„Mazurski trop" oczywiście nie wyjaśnia do końca fenomenu społecznej topografii rabacji. Galicyjskie wioski nie były monolitami. Tradycyjne społeczności wiejskie Podkarpacia jeszcze przed II wojną światową składały się z trzech, nieco odrębnie rozwijających się względem siebie, środowisk. Pierwsze stanowiły lokalne elity złożone z kilku spokrewnionych ze sobą rodzin zamożnych chłopów od wieków osiadłych w okolicy. Kolejnym była biedota. Między nimi zaś plasowała się grupa pośrednia – zbyt uboga, by pretendować do grona bogaczy, jednak zbyt aktywna, by zadowolić się rolą ich parobków, zarezerwowaną dla biedaków.
Za czasów austriackich ludzie ci często stawali się najlepszymi sojusznikami zaborczej administracji, gdyż związek z nią zapewniał im utrzymanie znaczenia w lokalnych wspólnotach. Ale ci sami ludzie, z natury energiczni i niewyżyci, najczęściej popadali w konflikt z prawem, imali się rabunku i popełniali zabójstwa. Prawdopodobnie blisko tej grupy należałoby umieścić naszych „Mazurów". Wiele wskazuje też na to, że właśnie z grona „średniaków" wywodziła się zasadnicza część przywódców rabacji. W każdym razie z tej warstwy pochodził Szela.
Prawie 100 lat później w małopolskich wioskach niektórzy ludzie rabowali, a czasem mordowali, przedstawicieli kolejnej grupy wyjętej spod prawa: tych z żółtą gwiazdą Dawida na opasce. Nie całe wioski, jak widzieliby to zwolennicy tez Jana Tomasza Grossa, lecz właśnie pewni konkretni ludzie wywodzący się z konkretnych środowisk wewnątrz lokalnych społeczności wiejskich. Udokumentowane relacje świadków tamtych wydarzeń nie pozostawiają wątpliwości: to byli właśnie owi „średniacy". Ale to już temat na osobny artykuł.
List. O. Maciej Zięba odpowiada Irenie Lasocie i Filipowi Memchesowi
Kościół i kapitalizm
Od dawna uważam „Plusa Minusa" za najlepszy tygodnik opinii w Polsce. Po pierwsze, dlatego że nie boi się tekstów dłuższych i poważniejszych, byleby tylko były dobrze napisane. W porównaniu z upraszczającą rzeczywistość sieczką dominującą w mediach jest to ogromne osiągnięcie.
Po drugie, to też jest osiągnięcie znaczące, „Plus Minus" – mając swoją programową tonację – dopuszcza do głosu różnorodne opinie. Częstokroć się z nimi nie zgadzając, zarazem się cieszę, że – znów w odróżnieniu od wielu innych mediów – wasi autorzy nie przemawiają una voce.
Dlatego – acz wyznam, że ze sporym wysiłkiem – przełknąłem tezę Jarosława Makowskiego, który parę miesięcy temu na Waszych łamach po raz kolejny bolał nad moim promowaniem w Polsce w okresie reform Balcerowicza amerykańskich neokonserwatystów popularyzujących jego zdaniem bezduszny neoliberalizm. Nie zareagowałem wówczas, gdyż cała publicystyka Jarosława Makowskiego jest pisaniem z wnętrza progresywno-lewicowego paradygmatu. A zatem wszystko, co mu się w owym paradygmacie nie zmieści, traktuje on automatycznie jako odrost kolejnej głowy nienawistnej hydry neoliberalizmu.
W przedostatnim jednak numerze „Plusa Minusa" (6–7 lutego 2016 r.) zostałem imiennie przywołany dwukrotnie przez autorów, których myślenie i pisanie wysoko cenię. Dlatego też pozwalam sobie na glosę do prezentowanych przez nich opinii.
Najpierw więc parę słów do Ireny Lasoty. Ta znana publicystka i działaczka społeczna, od wczesnej młodości zaangażowana w działalność opozycyjną, a potem w budowanie demokracji w Polsce, w felietonie pod tytułem „Porozumienie ponad podziałami" omówiła mój tekst o tym, że przerabiamy się w Polsce na Hutsi i Tutu, dwa plemiona, pomiędzy którymi narasta wzajemna pogarda. To, co świadczy o tym, jak jest to zjawisko niebezpieczne, to fakt, że obie strony uważają, iż nienawiść rozsiewają wyłącznie „ci drudzy", a ich właśni stronnicy są całkowicie bez winy.
I trafnie Irena Lasota zauważa, że przez to, co dotąd w życiu robiłem oraz pisałem, „oba plemiona, Hutsi i Tutu, mogą się do niego przyznawać. Ale też oba mogą go wykluczyć". I – jak się łatwo domyślić – znacznie częściej doświadczam wykluczania (jako „ni pies, ni wydra, coś na kształt świdra" nie wpasowuję się do walczących ze sobą obozów).
Nie zmieni to jednak mego najgłębszego przekonania, że ani mentalności plemiennej, ani pogardy dla innych, ani szukania źdźbła w oczach innych, nie dostrzegając własnej belki, nie da się połączyć z Ewangelią. Dlatego przyłączam się do apelu p. Lasoty, aby tworzyć w Polsce „porozumienie ponad podziałami". Jakkolwiek idealistycznie by taki apel zabrzmiał, każda forma takiego porozumienia bardzo jest Polsce potrzebna! I nawet mając niewielki zasięg, już jest ono konkretnym realnym sukcesem.
Drugim autorem jest Filip Memches, który recenzuje moją książkę „Kłopot za kłopotem. Katolik w dryfującej Europie". Rzecz jasna, autorowi nie wolno nigdy polemizować z recenzentem (tym bardziej że jest to recenzja nie bezkrytyczna, lecz pozytywna). Może jednak nastała już pora na wyjaśnienie pewnego nieporozumienia i naruszenie pewnego stereotypu. Od ponad bowiem 20 lat w polskich kręgach kościelnych rozpowszechnił się mit o „chrzczeniu przez o. Ziębę kapitalizmu".
Tego sformułowania używa też Filip Memches w swojej recenzji zatytułowanej „Przesądy naszych czasów", dodając: „Ziębie nie bez przyczyny zarzucano, iż afirmując etos jankeskiego przedsiębiorcy, próbuje w Kościele w Polsce zaszczepić wzorce kulturowe zza Atlantyku, a więc chce zaimportować coś, co nie przystaje do polskiej rzeczywistości".
Taką właśnie narrację narzucił opinii publicznej ponad 20 lat temu katolicki dwutygodnik „Ład", który w całej serii napastliwych tekstów zarzucał mi amerykanizację i zdradę katolicyzmu, chrzczenie kapitalizmu etc. I – trawestując ewangelistę Mateusza – „tak rozniosła się ta pogłoska i trwa aż do dnia dzisiejszego". Choć bowiem pismo szybko potem zbankrutowało, to jego narracja przetrwała.
Dlatego chcę jasno napisać, a moje teksty poświadczą, że tym, co mnie inspirowało i co było przeze mnie komentowane oraz promowane, była triada encyklik społecznych Jana Pawła II ze szczególnym uwzględnieniem Centesimus annus, encykliki napisanej ze specjalną dedykacją dla krajów zrzucających z siebie balast komunizmu.
Ponieważ w czasie stypendium w USA odkryłem podobną fascynację u kilku myślicieli amerykańskich (R. Hittinger, R.J. Neuhaus, M. Novak i G. Weigel) podzieliłem się moim odkryciem z Janem Pawłem II i w odpowiedzi dostałem na Boże Narodzenie 1993 r. list zawierający passus: „Przesyłam Ojcu wigilijny opłatek, aby Ojciec mógł dzielić się nim z kim chce. Może być, że jakieś miejsce w tym kręgu zajmą amerykańscy Przyjaciele. Takie czasy nastały, że w wyciąganiu Polaków z aktualnego »poplątania« pomagają Amerykanie. Dzieje się to nie po raz pierwszy, ale tym razem ci Bracia zza Oceanu uczą nas lepiej rozumieć to, co my sami powinniśmy lepiej rozumieć od nich. Ale co poradzić skoro nasze »lewicowo-laickie« rozumienie zostało nawiedzone przez mit »absolutu europejskiego«" (16 XII 1993).
Papież czytał zarówno teksty owych Amerykanów drukowane po polsku, jak i ich oryginalne publikacje w języku angielskim. Wielekroć też o nich rozmawialiśmy w Watykanie i Castel Gandolfo, a w różnych otrzymywanych od Niego listach często pojawiały się wzmianki w rodzaju: „Dużo się spodziewam po Ojca kontaktach z Amerykanami" (13 II 1994), „Dziękuję w szczególności za kontakt z amerykańskimi Przyjaciółmi" (23 XII 1994) czy też: „Proszę pozdrowić wszystkich, a zwłaszcza naszych amerykańskich Przyjaciół" (9 II 1995).
A w okresie, gdy „Ład" rozpętał już swoją nagonkę, odsądzając mnie od czci i wiary, od Ojca Świętego dostałem zachętę, aby kontynuować tę współpracę, która z czasem przerodziła się w przyjaźń, a także zapewnienie, że w razie potrzeby Jan Paweł II wypowie się na ten temat publicznie: „Dobrze, że nadal trwa współpraca z Amerykanami, bo to także coś szczególnego mówi o Polsce. To poniekąd nawet więcej jeszcze mówi niż »wejście do Europy«. Co na ten temat myślę, to już nieraz powiedziałem – a może jeszcze kiedyś powiem" (19 IV 1994).
Myśl św. Jana Pawła II wykraczała daleko poza rozpowszechnione w Kościele, lecz na przełomie tysiącleci anachroniczne już, myślenie o kapitalizmie, liberalizmie, socjalizmie i katolickiej „trzeciej drodze". Nie dała się też opisać w żargonie tropiącym dookoła „neoliberalizm", „neokapitalizm" czy „neokonserwatyzm". Dzięki systematycznej koncentracji na antropologii otwierała nowe horyzonty w myśleniu o demokratycznym państwie prawa i wolnorynkowej gospodarce.
Rozumieli to wspomniani wyżej Amerykanie (acz w różnym stopniu). Natomiast dla wielu osób w Kościele przywykłych do wyświechtanych etykiet i utartych schematów, taki sposób myślenia był nie do przyjęcia. Dlatego w jednym ze swych listów Jan Paweł II pointował: „Bardzo dziękuję Ojcu za to, że tak się zaangażował w magisterium pontificium razem ze swoimi Przyjaciółmi amerykańskimi. Musi się to nie podobać tym wszystkim, którym nie podoba się to magisterium – ale co zrobić?
Życzę Ojcu i jego Przyjaciołom błogosławieństwa Bożego" (21 VI 1994).
Po ponad 20 latach mogę spokojnie powiedzieć, że nie muszę się wstydzić ani wycofywać choćby jednego słowa z tekstów, które wtedy napisałem. To, co wówczas pisałem, nie było też wyrazem intelektualnej naiwności lub świadomym deformowaniem nauczania Kościoła (a jedynie taką alternatywę dopuszczali wówczas obrońcy ortodoksji na łamach „Ładu"), lecz wiernością Wikariuszowi Chrystusa.
Nawiasem mówiąc, zawsze najcieplej pisałem o ordoliberałach jako o prekursorach Centesimus annus i ludziach – już w latach 30. ubiegłego wieku – myślących w kategoriach tej encykliki. Najwidoczniej jednak „wzorce znad Renu" wywołują mniej namiętności niż wzorce „zza Atlantyku", bo nigdy nie postawiono mi zarzutu „germanizacji" czy też „chrzczenia niemieckiego cudu gospodarczego".
Zachęcając wszystkich czytelników „Plusa Minusa" do lektury Centesimus annus, encykliki, która po 25 latach, nadal jest ożywczym tekstem i wiele nam może powiedzieć o dzisiejszych polskich oraz europejskich problemach, bardzo serdecznie pozdrawiam.
Oddany in Christo
—Maciej Zięba, OP
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95