Porzuceni weterani wojen III RP

Przelewali krew na wojnach. Dziś, w wielu przypadkach pozbawieni pomocy, nierzadko zniesławiani i obrażani, walczą o szacunek dla siebie i należne im prawa.

Aktualizacja: 03.10.2015 07:55 Publikacja: 02.10.2015 02:31

Iraccy policjanci i polscy żołnierze ramię w ramię w Karbali, październik 2003

Iraccy policjanci i polscy żołnierze ramię w ramię w Karbali, październik 2003

Foto: AFP/Karim Sahib

W ułamku sekundy, gdy nastąpił wybuch, zapadła cisza. Czas stanął w miejscu, świat się zatrzymał.

„Ocknąłem się, usłyszałem jakieś krzyki, wiedziałem, że już nic nie będzie takie jak kiedyś ... nie czułem nóg – w tym momencie przyszła mi do głowy myśl, że nie nauczę mojego synka grać w piłkę, obwiniałem Boga, miałem mętlik w głowie" – tak wybuch miny pułapki opisał mł. chor. Sebastian Marczewski. Został ranny w czasie misji w Afganistanie. Jest weteranem, dzisiaj służy w 3. Batalionie Inżynieryjnym w Nisku.

Przez misję afgańską w ciągu 12 lat przewinęło się 28 tys. żołnierzy i pracowników cywilnych wojska. Choć oficjalnie była ona określana jako tzw. misja stabilizacyjna, w rzeczywistości polscy żołnierze byli na wojnie. Niemal codziennie uczestniczyli w działaniach bojowych. Krzyż Wojskowy przyznawany uczestnikom misji za wyjątkowe czyny (ma rangę Virtuti Militari przyznawanego w czasie wojny) ma teraz około 120 weteranów.

W trakcie misji armia diametralnie się zmieniła. Żołnierze zdobyli doświadczenie, udoskonalono sprzęt i sposób szkolenia wojskowych. Udział w tej wojnie okupiliśmy jednak dużymi stratami. W czasie misji afgańskiej zginęło 43 żołnierzy i dwóch cywilów. Poszkodowanych w działaniach bojowych zostało 869 żołnierzy i pracowników wojska, w tym 361 zostało rannych.

To oni stanowią dzisiaj trzon ruchu weteranów. Walczą o szacunek i wsparcie. Każdy w inny sposób.

Znów poczuć adrenalinę

Mł. chor. Sebastian Marczewski to prawdziwy twardziel. Samotnie zdobył połowę Korony Ziemi. Zimą wspinał się m.in. na Mont Blanc, ma na swoim koncie Matterhorn, Kilimandżaro, Elbrus. Od lat też nurkował.

– W pracy zaczynało brakować mi adrenaliny, chciałem się sprawdzić w boju – twierdzi. Pojechał do Afganistanu. Został dowódcą drużyny bojowej w bazie „Giro".

Strach? – Tak, towarzyszył mi podczas misji, ale działał na mnie mobilizująco – wspomina.

2 listopada 2009 r. rano w czasie patrolu potężny, ważący 22 tony, kołowy transporter opancerzony Rosomak wjechał na minę pułapkę. Marczewski w chwili eksplozji znajdował się na zewnątrz pojazdu. Siła wybuchu odrzuciła go o kilka metrów. To właśnie wtedy zapadła wokół niego cisza, nie czuł nóg, pojawił się lęk, że nie będzie mógł chodzić. Jego kręgosłup pękł w dwóch miejscach.

Leczenie i rehabilitacja trwały kilka miesięcy. „Ciągły ból pleców uniemożliwił mi wykonywania wielu czynności. Wcześniej biegałem po 100 km tygodniowo, chodziłem na siłownię, uprawiałem alpinizm" – czytamy w jego wspomnieniach. – Nie mogłem wziąć syna na barana, bieganie sprawiało mi trudności – opowiada dzisiaj. Zaraz jednak dodaje: – Zostało jeszcze nurkowanie, dzięki któremu ponownie czuję adrenalinę.

Marczewski został tzw. nurkiem technicznym, instruktorem. Pod wodę schodzi głęboko i na długo. Zaledwie kilka tygodni temu pobił rekord – w jeziorze Hańcza zanurzył się na głębokość 105 m. W przyszłym roku zamierza, jako pierwszy człowiek na świecie, spędzić pod wodą około 15 godzin, aby przepłynąć wzdłuż Hańczę.

– Chociaż ja realizuję swoją pasję, to przełożeni, mój dowódca kpt. Michał Zbroński, a także Dowództwo Generalne, sponsorzy Artur Szczęsny i Łukasz Koczwara, prezydent Stalowej Woli Lucjusz Nadbereżny wspierają moje działania i za to należy im się wielki szacunek – mówi weteran.

– W przygotowaniach do nurkowania zawsze uczestniczy wiele osób, wokół panuje zamieszanie. Ale gdy maska, którą mam na twarzy, dotknie lustra wody, gdy się zanurzę, ogarnia mnie absolutna cisza. Zostaję tylko ja ze swoimi myślami – opowiada Marczewski.

Mur obojętności

Późna wiosna 2010 r. Na kolorowym zdjęciu st. plut. Mariusz Saczek w pełnym rynsztunku klęczy w pozycji strzeleckiej z karabinem w ręku obok potężnego cielska rosomaka. Wygląda tak, jakby był niewiele większy od koła transportera.

27 lipca 2010 r. rosomak z Saczkiem i sześcioma żołnierzami w środku w pobliżu miejscowości Moqur najechał na minę zakopaną przy drodze przez talibów. Eksplozja odrzuciła wóz pancerny na pobocze i wywróciła kołami do góry.

Przez kilka dni lekarze ze szpitala w Ghazni ratowali mu życie. Następnie przewieziono go do amerykańskiego szpitala w niemieckim Ramstein, gdzie przeszedł kolejne operacje. Sparaliżowany od klatki piersiowej w dół, po powrocie do kraju przez półtora roku leczył się w szpitalach w Bydgoszczy, Warszawie i Ciechocinku. Jeździł też na turnusy rehabilitacyjne. – Każdy ruch powodował ból – wspomina.

Chociaż lekarze nie dawali nadziei, dzięki wielkiemu samozaparciu udało mu się stanąć na nogi. Wsparty na kulach może teraz przejść kilkadziesiąt metrów.

Do dzisiaj Saczek pamięta dzień, gdy karetka odwiozła go do domu w bloku w Zamościu. Ratownicy zanieśli go na krześle do mieszkania. Postawili w przedpokoju, uścisnęli rękę i życzyli powodzenia. – I tak zostałem na tym krześle w mieszkaniu, w bloku bez windy – opowiada weteran. Mógł liczyć tylko na wsparcie rodziny i kolegów, zderzył się też z murem obojętności wojskowych urzędników.

Od maja 2011 r. starał się w Inspektoracie Wojskowej Służby Zdrowia o przyznanie wózka inwalidzkiego i chodzika. Urzędnicy odsyłali go jednak na kolejne konsultacje medyczne. Sprzęt dostał dopiero po niemal dwóch latach starań, po interwencji „Rzeczpospolitej".

– Nie mam do nikogo pretensji o to, co się wydarzyło na misji. Nie pojechałem tam na wycieczkę krajoznawczą, ale jako żołnierz. Po wypadku oczekiwałem pomocy ze strony państwa i jej nie dostałem – przyznaje dzisiaj.

Przypomina, że w szpitalu wielokrotnie bywali u niego politycy i wojskowi, robili sobie z nim zdjęcia. – Gdy jednak potrzebna była konkretna pomoc, załatwienie najprostszych spraw w urzędach, zapominali o mnie – dodaje.

Przez wiele miesięcy czekał np. na rozliczenie faktur za rehabilitację i leczenie, a także m.in. na decyzję szefa MON o podwyższeniu odszkodowania, aby przeznaczyć je na dostosowanie mieszkania do potrzeb osoby niepełnosprawnej. Teraz czeka na decyzję o możliwości sfinansowania przez NFZ konsultacji u wybitnego szwajcarskiego neurologa.

– Miałem do wyboru: albo męczyć się bez windy, albo kupić dom. Sprzedałem mieszkanie i za kwotę otrzymaną z ubezpieczenia kupiliśmy z żoną domek w stanie surowym. Aby dostosować go do możliwości osoby niepełnosprawnej, wzięliśmy kredyt – opowiada.

W kwietniu 2012 r. wojskowa komisja lekarska orzekła, że Saczek jest trwale niezdolny do zawodowej służby wojskowej oraz całkowicie niezdolny do pracy. Dostał odszkodowanie z ubezpieczenia i zapomogę, w sumie około 290 tys. zł. Otrzymał też rentę, na rękę trochę ponad 3 tys. zł.

– Jestem głową rodziny, ojcem, mężem, a dopiero potem weteranem. Muszę utrzymać rodzinę, wychować i wykształcić dzieci, a pieniądze, które otrzymuję, nie pozwalają na to. Nie mogę myśleć tylko o tym, jak przeżyć do pierwszego – przekonuje.

Dodaje, że tylko na leki powinien wydawać około tysiąca złotych miesięcznie. – Nie wszystkie wykupuję, bo są drogie. Ograniczyłem zajęcia rehabilitacyjne, bo trzeba było za nie płacić – mówi.

Dwa lata temu coś w nim pękło. Złożył do sądu wniosek przeciwko MON o wypłatę zadośćuczynienia, odszkodowania i renty – w sumie 3 mln zł. Jak tłumaczy mecenas Piotr Sławek, pełnomocnik weterana, kwota ta wynika z symulacji dotychczasowych wydatków weterana (np. na leczenie, rehabilitację) pomnożonych przez średnią długość życia mężczyzny.

– Walczę o sprawiedliwość, o godne traktowanie żołnierza – dodaje weteran. W pozwie podkreśla, że jego dzisiejszy stan to konsekwencja „szeregu działań i decyzji osób podlegających ministrowi obrony narodowej". Wskazuje m.in., że rosomak, którym poruszał się na misji, nie został z należytą starannością przygotowany do działania w warunkach wojennych, nie chronił żołnierzy przed skutkami wybuchów min pułapek.

Sprawa Mariusza Saczka w sądzie ciągnie się już ponad półtora roku. – Sąd kompletuje teraz dokumentację medyczną od specjalistów na temat zdrowia mojego klienta – mówi mecenas Sławek.

Od niedawna weteran i jego prawnicy mają cichą nadzieję na sukces w walce z resortem obrony. Zaledwie kilka dni temu Sąd Apelacyjny w Warszawie w sprawie innego ciężko rannego weterana sierż. Franciszka Jurgielewicza orzekł, że „żołnierze ranni w misjach zagranicznych mają prawo nie tylko do wojskowego uposażenia i odszkodowania, ale także do zadośćuczynienia".

– To precedensowe rozstrzygnięcie. Pierwszy raz sąd przyznał, że rannemu w walce przysługuje prawo do zadośćuczynienia poza zwykłymi świadczeniami dla żołnierza – uważa mecenas Sławek.

Mariusz Saczek odszedł z wojska, pracuje w administracji firmy organizującej szkolenia dla kierowców. – Ludzie, z którymi pracuję, starają się mnie zrozumieć. Nie ma problemu z wyjazdem na rehabilitację czy na spotkanie z weteranami. Całkiem inaczej sytuacja wygląda u żony, która pracuje w wojskowym oddziale gospodarczym – dodaje Saczek. Według niego jej zwierzchnicy w różnych dla niej trudnych sytuacjach robią problemy.

Wygrać z hejtem

Jesienią 2010 r. w irackiej prowincji Diwanija polski patrol najechał na minę. W wyniku odniesionych ran zmarł sierż. Andrzej Filipek. Trzech innych żołnierzy zostało rannych. Filipek pozostawił żonę, sześcioletniego syna i dwuletnią córeczkę. Miał 31 lat. Służył w wojsku od 12 lat. W Iraku był po raz trzeci. Wcześniej wyjeżdżał do Syrii i dwukrotnie do Bośni i Hercegowiny.

Ppor. Jacek Żebryk – wtedy sierżant – był świadkiem jego śmierci. W czasie pożegnania zmarłego w polskiej bazie niósł przed lawetą, na której złożona była trumna, zdjęcie kolegi przepasane czarną opaską.

Żebryk po powrocie do kraju przeczytał komentarze do artykułów o śmierci swojego kolegi i innych polskich żołnierzy. Niektórzy nazywali ich bandytami, najemnikami, okupantami, nawoływali do ich zabijania. „Niech te parszywe mendy wrócą bez nóg, bez rąk – z pokiereszowaną gębą i wydłubanymi oczami zdychajcie w afgańskich piaskach – może jako nawóz – będzie z was jakiś pożytek" – to jeden z wielu wpisów, które żołnierz znalazł w sieci.

Weteran postanowił walczyć z hejterami, o obraźliwych wpisach w internecie informował policję i prokuraturę. – Nie mogę się zgodzić, że obrażani są żołnierze, którzy zginęli na misji. Oni nie mogą się już bronić, także gdy grozi się ich rodzinom – tłumaczy ppor. Żebryk.

W ciągu czterech lat złożył 137 zawiadomień na policji, w prokuraturach i sądach. Ustalił autorów ponad 50 wpisów, w których internauci namawiali do zabijania polskich żołnierzy. Efekt był taki, że zapadło kilkanaście wyroków, sądy zasądziły grzywny od 50 zł do 2,5 tys. zł. Pieniądze te trafiły do stowarzyszenia, które wspiera rodziny poległych żołnierzy.

Tylko w co dziesiątej sprawie zapadł wyrok skazujący. Pozostałe były umarzane. Żołnierz zwykle słyszał o niskiej szkodliwości czynu, policjanci namawiali go, aby kierował sprawy na drogę cywilną.

Zaledwie kilka dni temu w sądzie doszło do ugody pomiędzy żołnierzem a Stanisławem N., rolnikiem z tarnowskiej wsi, który pod tekstem o wojnie w Iraku chwalił działania talibów, a jednocześnie ubliżał Żebrykowi. – Stanisław N. ma zamieścić przeprosimy na pierwszej stronie portalu wp.pl i ponieść koszty sprawy sądowej – mówi mi ppor. Żebryk.

On sam też stał się celem ataków internautów. Przez jakiś czas miał policyjną ochronę. Dostał 40 listów, których autorzy – w imię Allaha – grozili śmiercią jemu i jego rodzinie. „My ciebie i twoją całą rodzinę wyślemy do piachu" – napisał ktoś do żołnierza. Sprawą zajęła się prokuratura. Wojskowy i śledczy podejrzewali, że za groźbami stał lider jednej z najbardziej agresywnych sekt (groził m.in. przeorowi Jasnej Góry). Prokuratorowi nie udało się jednak tego udowodnić.

MON, choć ocenia krytycznie wpisy na forach, formalnie nie wspiera działań prawnych podejmowanych przez Żebryka. Wsparcie otrzymuje on od Stowarzyszenia Rannych i Poszkodowanych w Misjach poza Granicami Kraju.

– Liczba hejtów spada, chociażby dlatego, że polskich żołnierzy praktycznie nie ma już na misji w Afganistanie i na szczęście nikt nie ginie. Zmienia się też na lepsze podejście społeczeństwa do weteranów – podsumowuje ppor. Żebryk.

Zespół stresu pourazowego

Ppor. Przemysław Kowalski w Afganistanie. Oglądam zdjęcie z 2007 r. Rozpostarte ręce pozwalają żołnierzowi utrzymać równowagę, gdy balansuje na wielkiej lufie armaty. W tle pudełka białych domów, zielona dolina, za nimi ostre krawędzie gór, a nad nimi ciemne chmury.

14 sierpnia 2007 r. konwój, w którym jechał Kowalski, wpadł w zasadzkę. Pojazd został trafiony pociskiem wystrzelonym z granatnika przeciwpancernego. „W całym samochodzie pojawił się dym, szyby popękały, broń mi chyba wyleciała z ręki" – opisywał. W wyniku odniesionych ran zginął wtedy dowódca pojazdu por. Łukasz Kurowski. „Kiedy Łukasz od nas odszedł, wszyscy płakaliśmy" – wspominał weteran, dodając: „Na pewno ta sytuacja zmieniła mnie. Teraz wiem, jak kruche jest ludzkie życie i jak szybko można je stracić. A moje relacje z rodziną chyba się nie popsuły. Jeżeli walczyłem, to walczyłem sam w sobie, a nie przelewałem tego na innych".

– Jestem dumny, że jestem żołnierzem. Najważniejszy jest szacunek i zrozumienia dla tego, co robiliśmy – tłumaczy mi dzisiaj. Jego zdaniem ważne jest to, aby weterani stali się mentorami młodych żołnierzy. Dzielili się swoimi doświadczeniami i umiejętnościami, pomagali uniknąć zagrożeń, w których oni sami się znaleźli.

Przemysław Kowalski służy dzisiaj w Wojskowym Oddziale Gospodarczym w Zgierzu. Nie wszyscy jednak radzili sobie z tak traumatycznymi sytuacjami. Z badań przeprowadzonych przez Wojskowe Biuro Badań Społecznych wśród żołnierzy XI zmiany Polskiego Kontyngentu Wojskowego w Afganistanie wynika, że co trzeci polski żołnierz wracający z tego kraju miał zaburzenia emocjonalne i kłopoty rodzinne. Szacunki wojskowych lekarzy psychiatrów wskazują, że u kilku–kilkunastu procent uczestników misji mogą występować objawy PTSD (posttraumatic stress disorder – zespół stresu pourazowego).

Aż 90 proc. ankietowanych żołnierzy przyznało, że w Afganistanie byli narażeni na ostrzał artyleryjski, 83 proc. twierdzi, że doświadczyło bezpośredniego zagrożenia życia. Większość używała broni.

Jacek Matuszak uczestniczył w sześciu zmianach w Iraku i Afganistanie, na misjach spędził niemal trzy lata. Jako cywilny pracownik wojska nie miał broni, uczestniczył w różnych projektach realizowanych dla lokalnych społeczności.

„Gdy myślę o misji, powraca do mnie wspomnienie stołu w prowizorycznej pralni urządzonej w bazie. Był to zwykły drewniany mebel zrobiony przez jakiegoś lokalnego stolarza. Wyjmując pranie, kładło się na nim rzeczy, zanim zapakowało się je do worka. Kiedyś zauważyłem, jak jeden z amerykańskich żołnierzy – czekając, aż jego pranie się skończy – przy pomocy noża wycina na tym blacie jakiś napis.

Gdy skończył i ze swoim praniem poszedł do siebie, z ciekawością zajrzałem, co też takiego napisał na blacie. Zobaczyłem napis, który wówczas nie zrobił na mnie wrażenia. W tłumaczeniu brzmiał on tak: Jeśli stoisz w tym miejscu i czytasz ten napis, znaczy, że przeżyłeś jeszcze jeden dzień w tym piekle. Sentencja jakich wiele. Wróciłem do niej kilka tygodni później i zapamiętałem na zawsze, gdy dowiedziałem się, że jej autor nie miał szczęścia i zginął na jednym z patroli. Za każdym razem, gdy szedłem do pralni, odczytywałem sobie tę sentencję, ciesząc się, że ją widzę i mogę przeczytać" – wspominał Matuszak.

Brak wiedzy

Jacek Żebryk jest jedną z twarzy kampanii społecznej „Szacunek i wsparcie", organizowanej od trzech lat. Jej pomysłodawcą jest m.in. ppłk Leszek Stępień.

W 2002 r. w Afganistanie stracił on nogę po wybuchu miny przeciwpiechotnej. Dochodził do siebie przez trzy lata. Musiał całkowicie zmienić swoje życie, przekwalifikował się, ukończył informatykę na Politechnice Wrocławskiej. Pracował w szkole oficerskiej w stolicy Dolnego Śląska, a jednocześnie aktywnie działał w Stowarzyszeniu Rannych i Poszkodowanych na Misjach poza Granicami Kraju.

Gdy ruszyła kampania, opowiadał mi, że jej celem jest wsparcie weteranów, „aby nie wstydzili się tego, że brali udział w misji zagranicznej". Raził go brak wiedzy na ich temat. I to, iż społeczeństwo nie rozumiało, że ci żołnierze jechali do innego kraju pod flagą biało-czerwoną.

– Po powrocie byliśmy postrzegani, jakbyśmy przybyli z innego świata – mówił mi Jaco (nie występuje pod imieniem i nazwiskiem), podoficer z Jednostki Wojskowej Komandosów z Lublińca, który odniósł kontuzję w czasie misji (dzisiaj poza armią, organizuje szkolenia dla miłośników wojskowości). Irytowało go, że po powrocie z misji ludzie pytali go, ile zarobił. W jednym ze spotów kampanii Jaco mówi: „Ja jestem żołnierzem, taka jest moja praca. I nigdy nie liczyłem pieniędzy".

Kampanię na rzecz weteranów wsparli artyści i gwiazdy sportu, m.in. Marcin Gortat (zaprasza weteranów na mecze NBA, pomaga dzieciom rannych i poległych żołnierzy).

Polski rząd poważnie zajął się wsparciem dla weteranów jakieś trzy, cztery lata temu. Od 2012 r. obowiązuje ustawa o weteranach, dzięki której przysługuje im m.in. bezpłatna pomoc psychologiczna, zapomoga po ukończeniu 65. roku życia i dodatkowe pięć dni urlopu wypoczynkowego. Ci, którzy otrzymali status weterana poszkodowanego, dodatkowo mogą bezpłatnie korzystać z usług wojskowej służby zdrowia, otrzymać pomoc finansową na kształcenie (np. studia), korzystać z ulg w komunikacji miejskiej i PKP.

– Ustawa o weteranach jest dobra dla tych, którzy mają niewielki uszczerbek na zdrowiu. W moim przypadku nie zadziałała – uważa jednak Mariusz Saczek. Jego zdaniem armia powinna ubezpieczać żołnierzy od odpowiedzialności cywilnej. – Wtedy nie byłoby mojej sprawy w sądzie, ubezpieczyciel pokrywałby wszystkie koszty rehabilitacji – dodaje.

Od kilku miesięcy przy MON działa Centrum Weterana. Ma ono status jednostki wojskowej. Pracuje w nim zaledwie dziewięć osób, które wspierają weteranów. Placówka ta jednak nie może na razie np. tworzyć sieci wolontariuszy, którzy mogliby jej pomagać, nie może też prowadzić zbiórek pieniędzy dla konkretnych żołnierzy.

Z danych zebranych przez dr. Jerzego Tomczyka, historyka z Centrum Weterana, wynika, że w 80 misjach zagranicznych od lat 50. brało udział około 112 tys. polskich żołnierzy. Wojskowi byli nie tylko w Iraku, Afganistanie (jest tam jeszcze ich niewielka grupa) czy na Bałkanach. Pełnili też służbę m.in. w Libanie, Syrii, Egipcie, Mali, Namibii, Pakistanie, Iranie, Gruzji, Tadżykistanie czy Haiti.

We wszystkich misjach od 1953 r. życie straciło 119 Polaków. Pierwsi polscy oficerowie zginęli w katastrofie amerykańskiego samolotu w czasie misji w Korei, która odbywała się w ramach Komisji Nadzorczej Państw Neutralnych (uczestniczyli w niej też wojskowi z Czechosłowacji, Szwecji i Szwajcarii). 7 listopada 1955 r. zginęli kpt. Władysław Rudnicki, por. Zygmunt Zieliński oraz mjr Jakub Zygielski.

Leszek Stępień, który kieruje Centrum, uważa, że system wsparcia dla weteranów działa, „chociaż powinien być doskonalony". Jego zdaniem pomocą dla weteranów powinno się zajmować nie tylko państwo, ale także samorządy czy organizacje pozarządowe.

– W tej chwili w Polsce aktywnie działają dwa stowarzyszenia weteranów: jedno skupia tylko rannych i poszkodowanych, drugie uczestników misji ONZ. W Holandii takich stowarzyszeń jest 38 – mówi oficer.

U nas nie ma nawet jednego, które skupiałoby wszystkich weteranów.

Autor dziękuje ppłk. Leszkowi Stępniowi, dyrektorowi Centrum Weterana, za możliwość skorzystania z tekstów zebranych w projekcie „Dwa światy"

W ułamku sekundy, gdy nastąpił wybuch, zapadła cisza. Czas stanął w miejscu, świat się zatrzymał.

„Ocknąłem się, usłyszałem jakieś krzyki, wiedziałem, że już nic nie będzie takie jak kiedyś ... nie czułem nóg – w tym momencie przyszła mi do głowy myśl, że nie nauczę mojego synka grać w piłkę, obwiniałem Boga, miałem mętlik w głowie" – tak wybuch miny pułapki opisał mł. chor. Sebastian Marczewski. Został ranny w czasie misji w Afganistanie. Jest weteranem, dzisiaj służy w 3. Batalionie Inżynieryjnym w Nisku.

Pozostało 97% artykułu

Ten artykuł przeczytasz z aktywną subskrypcją rp.pl

Zyskaj dostęp do ekskluzywnych treści najbardziej opiniotwórczego medium w Polsce

Na bieżąco o tym, co ważne w kraju i na świecie. Rzetelne informacje, różne perspektywy, komentarze i opinie. Artykuły z Rzeczpospolitej i wydania magazynowego Plus Minus.

Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Vincent V. Severski: Notatki na marginesie Eco
Plus Minus
Dlaczego reprezentacja Portugalii jest zakładnikiem Cristiano Ronaldo
Plus Minus
„Oszustwo”: Tak, żeby wszystkim się podobało
Plus Minus
Jan Bończa-Szabłowski: Fotel dla pani Eli
Plus Minus
„Projekt A.R.T. Na ratunek arcydziełom”: Sztuka pomagania
Plus Minus
Jan Maciejewski: Strategiczne przepływy