Do Bąkowa przyjechałem pekaesem do Warlubia, potem niecałe trzy kilometry pieszo. Tyle miały do szkoły dzieciaki z bidula, starsze jeździły rowerami. Wczesna wiosna, jak teraz, ale pogoda była lepsza, nie padało, ciepło.
Ociągałem się z tym konkursem. Owszem, chciałem być dziennikarzem, ale czy nie lepiej byłoby pójść na prawo, tak bezpieczniej? Nauczyciel polskiego był ode mnie mądrzejszy, wiedział, że tego chcę, wyśmiał mnie i nakazał. Panie profesorze, dziękuję. Indeks za debiut, tak się konkurs nazywał, dawał laureatom wolny wstęp na studia, na jedyne wtedy w Polsce magisterskie dziennikarstwo. Instytut Dziennikarstwa, fiu, fiu. Żeby się dostać do finałów, trzeba było wysłać trzy teksty: wywiad, recenzję i najważniejszy, o formule dowolnej, ale zadanym temacie. „We własnym domu” kojarzyło się jednoznacznie, wszak kilka razy dziennie w telewizji, a była jedna, aktorzy wzywali do hojności i zrzutki na potrzeby odzyskanego, niepodległego, ale biednego jak mysz kościelna państwa, powtarzając: „Jesteśmy wreszcie we własnym domu. Nie stój, nie czekaj, pomóż”. I ludzie dawali, co mieli – złoto, biżuterię, walutę, złotówka tak szybko traciła na wartości, że nie było sensu makulaturę znosić.