– Mam na imię Zilan. Mam 20 lat – mówi sympatyczna dziewczyna siedząca na materacu ustawionym pod odrapaną ścianą. Jej czarne, niezbyt długie włosy wystają spod zimowej czapki. Ubrana jest w moro, na które narzucony jest ciemnoszary polar i granatowa kurtka przeciwdeszczowa. Wygląda, jakby była na obozie harcerskim. – Jestem z Qamiszlo. W YPJ jestem od trzech lat, jestem snajperką.
YPJ (Yekineyen Parastina Jin, czyli Kobiece Oddziały Obrony) to żeńskie oddziały samoobrony syryjskich Kurdów. Powstały razem z YPG, ich męskim odpowiednikiem, przed trzema laty, gdy zaczęła się wojna domowa w Syrii. Kobiece wojsko to wyjątek w regionie, w którym kobiety mają niewiele praw. W Państwie Islamskim, z którym Kurdowie prowadzą krwawe walki, rola kobiet w działaniach zbrojnych może najwyżej przyjąć formę tzw. dżihadu al-nikah, czyli świadczenia usług seksualnych walczącym mężczyznom. Mogą też wysadzić się w powietrze. Ale w Rożawie wszystko jest inaczej.
Zachód słońca na Bliskim Wschodzie
Nawet doświadczeni globtroterzy mieliby problem ze wskazaniem na mapie Rożawy. Dosłownie słowo to oznacza „zachód słońca", ale Kurdowie nazywają tak zachodni Kurdystan – ściślej, tę jego część, która należy do Syrii. Na początku syryjskiej rewolucji tereny te zostały przez nich opanowane, a następnie stworzono tam trzy kantony: Dżazirę, Efrin i Kobane. Łącznie zamieszkuje je około 4 mln ludzi. Tu znajduje się też Qamiszlo, nieformalna stolica syryjskich Kurdów, a także wioska Harke, w której stacjonuje oddział Zilan.
Odkąd Harke znalazła się w strefie przyfrontowej, nie ma w niej mieszkańców. Przedtem mieszkali tu chrześcijanie obrządku syryjskiego. Tereny te w ciągu ostatnich miesięcy wielokrotnie przechodziły z rąk do rąk, a Państwo Islamskie spaliło wiele znajdujących się tu wsi i miasteczek, mordując mieszkańców, jeśli tylko byli Kurdami, chrześcijanami lub Arabami z klanów wspierających YPG.
Pijemy kolejną herbatę. Dziewczyny stacjonują w jednym z opuszczonych domów. W pomieszczeniu panuje półmrok. Na podłodze leży dywan, przy ścianach – materace. Przy wejściu jest też piecyk na ropę, bo o tej porze roku jest tu już zimno. W pomieszczeniu jest schludnie, widać kobiecą rękę, nawet jeśli nawykła ona do trzymania kałasznikowa lub karabinu snajperskiego.
– Nukta, mam 19 lat, w YPJ jestem od roku – mówi siedząca obok Zilan dziewczyna o bardzo smutnym spojrzeniu i dziecięcej jeszcze twarzy, mocno kontrastującej z karabinem opartym o ścianę za jej plecami. Na swoje moro narzuciła bordowy płaszcz. – Oczywiście, że się boję, gdy ruszamy na akcję, bo to prawdziwa walka. Dżihadyści wystrzeliwują w naszą stronę rakiety. My mamy tylko kałasznikowy i... daszki.