Nie ma obecnie bardziej wyraźnego podziału. Przynajmniej pośród tych faktycznie istniejących, a nie narzuconych, sztucznie podsycanych. Wszystkie najżywsze dzisiaj spory wydają się ogniskować wokół tej różnicy: jesteś skądś czy znikąd? Czujesz się przywiązany do jakiegoś miejsca, zrośnięty z nim, czy może należysz do elitarnej grupy współczesnych nomadów? Tych, którym nie robi wielkiej różnicy, jakim językiem posługują się ludzie dookoła nich, jaki krajobraz roztacza się za oknem. Ich praca, życie toczą się o poziom wyżej, przerastając te trywialne różnice i drugorzędne okoliczności. Poczucie wspólnoty łączy ich z członkami tej samej grupy; to tam krążą zrozumiałe dla nich kody kulturowe, zawiązują się przyjaźnie, krzyżują interesy. Mogą żyć dzisiaj w Singapurze, jutro w Paryżu, a pojutrze – jeśli zajdzie taka potrzeba – nawet w Warszawie. Miarą ich sukcesu jest właśnie mobilność, stopień, w jakim udało im się uniezależnić od miejsca pobytu. Im mocniej jesteś znikąd, tym bardziej jesteś „kimś”.
To właśnie podstawowa różnica między naszymi czasami a każdymi wcześniejszymi. Dotychczas niezakorzenienie kojarzyło się z rodzajem wygnania, ubóstwa. Tak założycielskie dla naszej kultury teksty, jak „Odyseja” czy biblijna Księga Wyjścia, opowiadają o tułaczce, próbie powrotu do domu, zajęcia ojczyzny, odzyskania swojego miejsca. Czy Odyseusz nie byłby szczęśliwszy na wyspie z Kalipso? Spędził z nią przecież więcej czasu niż z Penelopą. Pod wieloma względami była to bardziej atrakcyjna opcja: z jednej strony atrakcyjna nimfa, z drugiej – wieloletnia, straceńcza podróż. Cóż jednak poradzić na to, że sobą mógł być bohater Homera tylko w Itace.
A ileż to Mojżesz musiał się nasłuchać od Żydów podczas wędrówki po pustyni. Egipt był znany, oswojony, pewny. Ojczyzna zaś pozostawała jedynie obiecana. Ale żyć w pełni, do dna, po swojemu mogli tylko tam. Bo jedynie w tym miejscu mogli oddawać cześć Temu, który złożył im tę obietnicę. W Egipcie mogli spokojnie wegetować, ale wierzyć, nadawać swojemu życiu sens dało się tylko u brzegów Jordanu. Wszystko inne byłoby tułaczką.
Na tym też polega różnica, jaka dzieli elity przeszłości od tych obecnych. Przywiązanie, lojalność tych pierwszych były przede wszystkim pionowe, podlegały prawu ciążenia, rozlewały się na całą wspólnotę.
Oczywiście, hrabiowie i książęta krążyli po świecie, czuli się członkami nie tylko wspólnoty politycznej, w której przyszli na świat, ale też „arystokratycznej międzynarodówki”; ich lojalność była jednak podwójna, ale nie podzielona. Bo nawet jeśli większość życia spędzali w podróży, to tym bardziej odczuwali związek, odpowiedzialność za rodową siedzibę. A ta nie znajdowała się „w chmurze”, tylko konkretnym miejscu na ziemi. W tych, a nie innych granicach, pośród ludzi porozumiewających się takim właśnie językiem. Do odpowiedzialności za nich byli zobowiązani nie tylko przez tradycję czy zasady, ale też zwykłe wyrachowanie.