obowiązującego przez dekady przekonania, że każdemu następnemu pokoleniu Amerykanów żyje się lepiej.
Swoją drogą, to zjawisko jest znane na całym świecie: przychody gospodarstw domowych z płac spadają. Komputery i linie produkcyjne przyczyniają się do likwidacji miejsc pracy i stagnacji. Co ciekawe, znikają właśnie „prace środka", gdzie ludzi łatwo zastąpić maszyną. Za to ci z najwyższej półki, którzy potrafią programować supermaszyny albo wyciągać z nich więcej niż dotąd, zarabiają krocie. Ci na samym dole mają posady w miarę stabilne, choć bez specjalnych szans na awans.